"Fiasko" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)

ŁOWY

W afelium Dżety, z dala od jej największych planet, Steergard wprowadził statek na eliptyczną orbitę, by astrofizycy mogli dokonać pierwszych obserwacji Kwinty. Jak zwykle w takich układach, wlokły się w próżni szczątki starych komet, odarte z gazowych ogonów i porozrywane na skrzepłe głazy wielokrotnymi przejściami przez pobliże Słońca. Wśród tych rozproszonych brył i zgęstków pyłu dostrzegł GOD z czterech tysięcy kilometrów obiekt niepodobny do meteoru. Dotknięty radiolokatorem, dał metaliczne odbicie. Nie mógł być bryłą magnetytową o dużej zawartości żelaza, nazbyt regularny kształtem. Przypominał ćmę o krótkim, grubym odwłoku z kikutami tępych skrzydeł. O cztery stopnie cieplejszy od zlodowaciałej skały, nie wirował, jak przystało na meteor czy odłam kometowego jądra, lecz biegł równo przed siebie, bez śladów napędu. GOD obejrzał go we wszystkich spektralnych pasmach, aż wykrył przyczynę jego stateczności: słaby wyciek argonu, strumień rozrzedzony i przez to ledwie widoczny. Mógł być sondą kosmiczną lub małym statkiem.

— Złapiemy tę ćmę — zdecydował Steergard.

„Hermes” ruszył więc trajektorią pościgową, a znalazłszy się ledwie milę za gonionym, wyrzucił pocisk o chwytnych dźwigniach. Pułapka otwarła szeroko szczęki tuż nad grzbietem osobliwej ćmy i chwyciła jej boki jak w imadło. Bezwładny twór zdawał się lecieć biernie w cęgach, lecz po chwili jego temperatura wzrosła i bijący w tył strumień gazu zgęstniał. Monitor, wskazujący dotąd zgodność programu łowów z ich przebiegiem, łysnął znakami zapytania.

— Włączyć energochłony? — spytał GOD.

— Nie — odparł Steergard. Patrzał na bolometr. Chwycony rozgrzał się do trzystu, czterystu, pięciuset stopni Kelvina, ale jego ciąg wzmógł się nieznacznie. Krzywa temperatury zadrgała i ugięła się. Upolowany stygł.

— Jaki napęd? — spytał dowódca. Wszyscy w sterowni milczeli, przerzucając wzrok z wizualnego monitora na boczne, pozaświetlnych emisji. Świecił tylko bolometryczny.

— Radioaktywność zero?

— Zero — upewnił dowódcę GOD. — Wyciek słabnie. Co robić?

— Nic. Czekać. Lecieli tak długo.

— Weźmiemy to na pokład? — spytał wreszcie El Salam. — Może najpierw prześwietlić?

— Szkoda fatygi. On już zdycha — ciąg mu spadł i ostygł. GOD, pokaż go z bliska.

Przez elektroniczne oczy chwytnika ujrzeli czarną skorupę w ospie niezliczonych nadżerek.

— Abordaż? spytał GOD.

— Jeszcze nie. Stuknij go parę razy. Ale w miarę.

Spomiędzy długoramiennych cęgów wysunął się obło zakończony pręt. Metodycznie uderzał w trzymany kadłub, prószący łuskowatym popiołem.

— Może mieć nieudarowy detonator — zauważył Polassar. — Ja bym go jednak prześwietlił…

— Dobrze — zgodził się niespodzianie Steergard. — GOD, przespinografuj go.

Dwie wrzecionowate sondy wystrzelone z dzioba dognały pękatą ćmę, by wziąć ją między siebie na właściwy dystans. Górne monitory sterowni ożyły, ukazując splątane smugi, pasma, cienie, a zarazem na brzegach ekranów wyskakiwały atomowe symbole: węgla, wodoru, krzemu, manganu, chromu, słupki te wydłużały się, aż Rotmont powiedział:

— To na nic. Trzeba to wziąć na pokład.

— Ryzykowne — mruknął Nakamura. — Lepiej zdemontować zdalnie.

— GQD? — spytał dowódca.

— Można. To zajmie pięć do dziesięciu godzin. Zacząć?

— Nie. Wyślij teletom. Niech mu rozetnie pancerz w najcieńszym miejscu i da obraz wnętrza.

— Rozwiertem?

— Tak.

Do otaczających zdobycz dołączyła się następna sonda. Diamentowy świder trafił na nie mniej twardą powłokę.

— Tylko laser — zadecydował GOD.

— Trudno. Minimalny impuls, żeby się w środku nic nie stopiło.

— Nie ręczę — odparł GOD. — Laserować?

— Delikatnie.

Wciągnięte wiertło znikło. W chropowatej powierzchni rozżarzył się biały punkt, a kiedy dymna chmurka zrzedła, w wytopioną przestrzelinę wlazła głowica teleobiektywu. Jej monitor wyświetlał osmolone rury, wchodzące w wypukłą płytę, a cały obraz drżał nieznacznie — i tu odezwał się GOD:

— Uwaga: podług spinografii w centrum obiektu znajdują się ekscytony, a cząstki wirtualne zgniotły konfiguracyjną przestrzeń Fermiego.

— Interpretacja? — spytał Steergard.

— Ciśnienie w ognisku ponad czterysta tysięcy atmosfer albo efekty kwantowe Holenbacha.

— Rodzaj bomby?

— Nie. Prawdopodobnie źródło mocy napędowej. Masą odrzutową był argon. Już się wyczerpał.

— Można to wziąć na pokład?

— Można. W bilansie energia całości równa się zeru. Oprócz fizyków nikt nie rozumiał, co to znaczy.

— Bierzemy? — spytał dowódca Nakamurę.

— GOD wie lepiej — uśmiechnął się Japończyk. — A co ty powiesz?

Zagadnięty El Salam przytaknął. Trofeum zostało więc wciągnięte do próżniowej komory na dziobie i dla pewności otoczone energochłonami. Ledwie skończyli tę operację, GOD doniósł o innym odkryciu. Dostrzegł obiekt znacznie mniejszy od ujętego, okryty substancją pochłaniającą promienie radiolokatorów, a wykrył go przez spinowy rezonans budulca: było to pękate cygaro o masie jakichś pięciu ton. Znów poleciały orbitery i rozżarzywszy izolacyjną otulinę, odarły z niej lśniące metalem wrzeciono. Próby wzbudzenia jego reakcji spełzły na niczym. Był to trup: w boku ziała wytopiona dziura. Stan obrzeży świadczył o tym, że powstała niezbyt dawno. I tę zdobycz władowano na statek.

Tak więc łowy poszły łatwo. Kłopoty powstały dopiero przy oględzinach i sekcji dubeltowej zdobyczy.

Pierwszy wrak, przypominający w hali dwudziestotonowym cielskiem ogromnego żółwia, zdradzał chropowatą skorupą, nadżartą w bezliku zderzeń z mikrometeorytami i pyłem, chyba stuletni wiek. Jego orbita wybiegała w afelium poza ostatnie globy Dżety. Anatomia solidnie opancerzonego żółwia zaskoczyła prosektorów. Protokół składał się z dwóch części. W pierwszej Nakamura, Rotmont i El Salam dali zgodny opis urządzeń zbadanych w owym tworze, w drugiej ich opinie o przeznaczeniu tych urządzeń zasadniczo się różniły. Polassar, który też uczestniczył w badaniu, zakwestionował domysły obu fizyków. Protokół jest tyle wart, oświadczył, ile wykonany przez Pigmejów opis egipskiej piramidy. Zgoda co do materiału budowlanego nie wyjaśnia w niczym jego przeznaczenia. Stary satelita miał szczególne źródło energii. Zawierał baterie piezoelektrytów, ładowane przez konwertor, z jakim fizycy nigdy się dotąd nie spotkali. Elektryty, sprasowane w wielokaskadowym imadle czysto mechanicznych wzmacniaczy ciśnienia, rozprężając się dawały prąd, porcjami dawkowanymi przez układ dławikowy z fazową impedancją, ale mogły też dać nagłe i pełne wyładowanie, gdyby sensory pancerza zwarły krótko dławnicę. Wówczas cały prąd, obiegając dwuzwojową cewę, rozsadziłby ją w magnetycznej eksplozji. Między akumulatorami i obudową znajdowały się torby czy kieszenie, wypełnione żużlem. Biegły tamtędy na wpół szkliste żyły, o zmatowiałych lustrzanych wnętrzach, być może zerodowane światłowody. Nakamura przypuszczał, że ten wrak uległ niegdyś przegrzaniu, które nadtopiło mu część podzespołów i zniszczyło sensory. Rotmont uznał jednak zniszczenia za wywołane na zimno — katalitycznie. Jak gdyby jakieś mikroparazyty, bez wątpienia martwe, zżuły satelicie sieć jego połączeń w przedniej części. I to bardzo dawno. Wewnętrzną powierzchnię pancerza pokrywały kilkoma warstwami komórki, podobne nieco do pszczelich plastrów, lecz znacznie drobniejsze. Tylko chromatograficznie dało się w ich popiołach rozpoznać silikokwasy, krzemowy odpowiednik kwasów aminowych o podwójnym wiązaniu wodorowym. Tu właśnie opinie dyssektorów rozeszły się definitywnie. Polassar miał te ostatki za wewnętrzną izolację pancerza, natomiast Kirsting za układ pośredni między tkanką żywą i martwą — płód technobiologii o niewiadomym pochodzeniu i funkcjach.

Nad protokołami długo wrzała dyskusja. Ludzie „Hermesa” mieli przed sobą dowody świadczące o poziomie technologii Kwintan sprzed stu lat. Z grubsza biorąc, teoretyczne podstawy tej inżynierii dawały się przyrównać do ziemskiej wiedzy końca XX wieku.Zarazemintuicja raczej niż rzeczowe dowody sugerowała im, że główny kierunek rozwoju obcej fizyki już wtedy odchylał się od ziemskiego. Nie może być ani syntetycznej wirusologii* ani technobiotyki bez uprzedniego opanowania mechaniki kwantowej, a ta z kolei, ledwie zaawansowana, wiedzie ku rozbiciu i syntezie jąder atomowych. W tej epoce najlepszym źródłem energii dla satelitów czy sond kosmicznego zasięgu są mikrostosy atomowe. Tymczasem w satelicie nie było żadnych śladów radioaktywności. Czyżby Kwintanie przeskoczyli etap eksplozywnej i łańcuchowej nukleoniki, by się dostać od razu w etap następny — konwersji ciążenia w kwanty silnych oddziaływań? Temu przeczyła piezoelektrytowa bateria starego satelity. Gorzej było z drugim. Miał baterię ujemnej energii, powstającej przy podświetlnym ruchu w polach ciążenia wielkich planet. Jego pulsacyjny system napędowy uległ strzaskaniu przez to, co go celnie ugodziło — być może gigadżulowy strzał spójnego światła. Radioaktywności też nie ujawniał. Wewnętrzne rozpory tworzył monomolekularny węgiel wiązkami włókien — niezłe osiągnięcie inżynierii ciała stałego. W nie zmiażdżonym przedziale za energetyczną komorą znaleźli rozpękłe rurki z nadprzewodliwymi związkami, urwane niestety tam, gdzie było coś najciekawszego, jak rozpaczał Polassar. Co tam mogło być? Fizycy szli już na domysły, jakich nie ważyliby się tknąć w bardziej przyziemnych okolicznościach. Może ten wrak zawierał wytwornik niestałych superciężkich jąder? Anomalonów? Po co? Jeśli był bezludnym laboratorium badawczym, miałoby to sens. Ale czy nim był? I dlaczego stopiony metal za miejscem trafienia przypominał jakiś archaiczny iskiernik? A nadprzewodliwy stop niobowy ujawniał w nie rozpękłych przewodach pustki, wyżarte przez endotermiczną katalizę. Jakby jakieś „erowirusy” zjawiły się tam prądem czy raczej nadprzewodnikami. Najosobliwsze stały się małe ogniska zniszczeń, wykryte w obu satelitach. Spustoszenia te nie mogły powstać od żadnego gwałtownego działania z zewnątrz. Najczęściej złącza przewodów uległy jakby rozgryzieniu i przeżuciu, tworząc różańcowe wnęki. Rotmont, wezwany na pomoc jako chemik, uznał je za wynik działania aktywnych wielkocząsteczkowych drobin. Udało mu się wyizolować ich sporo. Miały postać asynchronicznych kryształków i zachowały swą wybiórczą agresywność. Jedne atakowały wyłącznie nadprzewodniki. Pokazał kolegom pod mikroskopem elektronowym, jak te martwe pasożyty wgryzają się w nitki nadprzewodliwego związku niobu, które były ich pożywką, bo rozmnażały się kosztem trawionej substancji. Nie sądził, aby te „wiroidy”, jak je nazwał, mogły powstać w łonie satelity samoistnie. Przypuszczał, że aparatura została skażona wiroidami jeszcze w toku montażu. Po co? Dla eksperymentu? Ale w takim razie nie warto było wyrzucać satelitów w przestrzeń.

Nasuwało się więc wyobrażenie premedytowanego sabotażu podczas budowy tych urządzeń. Domysł co prawda mocno ryzykowny. W takim ujęciu krył się za tymi zjawiskami jakiś konflikt. Efekt zderzenia sprzecznych zamierzeń. Innym pachniała ta koncepcja antropocentrycznym szowinizmem. Czy nie mogła to na pewno być przypadłość aparatury na jej molekularnym poziomie? Coś w rodzaju raka martwych tworów o subtelnej i zawiłej mikrostrukturze? Chemik wykluczał tę ewentualność dla pierwszego, starego satelity — żółwia, nazwanego w pogoni ćmą. Przy drugim nie mógł już tego uczynić z analogiczną pewnością. Choć nie pojmowali celu, dla jakiego skonstruowano oba kosmiczne wehikuły, inżynieryjny postęp, jaki zaszedł w czasie między budową pierwszego i drugiego, rzucał się w oczy. Mimo to „erowirusy” znalazły czułe miejsca jako strawę w obu satelitach. Wszedłszy na ten trop, chemik nie mógł i nie chciał go już porzucić. Mikroelektroniczne przebadanie wycinków, branych z obu złowionych urządzeń, poszło szybko, gdyż zajął się tym analizator pod kontrolą GODa. Gdyby nie takie przyspieszenie, i roku nie starczyłoby dla owej nekrohistologii. Wynik opiewał: pewne elementy obu satelitów zdobyły swego rodzaju odporność na katalityczne trawienie i to w sposób tak wąsko zakreślony, że wolno by mówić o reakcjach immunologicznych przez analogię do żywych organizmów i zarazków. W imaginacji stawał im już obraz mikromilitarnej wojny, toczonej bez żołnierzy, dział, bomb, wojny, w której szczególnie precyzyjną tajną bronią są półkrystaliczne pseudoenzymy. Jak to bywa przy uporczywych dociekaniach, zamiast upraszczać się, całościowy sens wykrytych zjawisk podlegał w miarę dalszej pracy komplikacjom.

Fizycy, chemik i Kirsting nie opuszczali już prawie głównego pokładowego laboratorium. Rozmnożyło się na martwych pożywkach kilkanaście typów „związków obrony” i „ataku”.Zarazemjednak granica między tym, co było integralną częścią obcej techniki i tym, co w nią wtargnęło dla rujnowania, zatarła się. Kirsting zauważył, że to w ogóle nie jest granica w rozumieniu absolutnie obiektywnym. Powiedzmy, że na Ziemię przybywa nader mądry superkomputer, który nic nie wie o zjawiskach życia, bo jego elektroniczni praszczurowie zapomnieli już, że zbudowały ich jakieś biologiczne istoty. Obserwuje i bada człowieka, który ma katar i pałeczki okrężnicy w jelitach. Czy pobyt wirusów w nosie tego człowieka jest jego integralną, naturalną własnością, czy nie? Powiedzmy, że ten człowiek w trakcie badania przewróci się i nabije sobie guza na głowie. Guz jest podskórnym krwiakiem. Uszkodziły się naczynia. Ale ten guz może też być uznany za rodzaj amortyzatora utworzonego dla lepszej ochrony kostnej czaszki przed następnym uderzeniem. Czy taka interpretacja jest niemożliwa? Brzmi nam śmiesznie, ale nie idzie o żarty, lecz o pozaludzkie stanowisko poznawcze.

Steergard, wysłuchawszy skłóconych ekspertów, pokiwał tylko głową i dał im dalszych pięć dni dla badań. Był to istny dopust. Ziemska technobiotyka szła od półwiecza zupełnie innymi drogami. Tak zwaną „nekroewolucję” uznano za nieopłacalną. Nie było nawet domniemań, że jakakolwiek „maszynowa gatunkotwórczość” kiedyś powstanie. Ale nikt nie mógł kategorycznie twierdzić, że na Kwincie nic takiego nie istnieje. Ostatecznie dowódca pytał już tylko, czy należy uznać hipotezę konfliktu wśród producentów kwintańskich za istotną przesłankę dalszego działania zwiadu? Lecz przy zaawansowaniu analiz, jakiego doszli, jego biegli nie chcieli mówić o żadnych pewnych przesłankach. Pewnik nie jest hipotezą ani hipoteza nie jest pewnikiem. Wiedzieli już dość, by pojąć, na jak chwiejnych wyjściowych założeniach wspiera się ich wiedza. Dodatkowym nieszczęściem był brak, także w młodszym wraku, układów łączności choć trochę podobnych do tego, co wywodliwe z teorii automatów skończonych i informatyki. Może wiroidy zeżarły te pseudonerwowe sieci doszczętnie? Lecz powinny by zostać po nich ślady. Szczątki. Może i zostały, lecz nie umieli ich zidentyfikować. Czy z tranzystorowego liczydełka, puszczonego pod prasę hydrauliczną, można wyprowadzić teorię Shannona albo Maxwella? Ostatnia narada odbywała się w atmosferze wyjątkowego napięcia. Steergard zrezygnował z pozytywnych ustaleń. Pytał tylko, czy można uznać za nie istniejące poszlaki, że Kwintanie opanowali inżynierię sideralną? Uznał to za najważniejsze. Jeśli ktoś nawet domyślał się, czemu tak na to nastaje, milczał. „Hermes” leniwie dryfował w ciemnościach, a oni gmatwali się w gąszczu niewiadomych. Piloci — Harrach i Tempe — milczkiem przysłuchiwali się obradom. Również lekarze nie zabierali głosu. Arago porzucił strój zakonny i w rozmowach — tak się jakoś stało”, że siadywali we czterech na górnej kondygnacji, nad sterownią — nigdy nie wspomniał w swoich słowach „a jeśli tam panuje zło?” Kiedy Gerbert powiedział, że oczekiwania zawsze przegrywają w zetknięciu z rzeczywistością, Arago zaprzeczył. Ileż przeszkód pokonali dotąd, które ich przodkowie mieli w dwudziestym wieku za niepokonywalne. Jak gładko minęła podróż, bez poniesienia strat przebyli lata świetlne, „Eurydyka” weszła nieomylnie w Hades, a oni sami dotarli w głąb gwiazdozbioru Harpii i od zamieszkanej planety dzieliły ich godziny czy dni.

— Ojciec robi nam psychoterapię — uśmiechnął się Gerbert. On jednak zwał tak nadal dominikanina — trudno by mu przyszło mówić doń „kolego”.

— Mówię prawdę — nic więcej. Nie wiem, co z nami będzie. Taka niewiedza jest naszym przyrodzonym stanem.

— Wiem, co ojciec myśli — wypalił impulsywnie Gerbert. — Że Stwórca nie życzył sobie takich wypraw — takich spotkań — takiego „obcowania cywilizacji” — i dlatego rozdzielił je otchłaniami. A myśmy nie tylko zrobili z rajskiego jabłka kompot, ale piłujemy już Drzewo Wiadomości…

— Jeśli chce pan poznać moje myśli — jestem do usług. Sądzę, że Stwórca w niczym nas nie ograniczył. A przy tym nie wiadomo, co wyrośnie z przeszczepów Drzewa Wiadomości…

Piloci nie mogli usłyszeć dalszego ciągu dyskusji teologicznej, bo wezwał ich dowódca: brał kurs na Kwintę. Po przedstawieniu nawigacyjnej trajektorii dodał:

— Na pokładzie panuje nastrój, którego się nie spodziewałem. Bujność wyobraźni powinna mieć granice. Jak wiecie, mówi się wciąż o niezrozumiałych konfliktach, mikromachinach, nanobalistyce, walce ale przecież to jest balast uprzedzeń, który najłatwiej zaślepia. Jeżeli mamy się trząść od sekcji paru wraków, to wpadniemy w dezorientację i każde pociągnięcie wyda się szaleńczym hazardem. Powiedziałem to naukowcom, dlatego mówię i wam. A teraz szerokiej drogi. Do Septimy możecie trzymać kurs przez GODa. Potem chcę was mieć przy sterach — zmianowość ustalcie między sobą sami.

Statek dał już ciąg i wróciło, choć słabe, ciążenie. Harrach poszedł z Tempem po starą książkę, wziętą z „Eurydyki”. Kiedy się rozstawali w drzwiach kajuty, Harrach, górujący wzrostem, pochyliwszy się, jakby miał wyjawić jakąś tajemnicę, rzekł:

— Wiedział Bar Horab, kogo postawić na „Hermesie”. Co? Znałeś lepszych?

— Może znałem. Nie lepszych. Takich jak on.