"Hotel pod poległym alpinistą" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)Rozdział III— Pojęcia nie mam, kto to jest — powiedział Cenevert, oglądając szklankę pod światło. — Zapisał się w mojej księdze jako handlowiec podróżujący prywatnie. Ale to na pewno nie handlowiec. Już prędzej oszalały alchemik, czarodziej, wynalazca… Siedzieliśmy w salonie przed kominkiem. Czerwono żarzyły się węgle, fotele były autentycznie staroświeckie, wzbudzające zaufanie. Portwein był gorący, aromatyczny i z cytryną. Półmrok był przytulny, czerwonawy, swojski. Na dworze zaczęła się zamieć, w kominie pogwizdywało. W domu panowała cisza, tylko czasami z oddali, jak z cmentarza, dobiegały wybuchy szlochającego rechotu i ostre jak wystrzał klaśnięcia udanych karamboli. W kuchni Kaisa podzwaniała garnkami. — Handlowcy są przeważnie skąpi — mówił dalej właściciel w zadumie — a pan Moses nie jest skąpy, o nie! „Czy nie byłby pan łaskaw poinformować mnie, czyim rekomendacjom zawdzięczam ten zaszczyt, że raczył pan wybrać mój hotel?” Zamiast odpowiedzi wyciągnął z portfela stukoronowy banknot, zapalił go zapalniczką, przypalił od niego cygaro, dym wydmuchnął mi w twarz i odpowiedział:, Jestem Moses, mój panie, Albert Moses! Mosesowi niepotrzebne są rekomendacje. Moses zawsze i wszędzie jest u siebie”. Co pan na to? Zastanowiłem się. — Miałem znajomego fałszerza, który zachowywał się mniej więcej tak samo, kiedy kazano mu pokazać dokumenty. — Odpada — z zadowoleniem powiedział właściciel. — Pieniądze ma autentyczne. — Więc może jakiś obłąkany milioner. – Że milioner to jasne — powiedział właściciel. — Tylko kim on jest? Podróżuje dla przyjemności… prywatnie… Po mojej dolinie się nie podróżuje. Tu się przyjeżdża na narty albo na wspinaczkę. To ślepa dolina. Stąd nie ma drogi donikąd. Nieomal leżałem w fotelu, krzyżując wyciągnięte nogi. Sprawiało mi niezwykłą przyjemność leżenie w takiej pozycji i rozważanie w najzupełniej poważnym tonie, kim też może być pan Moses. — No, dobrze — powiedziałem. — Dolina bez wyjścia. A co robi w tej dolinie bez wyjścia sławny pan du Barnstockre? — O, pan du Barnstockre to zupełnie inna sprawa. Przyjeżdża do mnie rokrocznie, już trzynasty raz z rzędu. Po raz pierwszy, kiedy hotel nazywał się jeszcze Szałas. Ma bzika na punkcie mojej nalewki. A pan Moses, ośmielę się zauważyć, stale jest na lekkiej bani, a tymczasem nie zamówił jeszcze ani razu żadnego alkoholu. Chrząknąłem znacząco i pociągnąłem niezły łyk. — Wynalazca — stanowczo powiedział właściciel. — Wynalazca albo czarownik. — Wierzy pan w czarowników, panie Cenevert? — Alec, gdyby pan był tak łaskaw. Po prostu Alec. Uniosłem szklankę i wypiłem jeszcze jeden spory łyk za zdrowie Aleca. — W takim razie proszę do mnie mówić po prostu Peter. Właściciel uroczyście skinął głową i wypił spory łyk za zdrowie Petera. — Czy wierzę w czarnoksiężników? — zapytał. — Ja wierzę we wszystko, co mogę sobie wyobrazić, Peter. W czarowników, w Pana Boga, w diabła, w upiory… w latające talerze… Jeśli człowiek może to wszystko sobie wyobrazić, znaczy, że wszystko to gdzieś istnieje, bo inaczej po co naszemu mózgowi takie zdolności? — Jesteś filozofem, Alec. — Tak, zgadza się, Peter. Jestem filozofem i mechanikiem. Widziałeś moje perpetuum mobile? — Nie. Czy ono pracuje? — Czasami. Muszę je często zatrzymywać. Zbyt szybko zużywają się części… Kaisa! — wrzasnął nagle tak głośno, że aż się wzdrygnąłem. — Jeszcze jeden gorący portwein dla pana inspektora! Zjawiła się Kaisa, bardzo zarumieniona i z lekka rozczochrana. Podała mi szklankę portweinu, dygnęła, zachichotała i zniknęła. — Pulpecik — zamruczałem machinalnie. Bądź co bądź to już była trzecia szklanka. Alec zaśmiał się dobrodusznie. — Nie sposób się jej oprzeć. Nawet pan du Barnstockre nie wytrzymał i uszczypnął ją wczoraj w podbródek. A to, co się dzieje z naszym fizykiem… — Według mnie fizyk ma raczej ochotę na panią Moses. — Pani Moses — w zamyśleniu powiedział właściciel. — A wiesz, Peter, mam dość poważne podstawy do przypuszczeń, że to nie pani i nie Moses… Nie zaprzeczyłem. Też coś… — Zauważyłeś już zapewne — mówił dalej Alec — że ona jest znacznie głupsza od Kaisy. A oprócz tego… — zniżył głos — według mnie Moses ją bije. Wstrząsnąłem się. — Jak to, bije? — Moim zdaniem pejczem. Moses ma pejcz. Rodzaj dyscypliny. Jak tylko ją zobaczyłem, zadałem sobie pytanie, po co panu Mosesowi dyscyplina? Czy możesz mi na to odpowiedzieć? — No wiesz, Alec — powiedziałem. — Nie będę się upierał — mówił właściciel. — W żadnym wypadku nie będę się upierał. Ale w ogóle to o panu Mosesie ty pierwszy zacząłeś rozmowę, ja bym nigdy nie pozwolił sobie poruszyć takiego tematu. Ja mówiłem o naszym wielkim fizyku. — Dobrze — zgodziłem się. — Porozmawiamy o wielkim fizyku. — Przyjechał do mnie trzeci albo czwarty raz — powiedział Alec — i za każdym razem jest coraz bardziej wielki. — Poczekaj — przerwałem mu. — Kogo ty właściwie masz na myśli? — Pana Simonet, rzecz jasna. Czyżbyś naprawdę nigdy jeszcze nie słyszał tego nazwiska? — Nigdy — powiedziałem. — A co, czy go kiedyś złapano z fałszywym kwitem na cudzy bagaż? Gospodarz popatrzył na mnie z wyrzutem. — Wypada znać wielkich współczesnych uczonych — powiedział surowo. — Mówisz to poważnie? — upewniłem się. — Absolutnie. — Ten posępny figlarz to ma być wielki uczony? Alec skinął głową. — Tak — powiedział. — Rozumiem cię… Oczywiście — najpierw dobre maniery, a dopiero potem wszystko inne… Zresztą masz rację. Simonet jest dla mnie niewyczerpanym źródłem rozmyślań o rażącej niezgodności między zachowaniem człowieka, kiedy odpoczywa, a jego znaczeniem dla ludzkości, kiedy pracuje. — Hm… — powiedziałem. To było jeszcze lepsze niż pejcz. — Widzę, że mi nie wierzysz — powiedział gospodarz. — Ale muszę zwrócić ci… Umilkł i poczułem, że nie jesteśmy sami. Odwróciłem głowę i spojrzałem w bok. To było jedyne dziecię nieboszczyka brata du Barnstockre’a. Pojawiło się zupełnie bezszelestnie i teraz siedziało w kucki obok Lelle’a i głaskało psa po głowie. Szkarłatne bliki rozżarzonych węgli odbijały się w ogromnych czarnych okularach. Dziecię było jakieś takie strasznie samotne, maleńkie i zapomniane przez wszystkich. Ledwie wyczuwalnie pachniało potem, benzyną i dobrymi perfumami. — Taka okropna zamieć — powiedziało dziecię cienkim, żałosnym głosem. — Brune — poprosiłem. — Dziecko moje. Zdejmij na chwilę te straszne okulary. — Po co? — smutnie zapytało dziecię. Rzeczywiście, po co? — pomyślałem i powiedziałem: — Chciałbym zobaczyć twoją twarz. — To zupełnie zbyteczne — powiedziało dziecię i poprosiło: — Proszę, niech pan mi da papierosa. Jasne, to oczywiście dziewczyna. Bardzo miła dziewczyna. I ogromnie samotna. To straszne, samotność w takim wieku. Podałem jej paczkę papierosów, szczęknąłem zapalniczką, chwilę szukałem w głowie, co by tu powiedzieć, i nie znalazłem. Jasne, to dziewczyna. Paliła jak dziewczyna, zaciągała się szybko i nerwowo. — Trochę mi straszno — powiedziała. — Ktoś szarpał klamkę moich drzwi. — Spokojnie — powiedziałem. — To na pewno był wujek. — Nie — powiedziało dziecię. — Wujek śpi. Książka spadła mu na podłogę i leży z otwartymi ustami. I nie wiem dlaczego, nagle wydało mi się, że umarł. — Kieliszek brandy, Brune? — zapytał właściciel głuchym głosem. — Trochę brandy przyda się w taką noc, nie sądzisz, Brune? — Nie chcę — powiedziała Brune i wzruszyła ramionami. — Jeszcze długo będziecie tu siedzieć? Nie miałem sił dłużej słuchać tego żałobnego głosu. — Do diabła, Alec — powiedziałem. — Jesteś tu gospodarzem, czy nie? Czy naprawdę nie możesz kazać Kaisie, żeby spędziła tę noc z biedną dziewczyną? — Hm.. — powiedział z powątpiewaniem właściciel, a mnie wydało się, że dziecię zachichotało. — Albo coś w tym rodzaju… — dodałem już z mniejszym entuzjazmem. — Ten pomysł mi się podoba — dziecię bardzo się ożywiło. — Kaisa to jest jak raz to, czego mi trzeba. Kaisa, albo coś w tym rodzaju. Stropiony osuszyłem szklankę, a dziecię nagle precyzyjnie splunęło w kominek i tą samą drogą posłało w ogień niedopałek. — Samochód — powiedziało ochryple. — Naprawdę nie słyszycie? Właściciel wstał, złapał futrzaną kamizelkę i ruszył do wyjścia. Ruszyłem za nim. Na dworze szalała prawdziwa zamieć. Przed werandą stał wielki czarny samochód, obok, w blasku reflektorów, jacyś ludzie wymachiwali rękoma i przeklinali. — Dwadzieścia koron! — piszczeli falsetem. — Dwadzieścia koron i ani grosza mniej! Co, nie widzieliście, jaka to była droga? — Za dwadzieścia koron mogę kupić ciebie razem z twoim pudłem! — wydzierali się w odpowiedzi. Właściciel chyżo zbiegł z ganku. — Panowie — zahuczał jego potężny głos. — To przecież błahostka! — Dwadzieścia koron! Ja jeszcze muszę wrócić! — Piętnaście i ani grosza więcej! Rzezimieszek! Daj mi swój numer, żebym go zapisał! — Dusigrosz i tyle! Za piątaka gotów się powiesić! — Panowie! Panowie! Zrobiło mi się zimno, więc wróciłem do kominka, wziąłem szklankę i poszedłem do bufetu. W holu przystanąłem. Drzwi się rozwarły i w progu stanął ogromny ośnieżony mężczyzna z walizką w ręku. Powiedział „brr”, otrząsnął się gwałtownie i okazał się jasnowłosym wikingiem. Jego rumiana twarz była mokra, a rzęsy białe od śniegu. Kiedy mnie zauważył, uśmiechnął się błyskawicznym uśmiechem, ukazując równe białe zęby, i powiedział miłym barytonem: — Olaf Andvarafors. Albo po prostu Olaf. Wymieniłem i ja swoje nazwisko. Drzwi znowu zgrzytnęły, pojawił się Cenevert z dwiema torbami podróżnymi, a za nim maleńki, zakutany po same oczy człowieczek, również cały oblepiony śniegiem i bardzo niezadowolony. — Przeklęci złodzieje! — mówił histerycznym głosem. — Umówiliśmy się na piętnaście. Chyba to jasne dla każdego, po siedem i pół od łebka… Dlaczego dwadzieścia? Co za cholerne porządki w tym mieście? Ja, u diabła, naślę na niego policję! — Panowie, panowie!… — uspokajał właściciel. — To przecież błahostka… Proszę tutaj, na lewo… Panowie!… Maleńki człowieczek, dalej krzycząc coś o waleniu po mordzie i o policji, dał się zaciągnąć do biura, a wiking Olaf powiedział basem: „Skąpiradło…”, i zaczął się rozglądać z takim wyrazem twarzy, jakby oczekiwał, że go tu powitają rozentuzjazmowane tłumy. — Kto to? — zapytałem. — Nie wiem. Wzięliśmy razem jedną taksówkę. Drugiej nie było. Zamilkł, patrząc ponad moim ramieniem. Odwróciłem się. Nic specjalnego nie zauważyłem. Tylko leciutko poruszała się portiera oddzielająca wejście do korytarza prowadzącego do salonu i do pokoi Mosesów. Zapewne z powodu przeciągu. |
||
|