"Hotel pod poległym alpinistą" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)Rozdział IVRano zamieć ucichła. Wstałem o świcie, kiedy wszyscy w hotelu jeszcze spali, wybiegłem w samych slipach na werandę i wydając gromkie, dziarskie okrzyki, natarłem się świeżym puszystym śniegiem, żeby zneutralizować ostatnie skutki trzech szklanek portweinu. Słońce zaledwie odrobinę wychynęło spoza grzbietów górskich i długi, granatowy cień hotelu leżał w dolinie. Zauważyłem, że trzecie okno po prawej stronie na piętrze jest szeroko otwarte. Widocznie ktoś nie chciał nawet w nocy rezygnować z uzdrawiającego górskiego powietrza. Wróciłem do pokoju, ubrałem się, zamknąłem drzwi na klucz i zbiegłem do bufetu. Kaisa, czerwona i zgrzana, już się krzątała przy rozpalonej kuchni. Dała mi filiżankę kakao i kanapkę, a ja unicestwiłem jedno i drugie, stojąc przy bufecie i nasłuchując kątem ucha, jak właściciel nuci sobie piosenkę w swoim warsztacie. Żeby tylko nikogo nie spotkać, myślałem. Ranek jest zbyt cudowny, żeby go z kimś dzielić. Myśląc o tym poranku, o tym jasnym niebie, o złotym słońcu, o pustej puszystej dolinie, czułem się takim samym skąpcem jak wczorajszy zakutany po same brwi człowieczek, który urządził skandal z powodu pięciu koron. (Hincus, kurator do spraw nieletnich, na urlopie z powodu choroby). I nikogo nie spotkałem, jeśli nie liczyć bernardyna Lelle’a, który z życzliwą obojętnością obserwował, jak zapinam wiązania. I ten poranek, i jasne niebo, i puszysta biała dolina — wszystko to przypadło w udziale mnie jednemu. Kiedy powróciłem do hotelu, żeby coś przegryźć po piętnastokilometrowym przebiegu, wszyscy byli już na nogach. Cała ludność wyszła na dwór, żeby się wygrzać na słońcu. Dziecię ze swoim Bucefałem ku radości widzów rozpruwało świeże zaspy — z obojga buchały kłęby pary. Kurator niepełnoletnich teraz, kiedy opuścił swój kożuch, okazał się żylastym, trzydziestopięcioletnim facetem o wąskiej twarzy. Pohukując, opisywał wokół hotelu skomplikowane ósemki na nartach, zbytnio się zresztą nie oddalając. Sam pan du Barnstockre też stanął na nartach i był już cały utytłany w śniegu niczym nieprawdopodobnie długi, wychudzony bałwan. Jeśli zaś chodzi o wikinga Olafa, on z kolei demonstrował narty taneczne i poczułem się nieco urażony, kiedy zorientowałem się, że oto widzę autentycznego mistrza. Z płaskiego dachu na to wszystko patrzyli pani Moses w wytwornej futrzanej pelerynie, pan Moses w swojej kamizeli z nieodstępnym kubkiem w ręku i sam gospodarz coś im wyjaśniający. Poszukałem wzrokiem pana Simoneta. Wielki fizyk też powinien być gdzieś tu w pobliżu obecny — jego rżenie usłyszałem cztery kilometry od hotelu. I był — wisiał na szczycie absolutnie gładkiego słupa telegraficznego i salutował mi na powitanie. W ogóle powitano mnie bardzo serdecznie. Pan du Barnstockre zwierzył się, że oto mam godnego siebie rywala, pani Moses z dachu głosem srebrnego dzwoneczka zwierzyła się, że pan Olaf jest przeuroczy, niczym młody bóg. To mnie dotknęło i niezwłocznie zrobiłem z siebie durnia. Kiedy dziecię, które dzisiaj bez wątpienia było chłopcem, takim dzikim aniołem, niemoralnym i źle wychowanym, zaproponowało jazdę na nartach za motocyklem, rzuciłem wyzwanie wikingowi oraz losowi i pierwszy złapałem za koniec sznura. Jakieś dziesięć lat temu uprawiałem ten sport, jednakże wtedy światowy przemysł najwidoczniej nie produkował jeszcze Bucefałów, a i ja sam byłem w lepszej formie. Krótko mówiąc, po jakichś trzech minutach znowu znalazłem się przed gankiem i wyglądałem chyba nie najlepiej, ponieważ pani Moses zapytała przestraszona, czy aby nie trzeba mnie rozetrzeć, pan Moses zrzędnie doradził roztarcie beznadziejnego narciarza na proszek, a gospodarz, który błyskawicznie zbiegł z dachu na dół, troskliwie złapał mnie pod pachy i zaczął namawiać do natychmiastowego zażycia cudotwórczej firmowej nalewki — „aromatycznej, mocnej, łagodzącej ból i przywracającej duchową równowagą”. Pan Simonet szyderczo szlochał i pohukiwał z telegraficznego słupa, pan du Barnstockre przepraszał, przykładając do serca rozczapierzoną dłoń, a kurator Hincus, który właśnie podjechał, rozpychając się gwałtownie i kręcąc głową, wypytywał wszystkich, w ilu miejscach jestem połamany i „dokąd go wynieśli”. Gdy mnie otrzepywano, masowano, wycierano twarz, wydłubywano śnieg wciśnięty za kołnierz, szukano mojego kasku, za koniec sznura złapał Olaf Andvarafors, a wtedy wszyscy natychmiast mnie porzucili, żeby obejrzeć nowe widowisko — faktycznie dosyć efektowne. Przez wszystkich porzucony i zapomniany wciąż jeszcze doprowadzałem się do porządku, a niewierny tłum witał nowego idola. Ale jak wiadomo, fortunie jest dość obojętne, kim jesteś — jasnowłosym bogiem śniegu czy starzejącym się funkcjonariuszem policji. W apogeum triumfu, kiedy wiking stał już pod gankiem, malowniczo wsparty na kijkach i posyłał oślepiający uśmiech pani Moses, fortuna z lekka obróciła swoje skrzydlate koło. Bernardyn Lelle podszedł do zwycięzcy, starannie go obwąchał i znienacka podniósł łapę precyzyjnie na jego narciarki. O niczym więcej nie mogłem nawet marzyć. Pani Moses zapiszczała, zagrzmiał powszechny wybuch oburzenia, a ja poszedłem do domu. Z natury nie jestem człowiekiem cieszącym się z cudzego nieszczęścia, tylko cenię sprawiedliwość. We wszystkim. W bufecie nie bez pewnego trudu dowiedziałem się od Kaisy, że jedyny czynny prysznic, jak się okazuje, jest tylko na parterze. Szybko udałem się więc po czystą bieliznę i ręcznik. Ale chociaż spieszyłem się bardzo, jednak przyszedłem za późno. Łazienka była już zajęta, zza drzwi dobiegał plusk wody i niewyraźny śpiew. Pod drzwiami stał Simonet, również z ręcznikiem przewieszonym przez ramię… Stanąłem za nim, a za mną natychmiast zajął miejsce pan du Barnstockre. Zapaliliśmy. Simonet, dusząc się ze śmiechu i spoglądając na boki, zaczął opowiadać dowcip o kawalerze, który mieszkał u wdowy z trzema córkami. Z pierwszą córką szybko się uporał, a losy pozostałych na szczęście pozostały nam nieznane, ponieważ w holu objawiła się pani Moses, która zapytała nas, czy nie przechodził tędy pan Moses, jej mąż i władca. Pan du Barnstockre z galanterią odpowiedział, że niestety, nie. Simonet oblizał się i wpił się w panią Moses łakomym spojrzeniem, a ja przysłuchiwałem się głosowi dobiegającemu z łazienki i wyraziłem przypuszczenie, że pan Moses znajduje się właśnie tam. Pani Moses odniosła się do tej hipotezy z jawnym niedowierzaniem. Uśmiechnęła się, pokręciła głową i zwierzyła się nam, że w willi na rue de Chanel mają dwie łazienki — jedną ze złota, drugą z platyny. A kiedy nikt z nas nie znalazł godnej odpowiedzi, oznajmiła, że pójdzie poszukać pana Mosesa gdzie indziej. Simonet przełknął ślinę i natychmiast zaproponował jej swoją pomoc, a my z du Barnstockre’em zostaliśmy sami. Du Barnstockre zniżył głos i zapytał, czy widziałem przykrą scenę, w której uczestniczyli Olaf i bernardyn Lelle. Sprawiłem sobie niewielką przyjemność, odpowiadając, że nie, nie widziałem. Wtedy Barnstockre opisał mi tę scenę ze wszystkimi szczegółami i kiedy już przestałem załamywać ręce i wydziwiać, ze smutkiem dodał, że niestety nasz dobry gospodarz nadzwyczajnie rozpuścił swojego psa, ponieważ nie dalej jak przedwczoraj bernardyn dokładnie tak samo potraktował w garażu samą panią Moses. Znowu załamałem ręce, tym razem już całkiem szczerze, ale w tym momencie przyłączył się do nas kurator Hincus, który niezwłocznie zaczął się pieklić o to, że pieniądze to wyciągają podwójnie, ale prysznic działa tylko jeden. Pan du Barnstockre go uspokoił — wydobył z jego ręcznika dwa lizaki w kształcie kogucików. Hincus błyskawicznie zamilkł i nawet, biedactwo, zmienił się na twarzy. Koguciki przyjął, włożył je do ust i zapatrzył się na wielkiego prestidigitatora ze zgrozą i niedowierzaniem. Zaś pan du Barnstockre bardzo zadowolony z efektu, jaki osiągnął, zaczął nas zabawiać dzieleniem i mnożeniem w pamięci wielocyfrowych liczb. A w łazience wciąż szumiała woda, tylko śpiew umilkł, za to rozległy się niewyraźnie wypowiadane słowa. Z piętra ciężkim krokiem zeszli ramię przy ramieniu pan Moses i pohańbiony zachowaniem źle wychowanego psa jasnowłosy wiking Olaf. Kiedy zeszli ze schodów, rozstali się. Pan Moses, popijając, poniósł swój kubek do siebie za portierę, a wiking, nie mówiąc ani słowa, stanął z nami we wspólnym szeregu. Spojrzałem na zegarek. Czekaliśmy już ponad dziesięć minut. Trzasnęły drzwi wejściowe. Obok nas, nie zatrzymując się, przemknęło niedosłyszalnymi susami dziecię, zostawiając po sobie zapach benzyny, potu i perfum. I wtedy do mojej świadomości dotarło, że z kuchni słychać głosy Ceneverta i Kaisy i jakieś dziwaczne podejrzenie olśniło mnie po raz pierwszy. Niezdecydowanie spojrzałem na drzwi łazienki. — Od dawna tu stoicie? — zainteresował się Olaf. — Od dosyć dawna — odparł du Barnstockre. Hincus nagle coś niezrozumiale wybełkotał, potrącił Olafa ramieniem i ruszył do holu. — Słuchajcie — powiedziałem. — Czy dziś rano ktoś przyjechał? — Tylko ci panowie — odparł du Barnstockre. — Pan Andvarafors i pan… ten niewysoki pan, który odszedł. — My przyjechaliśmy wczoraj wieczorem — sprostował Olaf. Sam wiedziałem, kiedy przyjechali. Na sekundę w mojej wyobraźni pojawił się obraz kościotrupa nucącego piosenki pod strumieniem gorącej wody i namydlającego piszczele. Ogarnęła mnie złość i pchnąłem drzwi. W łazience nikogo nie było. Szumiała odkręcona na cały regulator gorąca woda, pełno było pary, na haczyku wisiała znajoma brezentowa kurtka Poległego Alpinisty, a pod nią, na dębowej ławie mruczał, poświstując, stary tranzystorowy odbiornik. — Powstało zamieszanie. Łomocąc ciężkimi buciorami, przybiegł właściciel. Jak spod ziemi wyskoczył skądś Simonet. Przechyliło się przez poręcz dziecię z niedopałkiem papierosa przyklejonym do dolnej wargi. Z holu lękliwie wyjrzał Hincus. — To niesłychane! — mówił wzburzony du Barnstockre. — Stoimy tu i czekamy co najmniej od piętnastu minut!… — A na moim łóżku znowu ktoś się wylegiwał — oświadczyło dziecię. — I ręcznik jest mokry. W oczach Simoneta rozjarzyła się szatańska radość. — Panowie, panowie… — powtarzał właściciel, wykonując uspokajające gesty. Zajrzał do łazienki i przede wszystkim zakręcił wodę. Następnie zdjął z haczyka kurtkę, zabrał radio i odwrócił się do nas. Twarz jego miała wyraz nader uroczysty. — Panowie! — oświadczył głuchym głosem. — Mogę tylko stwierdzić następujące fakty. To jest jego radio. I jego kurtka… W milczeniu odsunąłem właściciela na bok, wszedłem do łazienki i zamknąłem za sobą drzwi. Już kiedy zdarłem z siebie ubranie, przyszło mi do głowy, że właściwie teraz była nie moja kolejka, tylko Simoneta, ale żadnych wyrzutów sumienia nie odczuwałem. Na pewno on to wszystko zaaranżował, pomyślałem ze złością. Niech sobie teraz poczeka. Wybitna postać współczesnej nauki. Tyle wody niepotrzebnie się zmarnowało… Takich dowcipnisiów należałoby wyłapać. I ukarać. Ja wam pokażę, co to znaczyć kpić sobie ze mnie. Kiedy wyszedłem z łazienki, zgromadzeni w holu nadal rozprawiali o dziwnym wydarzeniu. Niczego nowego zresztą nie usłyszałem, więc sobie poszedłem. Na schodach minąłem dziecię nadal zwisające z poręczy. „Dom wariatów!” — oświadczyło wyzywająco. Pominąłem to milczeniem i udałem się prosto do swojego pokoju. Pod wpływem prysznicu i miłego zmęczenia złość mi przeszła całkowicie. Przysunąłem sobie fotel do okna, wybrałem najgrubszą i najpoważniejszą książkę i usiadłem, opierając nogi o blat stołu. Przy pierwszej stronie zdrzemnąłem się i obudziłem prawdopodobnie po półtorej godzinie — słońce przesunęło się bardzo znacznie i cień hotelu leżał teraz pod moim oknem. Sądząc po cieniu, na dachu siedział człowiek, a ponieważ byłem zaspany, pomyślałem, że to prawdopodobnie wielki fizyk Simonet skacze z komina na komin i rechocze na całą dolinę. Znowu usnąłem, potem książka spadła na podłogę, drgnąłem i obudziłem się na dobre. Teraz na dachu widać było wyraźnie cienie dwóch ludzi — jeden widocznie siedział, drugi stał przed nim. Opalają się, pomyślałem, i poszedłem się myć. Kiedy się myłem, przyszło mi do głowy, że nieźle byłoby wypić filiżankę kawy dla dodania sobie sił. Zapaliłem i wyszedłem na korytarz. Było około trzeciej. Na podeście schodów spotkałem Hincusa. Schodził ze strychu na dół i wyglądał jakoś bardzo dziwnie. Był nagi do pasa, straszliwie spocony, a twarz miał tak bladą, że aż zielonkawą. Oczy jego były nieruchome i obiema rękami przyciskał do piersi zmięte ubranie. Kiedy mnie zobaczył, wzdrygnął się i przystanął. — Opala się pan? — zapytałem grzecznościowo. — Niech pan uważa, żeby się nie poparzyć. Źle pan wygląda. Przejawiwszy w ten sposób troskę o bliźniego, nie czekając na odpowiedź, poszedłem na dół. Hincus maszerował w ślad za mną. — Pić mi się zachciało — powiedział ochryple. — Gorąco? — zapytałem, nie odwracając się. — T-tak… Jakby trochę za bardzo. — Ostrożnie — powiedziałem. — Marcowe słońce w górach jest niebezpieczne. — Nic mi nie będzie… Napiję się i przejdzie. Zeszliśmy do holu. — Może jednak się pan ubierze — poradziłem mu. — Bo jeżeli tam jest pani Moses… — Tak — odpowiedział Hincus. — Naturalnie. Zupełnie zapomniałem. Przystanął i zaczął pospiesznie naciągać koszulę i kurtkę, a ja poszedłem do bufetu i otrzymałem od Kaisy talerz z zimnym rostbefem, chleb i kawę. Hincus, już ubrany i już mniej zielony, przyłączył się do mnie i zażądał czegoś mocniejszego. — Simonet też jest tam? — zapytałem. Przyszło mi do głowy, że można by pograć w bilard. — Gdzie? — gwałtownie zapytał Hincus, ostrożnie podnosząc do ust kieliszek. — Na dachu. Ręka Hincusa drgnęła, brandy pociekła po palcach. Spiesznie wypił, wciągnął nosem powietrze i wycierając usta dłonią, powiedział: — Nie. Na dachu nie ma nikogo. Spojrzałem na niego ze zdumieniem. Wargi miał zaciśnięte i nalewał sobie następny kieliszek. — To dziwne — powiedziałem. — Nie wiem, czemu wydawało mi się, że Simonet jest na dachu. — Niech się pan przeżegna, to się panu przestanie wydawać — ordynarnie odpowiedział kurator, wypił i znowu sobie nalał. — Co się z panem dzieje? — zapytałem. Przez chwilę w milczeniu patrzył na nalany kieliszek. — Tak — odpowiedział w końcu. — Nieprzyjemności. Czy człowiek może mieć nieprzyjemności? Było w nim coś żałosnego, zdjęła mnie litość. — Tak, oczywiście. Przepraszam, jeśli coś niechcący… Golnął sobie trzeci kieliszek i nagle powiedział: — Czy nie miałby pan ochoty poopalać się na dachu? — Nie, dziękuję — odpowiedziałem. — Nie chcę się poparzyć. Mam wrażliwą skórę. — I nigdy się pan nie opala? — Nie. Hincus pomyślał, wziął butelkę i zakorkował ją. — Tam jest wspaniałe powietrze — powiedział. — Piękne widoki. Cała dolina jak na dłoni… Góry… — Chodźmy zagrać w bilard — zaproponowałem. — Gra pan? Po raz pierwszy spojrzał mi prosto w twarz swoimi maleńkimi chorymi oczami. — Nie — odmówił. — Lepiej pójdę na powietrze. Następnie znowu otworzył butelkę i nalał sobie czwarty kieliszek. Skończyłem jeść rostbef, wypiłem kawę i zamierzałem odejść. Hincus tępo wpatrywał się w swoją butelkę brandy. — Niech pan uważa, żeby nie spaść z dachu — powiedziałem na odchodnym. Uśmiechnął się krzywo i nic nie odpowiedział. Znowu wszedłem na pierwsze piętro. Nie słyszałem stukotu bilardowych kul, więc zapukałem do pokoju Simoneta. Nikt się nie odezwał. Zza drzwi obok dobiegały niewyraźne głosy, więc zapukałem. Simoneta również tam nie było. Przy stole siedzieli du Barnstockre z Olafem i grali w karty. Byli niesłychanie przejęci. Na środku stołu leżał stosik pomiętych banknotów. Na mój widok du Barnstockre zrobił ręką szeroki gest i zawołał: — Prosimy do nas! Serdecznie zapraszamy, panie inspektorze! Drogi Olafie, oczywiście zapraszamy pana inspektora? — Tak — powiedział Olaf, nie odrywając oczu od kart. — Z radością. — I zgłosił piki. Przeprosiłem i zamknąłem drzwi. No i gdzie przepadł posępny figlarz? Nie widać go nigdzie i co najdziwniejsze, nie słychać. A zresztą po co mi on? Trudno, zagram sam ze sobą. Szczerze mówiąc, nie robi mi to żadnej różnicy. Skierowałem się w stronę sali bilardowej i po drodze przeżyłem niewielki szok. Po schodach ze strychu, podtrzymując dwoma palcami wytworną suknię, schodziła pani Moses. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się niezwykle czarująco. — Pani również się opalała? — palnąłem speszony. — Opalałam się? Cóż za dziwaczny pomysł! — Pani Moses zbliżyła się do mnie. — Jakie zdumiewające przypuszczenia przychodzą panu do głowy, inspektorze! — Niech mnie pani nie nazywa inspektorem — poprosiłem. — Tak mi już obrzydło słuchać tego na służbie, a teraz jeszcze pani… — U-wiel-biam policję — oznajmiła pani Moses, wznosząc do góry przepiękne oczy. — Uwielbiam tych śmiałków, tych bohaterów. Pan wszak jest śmiałkiem, nieprawdaż? I wyszło tak jakoś, samo przez się, że zaproponowałem jej ramię i razem poszliśmy do sali bilardowej. Ramię pani Moses było białe, twarde i zdumiewająco zimne. — Droga pani — powiedziałem — przecież pani strasznie zmarzła. — Ani troszeczkę, inspektorze — odpowiedziała i nagle przypomniała sobie: — Pan wybaczy, ale jak mam w takim razie pana nazywać? — A może Peter? — zaproponowałem. — To byłoby cudowne. Miałam kiedyś przyjaciela, był to baron Peter von Gottesknecht. Pan go nie zna? Jednakże w takim razie będzie pan musiał mówić do mnie Olga. A co będzie, jeżeli usłyszy Moses? — Jakoś to przeżyje — wymamrotałem. Patrzyłem z boku na jej cudowne ramiona, na królewską szyję, na dumny profil i robiło mi się to zimno, to gorąco. No rzeczywiście jest głupia, gorączkowo przebiegało mi przez głowę. No i co z tego. Niech sobie będzie. Mało to jest głupich? Przeszliśmy przez jadalnię i znaleźliśmy się w sali bilardowej. Odkryliśmy tam Simoneta. Nie wiadomo dlaczego, leżał na podłodze w płytkiej, ale szerokiej niszy. Włosy miał potargane, a twarz nabiegła mu krwią. — Simon! — zawołała pani Moses i przyłożyła dłonie do policzków. — Co się z panem dzieje? Simonet zaklekotał w odpowiedzi i wpierając się rękami i nogami w brzegi niszy, powędrował w górę do sufitu. — Boże, pan się zabije! — krzyknęła pani Moses. — Doprawdy, Simonet — powiedziałem z irytacją. — Skręci pan sobie kark. Jednakże figlarz nie zamierzał ani się zabijać, ani skręcać karku. Dotarł do sufitu, powisiał tam przez chwilę, czerwieniejąc coraz gwałtowniej, potem miękko zeskoczył na podłogę i zasalutował. Pani Moses zaklaskała w dłonie. — Pan jest cudowny, Simon — powiedziała. — Zupełnie jak mucha. — No cóż, inspektorze — powiedział lekko zadyszany Simonet — zmierzymy się na cześć pięknej damy? — Porwał kij i zrobił wypad, posługując się kijem jak szpadą. — Wyzywam pana, inspektorze Glebsky! Z tymi słowami odwrócił się do stołu bilardowego i z takim stukotem zasadził ósemkę w róg przez cały stół, że mi w oczach pociemniało. Jednakże nie sposób było się cofnąć. Ponuro wziąłem kij. — Walczcie, panowie, walczcie — powiedziała pani Moses. — Piękna dama zostawia nagrodę dla zwycięzcy. — Rzuciła na środek stołu koronkową chusteczkę. — A ja zmuszona jestem pożegnać panów. Obawiam się, że mój Moses już wychodzi z siebie. — Posłała nam pocałunek i wyszła. — Diabelnie pociągająca kobieta — oświadczył Simonet. — Można oszaleć. — Zaczepił kijem chusteczkę, zanurzył nos w koronki i wzniósł oczy do nieba. — Cudo! Pan również nie ma do zanotowania żadnych sukcesów, inspektorze? — Niech mi się pan bardziej plącze pod nogami — powiedziałem posępnie, zbierając bile w piramidkę. — Kto pana prosił, żeby pan tu sterczał? — A dlaczego pan, kapuściana głowo, przyprowadził ją do sali bilardowej? — zapytał Simonet nie bez racji. — Nie mogłem przecież prowadzić jej do bufetu… — odgryzłem się. — Nie potrafisz, nie pchaj się na afisz — poradził Simonet. — I niech pan ustawi równo te bile, ma pan do czynienia z arcymistrzem… A więc tak. Co gramy? Londyńską? — Nie. Może coś łatwiejszego. — Ma być łatwiejsze, będzie łatwiejsze — zgodził się Simonet. Starannie ułożył chusteczkę na parapecie, zatrzymał się na sekundę, pochylając głowę i patrząc przez szybę gdzieś tam w bok, potem wrócił do stołu. — Pamięta pan, co zrobił Hannibal z rzymskim wojskiem pod Karinami? — zapytał. — Dobrze, już dobrze. Niech pan zaczyna — powiedziałem. — Zaraz panu przypomnę — zawiadomił mnie, nacierając kredą kij. Nadzwyczaj wytwornie potoczył kijem bitkę, ustawił ją, wycelował i posłał bilę do łuzy. Potem posłał następną bilę i rozbił przy tym piramidkę. Następnie, nie dając mi czasu na wydobywanie jego zdobyczy z łuz, trafił jeszcze dwie kule i wreszcie chybił. — Pańskie szczęście — zawiadomił mnie, nacierając kredą kij. — Niech się pan rehabilituje. Ruszyłem wzdłuż stołu, szukając jakiejś łatwej bili. — Niech no pan spojrzy — powiedział Simonet. Stał przy oknie i spoglądał gdzieś w bok. — Jakiś kretyn siedzi na dachu… Pardon! Dwóch kretynów! Jeden stoi i w pierwszej chwili zdawało mi się, że to komin. Najwyraźniej moje laury nie dają komuś spokoju. — To Hincus — burknąłem, przymierzając się do uderzenia. — Hincus to ten malutki facet, który bez przerwy zrzędzi — powiedział Simonet. — Nieprzyjemna postać. Olaf to co innego. Gdyby pan zobaczył, jak przycisnął do ściany Kaisę — prosto w kuchni, wśród kipiących garnków i skwierczących omletów. Prawdziwy potomek starodawnych konungów, oświadczam to panu, inspektorze Glebsky. Wreszcie uderzyłem. I chybiłem. To było bardzo łatwe, a ja chybiłem. Obejrzałem koniec kija, pomacałem kapkę. Kapka była w porządku. — Niech pan się tak nie przygląda — podchodząc do stołu, powiedział Simonet. — Nic pana nie usprawiedliwia. — Jak chce pan uderzyć? — zapytałem, patrząc na niego ze zdumieniem. — Od dwóch boków do środka — powiedział z niewinną miną. Jęknąłem i podszedłem do okna, żeby na to nie patrzeć. Simonet uderzył. Potem jeszcze raz. Ostro, z trzaskiem i stukotem. Uderzył jeszcze raz i powiedział: — Pardon. Do czynu, inspektorze. Cień siedzącego człowieka odchylił głowę do tyłu i uniósł rękę z butelką. Zrozumiałem, że to Hincus. Teraz zdrowo pociągnie i poda butelkę temu, który stoi. A właściwie kto to jest, ten stojący? — Gra pan czy nie? — zapytał Simonet. — Co się tam dzieje? — Hincus się zaprawia — powiedziałem. — Och, spadnie nam dzisiaj z dachu… Hincus zdrowo sobie golnął, następnie powrócił do poprzedniej pozycji. Nie poczęstował stojącego. Kto to może być? E, pewnie latorośl… Wróciłem do stołu, wybrałem łatwą kombinację i znowu chybiłem. — Czytał pan pamiętniki Koriolisa o grze w bilard? — zapytał Simonet. — Nie — odpowiedziałem posępnie. — I nie zamierzam. — A ja czytałem — powiedział Simonet. Dwoma uderzeniami skończył partię, a na zakończenie wybuchnął swoim okropnym śmiechem. Położyłem kij w poprzek stołu. — Został pan bez partnera, Simonet — powiedziałem mściwie. — Może pan teraz w całkowitej samotności wycierać nos w swoją nagrodę. Simonet wziął chusteczkę i uroczyście wetknął ją do kieszeni marynarki. — Znakomicie — powiedział. — Co teraz będziemy robić? Pomyślałem przez chwilę. — Chyba pójdę się ogolić. Niedługo obiad. — A ja? — zapytał Simonet. — Niech pan zagra w bilard sam ze sobą — poradziłem. — Albo niech pan odwiedzi Olafa. Ma pan pieniądze? Jeśli tak, to tam pana powitają z otwartymi ramionami. — A tam — powiedział Simonet. — Ja już. — Co już? — Już przegrałem do Olafa dwieście koron. Gra jak maszyna, nie popełnia żadnego błędu. To nawet nieciekawe. Wtedy napuściłem na niego Bamstockre’a. Sztukmistrz to sztukmistrz, może go podskubie. Wyszliśmy na korytarz i od razu wpadliśmy na dziecię ukochanego nieboszczyka brata pana du Bamstockre’a. Dziecię zastąpiło nam drogę i bezczelnie połyskując wybałuszonymi szkłami ciemnych okularów, zażądało papierosa. — Jak tam Hincus? — zapytałem, wyciągając papierosy. — Dobrze się zaprawił? — Hincus? Ach, ten… — Dziecię zapaliło i złożywszy wargi w ciup, wypuściło kółeczko dymu. — Zaprawić to się jeszcze nie zaprawił, ale jest na niezłej bani, a zabrał jeszcze jedną butelkę ze sobą. — Oho — powiedziałem — to już byłaby druga… — A co tu jeszcze można robić? — zapytało dziecię. — A co, razem żeście pili? — zapytał Simonet z ciekawością. Dziecię lekceważąco parsknęło. — Jeszcze czego! On mnie nawet nie zauważył. Przecież tam była Kaisa… W tym momencie przyszło mi do głowy, że najwyższy czas wyjaśnić, czy to chłopiec, czy dziewczyna, więc zastawiłem potrzask. — To znaczy, że byliście razem z Hincusem w bufecie? — zapytałem chytrze. — Tak. A bo co? Policja zabrania? — Policja chce wiedzieć, co się tam działo. — I świat nauki również — dodał Simonet. Zdaje się, że mu przyszła do głowy ta sama myśl. — Pić kawę policja zezwala? — zainteresowało się dziecię. — Tak — odpowiedziałem. — A co jeszcze poza kawą? Teraz… Teraz ona, ono powie „jadłam” albo „jadłem”. Przecież nie może ono powiedzieć „Jadłom”… — Ano nic — z zimną krwią odpowiedziało dziecię. — Kawa i ciastka z kremem. To moje wszystkie czynności w barze. — Słodycze przed obiadem są niezdrowe — z wyrzutem powiedział Simonet. Był wyraźnie rozczarowany. Ja również. – Żeby się uchlać w biały dzień, to nie dla mnie — zakończyło dziecię z zimną krwią, świętując zwycięstwo. — Niech ten wasz Hincus się upija. — No, dobrze — burknąłem. — Pójdę się ogolić. — Może panowie chcą jeszcze o coś zapytać? — zainteresowało się dziecię. — Ależ nie, na Boga! — powiedziałem. Trzasnęły drzwi, dziecię udało się do siebie. — Zejdę na dół i coś przegryzę — powiedział Simonet, przystając przy podeście. — Niech pan idzie ze mną, inspektorze, do obiadu jeszcze ponad godzina… — Już ja wiem, jak pan tam będzie przegryzać — powiedziałem. — Niech pan idzie sam, ja jestem żonaty, Kaisa mnie nie interesuje. Simonet zachichotał i powiedział: — Jeśli tak, to może pan mi powie, czy to chłopiec, czy dziewczyna? Nijak nie mogę się zorientować. — Proszę się zająć Kaisą — powiedziałem — i zostawić tę zagadkę policji… Niech pan mi lepiej powie, czy to był pański pomysł z prysznicem? — Nawet mi do głowy nie przyszło — zaprzeczył Simonet. — Jeśli chce pan wiedzieć, to według mnie nasz gospodarz. Wzruszyłem ramionami i rozstaliśmy się. Simonet załomotał butami po schodach, a ja poszedłem do swego pokoju. W momencie kiedy przechodziłem obok pokoju muzeum, usłyszałem w środku jakieś trzaski, łoskot, dźwięk rozbitego szkła, a potem wściekłe sapanie. Nie tracąc ani sekundy, szarpnąłem drzwi, wpadłem do pokoju i omal nie zbiłem z nóg pana Mosesa. Pan Moses jedną ręką wysoko unosił róg dywanu, w drugiej dzierżył swój nieodłączny kubek i z obrzydzeniem kontemplował przewróconą nocną szafkę i kawałki rozbitej wazy. — Przeklęta melina! — zachrypiał na mój widok. — Parszywa buda! — Co pan tu robi? — zapytałem z wściekłością. Pan Moses niezwłocznie wpadł w furię. — Co ja tu robię?! — zaryczał i z całej siły pociągnął na siebie dywan, przewrócił fotel i omal nie stracił równowagi. — Szukam drania, który włóczy się po hotelu, okrada porządnych ludzi, hałasuje po nocach na korytarzach i zagląda w okna mojej żony! Po kiego diabła muszę się tym zajmować, kiedy w domu sterczy policjant? Odrzucił dywan i zwrócił się ku mnie. Aż się cofnąłem. — Może mam wyznaczyć nagrodę? — ryczał dalej, rozwścieczając się coraz bardziej. — Proszę, wyznaczam. Ile pan chce, inspektorze? Pięćset? Tysiąc? Półtora tysiąca koron dla tego, kto znajdzie mój złoty zegarek! Dam dwa tysiące koron! — Zginął panu zegarek? — zapytałem zasępiony. — Tak! — Kiedy pan go widział po raz ostatni? — Przed chwilą! Żarty się skończyły. Złoty zegarek to nie ranne pantofle i nie widmo zajmujące łazienkę. — Dzisiaj rano. — Gdzie pan go zwykle chowa? — Ja nie chowam zegarka! Ja go używam! Leżał na moim stole! Zamyśliłem się. — Radzę panu — powiedziałem wreszcie — napisać formalne oświadczenie. Wtedy wezwę policję. Pan Moses wybałuszył na mnie oczy i przez jakiś czas milczeliśmy obaj. Potem pociągnął łyk z kubka i powiedział: — Po kiego diabła potrzebne panu oświadczenie i policja? Wcale nie mam ochoty, żeby moje nazwisko szargały po gazetach śmierdzące pismaki. Dlaczego pan nie może sam się tym zająć? Wyznaczyłem przecież nagrodę. Chce pan zadatek? — Jest mi niezręcznie mieszać się w tę sprawę — oświadczyłem. — Nie jestem prywatnym detektywem, tylko urzędnikiem państwowym. Obowiązuje mnie zawodowa etyka, a oprócz tego… — Dobrze — powiedział nagle pan Moses. — Jeszcze się zastanowię. — Na moment zamilkł. — Może zegarek sam się odnajdzie. Chciałbym mieć nadzieję, że to kolejny głupi dowcip. Ale jeżeli nie znajdzie się do jutra, rano napiszę oświadczenie. Na tym stanęło. Moses poszedł do swojego pokoju, a ja do swojego. Nie wiem, co nowego znalazł Moses w swoim pokoju, bo u mnie nowości było pełno. Po pierwsze na drzwiach ukośnie wisiał transparent: Kiedy słyszę słowo „kultura”, wzywam policję. Transparent oczywiście zerwałem, ale to był dopiero początek. Mój stół był dokładnie zalany zastygłą już gumą arabską… Polewano prosto z butelki, butelka też leżała na stole, a w samym środku zakrzepłej kałuży tkwił kawałek papieru. List. Zupełnie idiotyczny list. Koślawymi literami ktoś napisał: Byłem do tego stopnia wściekły i zaskoczony, że przeczytałem kartkę dwa razy, zanim cokolwiek zrozumiałem. Potem zapaliłem papierosa i obejrzałem pokój. Żadnych śladów oczywiście nie zauważyłem. Wyprostowałem zgnieciony transparent i porównałem go z kartką. Litery na transparencie były również koślawe i również drukowane, ale ołówkiem. Zresztą z transparentem i tak wszystko było jasne — robota latorośli. Zwykły żart. Jedno z tych głupich haseł, które francuscy studenci pisali na murach Sorbony. Sprawa z kartką wyglądała znacznie gorzej. Mistyfikator mógł wsunąć list pod drzwi, wsadzić go w dziurkę od klucza, po prostu położyć go na stole i przycisnąć na przykład popielniczką. Trzeba było być wandalem albo zupełnym kretynem, żeby dla głupiego żartu zapaskudzić taki dobry stół. Kretynów jest tu pełno, to prawda… ale przecież nie do tego stopnia! Przeczytałem kartką jeszcze raz, zaciągnąłem się głęboko i podszedłem do okna. Oto twój urlop, pomyślałem. Oto twoja długo oczekiwana wolność… Słońce było już zupełnie nisko, cień hotelu wydłużył się na dobre sto metrów. Na dachu, z głową odrzuconą do tyłu, przyssany do butelki, w dalszym ciągu tkwił niebezpieczny gangster, maniak i sadysta, pan Hincus. Był już sam. |
||
|