"Hotel pod poległym alpinistą" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

Rozdział II

Sądząc ze śladów na śniegu, ktoś tu już próbował jeździć — odjechał jakieś pięćdziesiąt metrów, przewracając się na każdym kroku, następnie wrócił, zapadając się po kolana, niosąc deski i kijki w rękach, upuszczając je na ziemię, podnosząc i znowu upuszczając — wydawało się, że nad tym śniegiem, poranionym, całym w bliznach do tej pory wiszą jeszcze zamarznięte przekleństwa. Ale dalej śnieżna pokrywa była czysta i nietknięta jak świeżo wykrochmalone prześcieradło.

Poskakałem przez chwilę w miejscu, wypróbowując wiązania, wydałem z siebie radosny okrzyk i popędziłem na spotkanie słońca, bezustannie zwiększając tempo, mrużąc oczy od blasku i rozkoszy, z każdym wydechem wyrzucając z siebie nudę zadymionych gabinetów, zbutwiałych dokumentów, beznadziejność płaczliwych przestępców i zrzędzących zwierzchników, smętek politycznych sporów i brodatych dowcipów, monotonną krzątaninę żony i najazdy dorastających dzieci… posępne zabłocone ulice, śmierdzące lakiem korytarze, puste paszcze kas pancernych, ponurych jak martwe czołgi, niebieściutkie wypłowiałe tapety w jadalni, różowiutkie wypłowiałe tapety w sypialni i pochlapane atramentem żółciutkie tapety w pokoju dziecinnym… Z każdym wydechem wyzwalałem się od samego siebie, urzędowego, przerażająco moralnego, do obłędu posłusznego prawu człowieka w mundurze z błyszczącymi guzikami, troskliwego męża i przykładnego ojca, gościnnego kolegi i serdecznego krewniaka, ciesząc się, że wszystko to opuszcza mnie, i łudząc się nadzieją, że opuszcza bezpowrotnie, że od tej chwili życie będzie lekkie i czyste jak kryształ, będzie biegło w młodym, wesołym, szalonym tempie. O, jak to wspaniale, że tu przyjechałem!… Niech żyje Segut, brawo, Segut, dzięki ci, Segut, chociaż walisz swoich kasiarzy po mordach w czasie przesłuchań… Ach, jaki ja jeszcze jestem lekki, zwinny, silny, mogę długo pędzić właśnie tak, po idealnej prostej, sto tysięcy kilometrów, a mogę i tak — ostro w prawo, ostro w lewo, odrzucając nartami tony śniegu. A przecież już od trzech lat nie jeździłem na nartach, od czasu kiedy kupiliśmy ten przeklęty nowy dom, na cholerę myśmy to zrobili, na diabła nam ten przytułek na starość, całe życie człowiek pracuje na starość… A do diabła z tym wszystkim, nie chcę o tym teraz myśleć, do diabła ze starością, do diabła z domem i do diabła z tobą, Peter, Peter Glebsky, urzędniku miłujący prawo, niechaj cię Pan Bóg ma w swojej opiece…

Kiedy fala początkowego entuzjazmu opadła, stwierdziłem, że stoję przy drodze, mokry, zadyszany, od stóp do głów oblepiony śniegiem. To zdumiewające, jak szybko mija entuzjazm. Gryźć się, trapić, zadręczać można godzinami, dniami i nocami, a entuzjazm przychodzi i niezwłocznie mija, nic z niego nie zostaje oprócz poczucia skrępowania, mokrych pleców i drżących od niedawnego wzburzenia mięśni. Proszę, jeszcze mi uszy zatkało od wiatru… Zdjąłem rękawiczkę, wsadziłem palec w ucho, wytarłem twarz i nagle usłyszałem hałaśliwy warkot, jak gdyby tuż przy mnie zamierzał wylądować sportowy samolot. Ledwie zdążyłem przetrzeć okulary, kiedy śmignął obok mnie nie samolot, rzecz jasna, tylko olbrzymi motocykl, należący do gatunku tych właśnie, które przebijają na wylot mury i mają na swoim koncie więcej śmiertelnych ofiar niż wszyscy mordercy, bandyci i gangsterzy razem wzięci. Motocykl obsypał mnie fontanną śniegu, okulary znowu mi zalepiło, ale jednak zdołałem zauważyć chudą, przygiętą sylwetkę, rozwiane czarne włosy i sterczący jak deska koniec czerwonego szala… Za jazdę bez kasku, pomyślałem automatycznie, pięćdziesiąt koron grzywny i odebranie prawa jazdy na miesiąc… Zresztą nie mogło być nawet mowy, żeby dostrzec numer — nie widziałem nawet hotelu i połowy doliny na dodatek — śnieżny obłok wzniósł się do samego nieba. Zresztą, co mnie to obchodzi! Odepchnąłem się kijkami i zjechałem drogą w ślad za motocyklem w kierunku hotelu.

Kiedy dobiegłem, motocykl stygł przed werandą. Obok na śniegu poniewierały się olbrzymie skórzane rękawice z rozcięciami na boku. Wbiłem narty w zaspę, otrzepałem się i ponownie spojrzałem na motocykl. Jaka to złowieszcza maszyna! Nieodparcie nasuwa człowiekowi myśl, że w przyszłym sezonie hotel będzie się nazywał Pod Poległym Motocyklistą. Właściciel weźmie nowo przybyłego gościa za rękę i powie, wskazując na dziurę w murze: „W tym miejscu. Właśnie w tym miejscu wpadł na ścianę z szybkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i przebił budynek na wylot. Ziemia zadrżała, kiedy wpadł do kuchni, tocząc przed sobą czterdzieści dwie cegły…” Dobra rzecz — reklama, pomyślałem, wchodząc na górę. Wejdę teraz do swojego pokoju, a za moim stołem rozsiadł się szkielet z dymiącą fajką w zębach, przed nim firmowa nalewka na muchomorach, trzy korony za litr.

W środku holu stał nieopisanie długi i bardzo przygarbiony człowiek w czarnym fraku. Ręce trzymał za plecami i surowo prawił coś chudemu, zwinnemu stworzeniu nieokreślonej płci, wykwintnie rozpartemu w głębokim fotelu. Stworzenie miało drobną bladą buzię do połowy zasłoniętą wielkimi ciemnymi okularami, masę czarnych skudłanych włosów i puszysty czerwony szal.

Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, długi człowiek zamilkł i odwrócił się w moją stronę. Okazało się, że ma czarną muszkę i wyjątkowo szlachetne rysy twarzy ukoronowane nie mniej arystokratycznym nosem niebywałego kształtu. Taki nos mógł mieć tylko jeden człowiek i ten człowiek nie mógł nie być tą właśnie znakomitością. Przez sekundę wpatrywał się we mnie, jakby nie wierząc własnym oczom, następnie złożył wargi w ciup i wyciągając wąską białą dłoń, ruszył mi na spotkanie.

— Du Barnstockre — oznajmił śpiewnie. — Do pańskich usług.

— Czyżby ten słynny du Barnstockre? — zapytałem, ściskając jego rękę z niekłamanym szacunkiem.

— Ten, właśnie ten — odpowiedział. — Z kim mam honor?

Przedstawiłem się ogarnięty jakąś idiotyczną nieśmiałością, która nam policjantom raczej nie jest właściwa. Przecież na pierwszy rzut oka było jasne, że taki człowiek nie może nie ukrywać swoich dochodów i zeznania podatkowe niewątpliwie wypełnia dosyć mgliście.

— Jakie to śliczne! — Du Barnstockre złapał mnie nagle za klapy. — Inspektorze! Gdzie pan to znalazł? Brune, dziecię moje, popatrz, jakie to śliczne!

W palcach trzymał fiołek. I zapachniało fiołkiem. Zmusiłem się do okazania podziwu, chociaż nie lubię takich sztuczek. Stworzenie w fotelu ziewnęło na całą szerokość maleńkich ust i przerzuciło jedną nogę przez poręcz fotela.

— Z rękawa — oznajmiło ochrypłym basem. — Chałtura, wujku.

— Z rękawa! — smutno powtórzył du Barnstockre. — Nie, Brune, to byłoby zbyt prymitywne. To rzeczywiście byłaby chałtura.

Położył fiołek na otwartej dłoni, popatrzył nań, uniósł brwi i fiołek znikł. Zamknąłem usta i potrząsnąłem głową. Zabrakło mi słów.

— Pan po mistrzowsku jeździ na nartach, panie Glebsky — mówił dalej du Barnstockre. — Obserwowałem pana przez okno. I, muszę przyznać, doznałem prawdziwej przyjemności.

— Ależ skądże! — bąknąłem. — Kiedyś jeździłem…

— Wujku — odezwało się nagle stworzenie z głębin fotela. — Lepiej byś stworzył papierosa.

Du Barnstockre jakby się opamiętał.

— Ach — powiedział — pozwoli pan przedstawić sobie, panie Glebsky, to jest Brune, jedyna latorośl mego ukochanego nieboszczyka brata… Brune, dziecię moje!

Dziecię niechętnie wylazło z fotela i zbliżyło się do nas. Włosy miało bujne, dziewczęce, może zresztą nie dziewczęce, ale jeśli można tak powiedzieć, młodzieżowe. Nogi obciągnięte elastikiem były chude, chłopięce, a zresztą, być może, zupełnie przeciwnie — zgrabne, dziewczęce. Kurtka zaś była o co najmniej trzy numery za duża. Latorośl obojętnie uśmiechnęła się do mnie delikatnymi różowymi wargami i zainteresowała się ochryple:

— Nieźle żeśmy pana postraszyli, prawda? Tam przy drodze…

— My? — zapytałem.

— No, nie my, oczywiście. Bucefał. On to potrafi… Okulary doszczętnie mu zalepił — zawiadomiła wujka.

— W danym przypadku — uprzejmie wyjaśnił du Barnstockre — Bucefał to motocykl, wstrętna i niebezpieczna maszyna, która powoli mnie zabija przez ostatnie dwa lata i koniec końców, jak czuję, bez wątpienia wpędzi mnie do grobu.

— Papierosa… — przypomniało dziecię.

Du Barnstockre smętnie pokręcił głową i bezradnie rozłożył ręce. Kiedy je znowu złożył, między palcami tkwił zapalony papieros, który został wręczony latorośli. Latorośl zaciągnęła się i kapryśnie burknęła:

— Znowu z filtrem…

— Pan zapewne ma ochotę wziąć prysznic po tym wspaniałym szusowaniu — powiedział du Barnstockre. — Niedługo będzie obiad…

— Tak — powiedziałem. — Oczywiście. Proszę mi wybaczyć.

To była dla mnie wielka ulga — ucieczka z tego towarzystwa. Nie czułem się dobrze. To przez zaskoczenie. Pomimo wszystko słynny magik na arenie to jedno, a w życiu prywatnym jak się okazuje, zupełnie coś innego. Ukłoniłem się i przeskakując po trzy stopnie, dotarłem na swoje piętro.

Korytarz nadal był pusty, gdzieś daleko wciąż postukiwały kule bilardowe. Przeklęta łazienka ciągle była zamknięta. Byle jak umyłem się u siebie w pokoju, przebrałem, wziąłem papierosa i padłem na kanapę.

Ogarnęło mnie przyjemne zmęczenie i chyba nawet zdrzemnąłem się parę minut. Rozbudził mnie czyjś pisk i złowrogi szlochający rechot na korytarzu. Podskoczyłem. W tej samej chwili zapukano do drzwi i głos Kaisy zamiauczał: „Na obiad proszę!” Odezwałem się w tym sensie, że tak, tak, zaraz zejdę, spuściłem nogi z kanapy, szukając pantofli. „Na obiad proszę!” — dobiegło z oddali, a potem jeszcze raz: „Na obiad proszę!”, a potem znowu krótki pisk i potępieńczy rechot. Nawet chyba usłyszałem brzęk zardzewiałego łańcucha.

Uczesałem się przed lustrem, przymierzyłem kilka wyrazów twarzy, a więc: roztargniona uwaga, bardzo męski, zamknięty w sobie specjalista, prostoduszna gotowość do zawarcia wszelkich znajomości i uśmieszek z gatunku „hę, hę”. Nic nie wydało mi się odpowiednie i dlatego nie trudząc się więcej, włożyłem do kieszeni papierosy dla latorośli i wyszedłem na korytarz. Wyszedłem i osłupiałem.

Drzwi do pokoju naprzeciwko były otwarte. U góry, opierając się stopami o jedną futrynę, a plecami o drugą, zawisł młody człowiek. Jego poza przy całej nienaturalności wydawała się zupełnie niewymuszona. Patrzył na mnie z góry, szczerzył długie, żółte zęby i salutował po wojskowemu.

— Dzień dobry — powiedziałem po chwili milczenia. — Pomóc panu?

Wtedy człowiek ten miękko jak kot zeskoczył na podłogę i w dalszym ciągu salutując, stanął przede mną na baczność.

— Mam zaszczyt, inspektorze — powiedział. — Pan pozwoli, że się przedstawię: porucznik cybernetyki Simon Simonet.

— Spocznij — powiedziałem i uścisnęliśmy sobie dłonie.

— Właściwie jestem fizykiem — powiedział Simonet — ale „porucznik cybernetyki” brzmi prawie tak dobrze jak „porucznik infanterii”. To bardzo śmieszne. — I nieoczekiwanie wybuchnął tym samym okropnym szlochającym rechotem, w którym zwidywały się wilgotne lochy, niezmywalne plamy krwi i brzęk zardzewiałych łańcuchów na przykutych do skały szkieletach.

— Co pan tam robił na górze? — zapytałem, kiedy już przemogłem zdumienie.

— Trenowałem — odpowiedział. — Przecież jestem alpinistą.

— Poległym — zażartowałem i natychmiast pożałowałem, bo natychmiast spadła na mnie lawina pozagrobowego rechotu.

— Nieźle, nieźle jak na początek — powiedział, ocierając oczy. — Nie, ja jeszcze jestem żywy. Szczerze mówiąc, przyjechałem tu, żeby połazić po skałach, ale w żaden sposób nie mogę jakoś do nich dotrzeć. Wszędzie śnieg. Więc wspinam się na drzwi, na ściany… — Nagle zamilkł i ujął mnie pod rękę. — Właściwie przyjechałem odpocząć. Jestem przemęczony. Projekt „Midas”, słyszał pan może? Ściśle tajne. Cztery lata bez urlopu. No więc lekarze przepisali mi cykl pozytywnych emocji. — Znowu straszliwie zarechotał, ale już zbliżyliśmy się do jadalni. Simonet porzucił mnie i podążył do stolika, na którym stały zakąski. — Niech pan się trzyma mnie, inspektorze! — ryknął w biegu. — Niech pan się spieszy, inaczej przyjaciele i znajomi Poległego zjedzą cały kawior…

Jadalnia była ogromna, miała pięć okien. W środku ustawiono ogromny owalny stół na jakieś dwadzieścia osób; wspaniały poczerniały ze starości bufet błyskał srebrnymi kubkami, mnóstwem luster i różnobarwnymi butelkami; obrus na stole wykrochmalony, zastawa — z przepięknej porcelany, nakrycia srebrne i szlachetnie poczerniałe, ale przy tym wszystkim obyczaje panowały tu najwidoczniej niezmiernie demokratyczne. Na stoliku obok stały zakąski — bierz sobie, co zdążysz. Na drugim stoliku, nieco mniejszym, Kaisa ustawiała fajansowe wazy z jarzynową zupą i bulionem — sam sobie wybierz i nalej. Dla tych, którzy chcieli się odświeżyć — bateria butelek na bufecie: brandy, irlandzki dżin, piwo i specjalna nalewka (na płatkach szarotek, jak mnie zapewniał Segut).

Przy stole siedzieli już du Barnstockre i latorośl jego nieboszczyka brata. Du Barnstockre wytwornie mieszał srebrną łyżeczką bulion w talerzu i z wyrzutem zezował na latorośl, która położywszy na stole łokcie, żarłocznie pochłaniała zupę jarzynową.

Na honorowym miejscu królowała nieznana mi jeszcze dama dziwnej i olśniewającej urody. Lat mogła mieć ni to dwadzieścia, ni to czterdzieści, ramiona delikatne, smagłe, błękitnawe, szyję łabędzia, ogromne półprzymknięte oczy, długie rzęsy, wysoko upięte włosy, bezcenny diadem — była to niewątpliwie pani Moses, i niewątpliwie ten nieco prostacki table d’hôtel nie był dla niej odpowiednim miejscem. Takie kobiety widywałem dotychczas tylko na fotosach w pismach dla wyższych sfer oraz na okładkach bestsellerów.

Właściciel obszedł już stół i właśnie zbliżał się do mnie z tacką w ręku. Na tacce w kryształowym rżniętym kieliszku groźnie błękitniała słynna firmowa nalewka na szarotkach.

— Chrzest bojowy! — oznajmił właściciel, kiedy już znalazł się przy mnie. — Niech pan wybierze sobie coś ostrego na zakąskę.

Usłuchałem. Położyłem na talerzu oliwki i kawior. Potem spojrzałem na właściciela i dołożyłem jeszcze korniszona — takiego maleńkiego marynowanego ogórka. Potem spojrzałem na nalewkę i wycisnąłem na kawior pół cytryny. Wszyscy patrzyli na mnie. Wziąłem kieliszek, zrobiłem potężny wydech (jeszcze kilka dusznych gabinetów i korytarzy) i wlałem nalewkę do gardła. Zatrzęsło mną. Wszyscy patrzyli na mnie, więc zatrzęsło mną tylko wewnętrznie, i odgryzłem połowę korniszona. Właściciel chrząknął. Simonet również chrząknął. Pani Moses powiedziała kryształowym głosem: „O, to prawdziwy mężczyzna”. Uśmiechnąłem się i wsadziłem do ust drugą połowę korniszona, gorzko żałując, że nie jest wielkości dyni. „Ale zasuwa!” — donośnie oświadczyło dziecię.

— Pozwoli pani — powiedział właściciel do pani Moses — że przedstawię pani inspektora Glebsky’ego. — Popielata wieża u szczytu stołu z lekka się zachwiała, uniosły się i opadły zdumiewające, cudowne rzęsy. Skłoniłem głowę. Z przyjemnością zgiąłbym się do ziemi — tak mnie paliło w brzuchu, ale pani Moses uśmiechnęła się i od razu poczułem ulgę. Odwróciłem się, dokończyłem zakąskę i poszedłem po zupę. Gospodarz posadził mnie naprzeciwko Barnstockre’ów, tak że po mojej prawej stronie, niestety zbyt daleko, znalazła się pani Moses, a po lewej, niestety zbyt blisko — posępny figlarz Simonet gotowy w każdej chwili wybuchnąć swoim potwornym rechotem.

Rozmową przy stole kierował właściciel. Rozmawiano o zagadkowym i niepoznawalnym, a mówiąc ściśle o tym, że w hotelu ostatnimi dniami dzieją się dziwne rzeczy. Jako nowicjuszowi zreferowano mi szczegóły. Du Barnstockre wyznał, że istotnie dwa dni temu zginęły mu pantofle, które znaleziono dopiero wieczorem w pokoju muzeum. Simonet z chichotem oznajmił, że ktoś czytuje jego książki, przeważnie literaturę specjalistyczną, i robi na marginesach notatki, przeważnie absolutnie kretyńskie. Właściciel, zamierając z zachwytu, opowiedział o dzisiejszej historii z dymiącą fajką i gazetą i dodał, że nocami ktoś snuje się po domu. Słyszał to na własne uszy i nawet raz widział białą postać przemykającą od drzwi wejściowych przez hol w kierunku schodów. Pani Moses bez przesadnej skromności z ochotą potwierdziła te informacje i dodała, że wczoraj w nocy coś zajrzało do jej pokoju przez okno. Simon Simonet pochwalił się, że w nocy śpi jak zabity i niczego takiego w ogóle nie słyszał. Ale już dwukrotnie zauważył, że jego buty narciarskie nieustannie są przemoczone, jakby ktoś nocą biegał w nich po śniegu. Ja, ciesząc się w duszy, opowiedziałem o popielniczce i bernardynie, a dziecię ochryple podało do wiadomości wszystkich obecnych, że ono nic ma specjalnie nic przeciwko tym figlom — miglom, ale zdecydowanie nie znosi, kiedy obcy ludzie wylegują się w jego, dziecięcia, pościeli. Przy tym złowieszczo wycelowało we mnie swoje okulary i ucieszyłem się, że przyjechałem dopiero dzisiaj.

Atmosferę rozkosznej grozy, która zapanowała przy stole, naruszył pan fizyk.

— Pewnego razu przyjechał do nieznanego sobie miasta pewien major — zawiadomił nas. — Zatrzymał się w hotelu i polecił wezwać…

Nagle zamilkł i rozejrzał się dookoła.

— Pardon — powiedział — nie jestem pewien, czy w obecności dam — tu skłonił się w stronę pani Moses — jak również pa… e… e… pacholąt — tu spojrzał na latorośl — e… e…

— A, ten głupawy dowcip — powiedziało dziecię lekceważąco.

— Wszystko pięknie, ale nie dzieli się na pół. Ten?

— Właśnie! — zawołał Simonet i wybuchnął śmiechem.

— Dzieli się na pół? — zapytała pani Moses z uśmiechem.

— Nie dzieli się! — gniewnie sprostowało dziecię.

— Ach, nie dzieli się? — zdumiała się pani Moses. — A co się właściwie nie dzieli?

Dziecię otworzyło już usta, ale du Barnstockre wykonał niedostrzegalny gest i usta zostały zatkane wielkim rumianym jabłkiem. Dziecię natychmiast ze smakiem odgryzło wielki kęs.

— Ostatecznie dziwne rzeczy dzieją się nie tylko u nas w hotelu — powiedział du Barnstockre. — Wystarczy na przykład wymienić niezidentyfikowane obiekty latające…

Dziecię z łoskotem odsunęło krzesło i nadal z chrzęstem gryząc jabłko, skierowało się do wyjścia. Diabli wiedzą, co to takiego! Chwilami ta zgrabna figurka wydawała mi się uroczą dziewczyną, ale wystarczyło złagodnieć i dziewczyna gdzieś znikała, a zamiast niej pojawiał się bezczelny wyrostek — z tych, którzy hodują pchły na plażach i narkotyzują się w publicznych toaletach. Ciągle jeszcze zastanawiałem się, kogo by tu zapytać, czy to chłopiec, czy dziewczyna, a du Barnstockre w dalszym ciągu szemrał:

— Giordano Bruno został spalony nienadaremnie. Kosmos niewątpliwie jest zamieszkany nie tylko przez nas. Zagadnienie polega wyłącznie na gęstości rozmieszczenia istot rozumnych we wszechświecie. Według ocen różnych uczonych — pan Simonet poprawi mnie, jeśli się mylę — w jednej tylko naszej galaktyce może istnieć do miliona zamieszkanych układów słonecznych. Gdybym był matematykiem, proszę państwa, spróbowałbym obliczyć prawdopodobieństwo tego chociażby, czy nasza Ziemia może stanowić obiekt czyichkolwiek naukowych obserwacji…

Samego du Barastockre’a wypytywać, jakoś niezręcznie, myślałem. Zresztą zapewne i on sam dobrze nie wie. No skąd? Dziecię to dziecię… Uprzejmy właściciel z pewnością ma to gdzieś. Kaisa to idiotka. Zapytać Simoneta to znaczy narazić się na nową powódź upiornej wesołości… Zresztą o czym ja właściwie myślę? Co mnie to obchodzi? Może by zjeść jeszcze trochę pieczeni? Fakt, Kaisa jest głupia, ale gotować potrafi.

— …Zgodzicie się — szemrał du Barnstockre — że sama myśl o tym, że czyjeś oczy starannie i uważnie studiują naszą staruszkę Ziemię poprzez kosmiczny ocean, jest zdolna sama przez się zainteresować naszą wyobraźnię…

— Obliczyłem — powiedział Simonet. — Jeżeli oni umieją odróżniać układy zaludnione od niezaludnionych, będzie to jedność minus „e” do potęgi minus jeden.

— Naprawdę tak właśnie będzie? — przeraziła się pani Moses, nagradzając Simoneta zachwycającym uśmiechem.

Simonet zaśmiał się szczekliwie. Nawet podskoczył na krześle. Oczy mu zwilgotniały.

— A ile to wyniesie konkretnie? — zainteresował się du Barnstockre, przeczekawszy ową akustyczną lawinę.

— W przybliżeniu dwie trzecie — odpowiedział Simonet, wycierając oczy.

— Ale to przecież ogromne prawdopodobieństwo! — z żarem oświadczył du Barnstockre. — I ja to rozumiem tak, że prawie na pewno jesteśmy obiektem obserwacji.

W tym momencie drzwi do jadalni za moimi plecami załomotały i zadygotały, jakby je ktoś z wielką siłą próbował wyważyć.

— Do siebie! — krzyknął właściciel. — Proszę ciągnąć do siebie!

Odwróciłem głowę. W progu ukazała się zdumiewająca postać. Był to masywnie zbudowany niemłody mężczyzna o twarzy niewątpliwego buldoga, przyodziany w niesłychany strój przypominający średniowieczną kamizelę w kolorze łososiowym.

— Olga! — zaryczał, spoglądając przed siebie zmętniałymi oczami. — Zupa!

Jedną rękę trzymał za plecami, w drugiej zaś dzierżył smukły metalowy kubek. Powstało krótkie zamieszanie. Pani Moses z jakimś ubliżającym jej pośpiechem podbiegła do stolika z zupami, właściciel oderwał się od bufetu i zaczął wykonywać rękoma gesty oznaczające gotowość do wszelkich usług, a pan Moses, ponieważ niewątpliwie był to właśnie on, uroczyście podrygując policzkami, zaniósł swój kubek na miejsce vis-à-vis pani Moses i tam spoczął — cudem tylko nie chybił i nie usiadł obok krzesła.

— Co do pogody, proszę państwa, to dzisiaj pada śnieg — oznajmił. Był kompletnie pijany. Pani Moses postawiła przed nim zupę. Pan Moses surowym wzrokiem zajrzał do talerza i łyknął z kubka. — O czym mowa? — zasięgnął informacji.

— Zastanawialiśmy się nad możliwością wizyty na Ziemi gości z przestrzeni kosmicznej — wyjaśnił Barnstockre z miłym uśmiechem.

— Co takiego ma pan na myśli? — Pan Moses nadzwyczaj podejrzliwie wpatrywał się ponad swoim kubkiem w du Barnstockre’a. — Nie spodziewałem się tego po panu, Barn… Barn… du!

— O, to tylko czysta teoria! — zawołał du Barnstockre. — Pan Simonet obliczył nam prawdopodobieństwo…

— Bzdura — powiedział pan Moses. — Matematyka to nie nauka, panie Barns… Barnl… du! Kto to jest? — zapytał, wytrzeszczając na mnie prawe oko. Mętne jakieś takie oko, niesympatyczne.

— Panowie pozwolą — pospiesznie powiedział właściciel. — Pan Moses, inspektor Glebsky.

— Inspektor — zawarczał Moses. — Fałszywe pokwitowania, podrobione paszporty… No więc niech sobie pan zapamięta, Glebsky, mój paszport nie jest podrobiony. Ma pan dobrą pamięć?

— Nie narzekam — odpowiedziałem.

— No to niech pan nie zapomina… — Znowu surowo spojrzał na talerz i pociągnął z kubka. — Dobra dziś zupa — oznajmił. — Olga, sprzątnij to i daj jakiegoś mięsa. No i dlaczego milczycie? Mówcie, mówcie, słucham was.

— A propos mięsa — natychmiast zgłosił się Simonet. — Pewien smakosz zamówił w restauracji filet…

— Filet. Tak! — z aprobatą powiedział pan Moses, próbując prze — kroić pieczeń jedną ręką. Z drugiej nie wypuszczał kubka.

— Kelner przyjmuje zamówienie, a smakosz, oczekując na ulubioną potrawę, przygląda się dziewczętom na estradzie…

– Śmieszne — powiedział pan Moses. — Na razie bardzo śmieszne. Za mało soli. Olga, podaj no mi sól. No i co?

Simonet się zawahał.

— Pardon — powiedział niezdecydowanie. — Nabrałem poważnej obawy…

— Tak. Obawy — z zadowoleniem powtórzył pan Moses. — A co dalej?

— To już wszystko — smętnie powiedział Simonet i opadł na oparcie krzesła.

Moses wzniósł oczy na Simoneta.

— Jak to wszystko? — zapytał z oburzeniem. — Czy mu przynieśli filet?

— Hm… Właściwie… właściwie to nie — powiedział Simonet.

— To bezczelność — oświadczył Moses. — Należało wezwać maître d’hôtel. — Z obrzydzeniem odsunął od siebie talerz. — Wyjątkowo ohydną historię opowiedział nam pan, panie Simonet.

— Historia jak historia — odparł z bladym uśmiechem Simonet. Moses pociągnął z kubka i zwrócił się do właściciela.

— Cenevert — powiedział. — Czy znalazł pan tego drania, co kradnie pantofle? Inspektorze! I tak pan tu zbija bąki. Jakiś łobuz kradnie pantofle i zagląda w okna. Niech się pan tym zajmie.

Chciałem odpowiedzieć, że zajmę się tym z pewnością, ale w tym momencie dziecię uruchomiło pod samymi oknami swojego Bucefała. Szyby w jadalni zabrzęczały, co utrudniło rozmowę. Wszyscy teraz patrzyli w talerze, a du Barnstockre, przyciskając rozczapierzoną dłoń do serca, na prawo i lewo rozdzielał nieme przeprosiny. Następnie Bucefał wydał z siebie grzmot już zupełnie nie do wytrzymania, za oknami wzleciała w niebo śnieżna chmura, ryk szybko się oddalił i po chwili przemienił się w ledwie dosłyszalne buczenie.

— Zupełnie jak Niagara — zadźwięczał kryształowy głos pani Moses.

— Jak na poligonie rakietowym! — zaprzeczył Simonet. — Bestialska maszyna.

Kaisa na palcach podeszła do pana Mosesa i postawiła przed nim karafkę z ananasowym syropem. Moses popatrzył na karafkę i pociągnął łyk z kubka.

— Co pan myśli o tych kradzieżach, inspektorze? — zapytał.

— Myślę, że to żarty kogoś z obecnych.

— Dziwne stanowisko — z dezaprobatą powiedział Moses.

— Bynajmniej — zaprotestowałem. — Po pierwsze, we wszystkich tych działaniach nie widać innego celu poza mistyfikacją. Po drugie, pies zachowuje się tak, jakby w domu byli tylko swoi.

— O tak! — oznajmił właściciel głuchym głosem. — Oczywiście w domu są tylko swoi. Ale on był dla Lelle’a nie tylko „swoim” człowiekiem. On był dla niego bogiem, proszę państwa!

Moses wytrzeszczył oczy na właściciela.

— Jaki on? — zapytał srogo.

— On. Poległy.

— Niech pan mi nie zawraca głowy — powiedział Moses. — A jeżeli pan wie, kto tu się zabawia w taki sposób, to niech mu pan poradzi, poważnie poradzi! — żeby przestał. Pan mnie dobrze rozumie? — Potoczył po nas przekrwionym okiem. — Inaczej ja też zacznę żartować! — zaryczał.

Zapadło milczenie. Moim zdaniem wszyscy próbowali sobie wyobrazić, czym się to skończy, jeżeli Moses też zacznie żartować. Nie wiem jak inni, ale ja osobiście uznałem sprawę za beznadziejną. Moses wpatrywał się w każdego z nas po kolei, nie zapominając pociągać z kubka. Absolutnie nie miałem sposobu, żeby zrozumieć, kim on jest i co tu robi. Dlaczego ma na sobie ten błazeński serdak? (Może już zaczął żartować?). I co jest w tym jego kubku? Dlaczego wciąż jest jakby pełny, chociaż, co widziałem na własne oczy, pociągał z niego ze sto razy?

Potem pani Moses odstawiła talerz, przytknęła serwetkę do cudownych warg i wznosząc oczy do sufitu, oświadczyła:

— Ach, jak ja kocham piękne zachody słońca! Ta feeria barw! Natychmiast poczułem potężny pociąg do samotności. Wstałem i powiedziałem stanowczo:

— Było mi niezwykle miło. Spotkamy się przy kolacji.