"Tajemnica Kaszlącego Smoka" - читать интересную книгу автора (Hitchcock Alfred)Rozdział 2. Strach wyłania się z morzaMiasteczko Seaside, w którym mieszkał zaprzyjaźniony z Alfredem Hitchcockiem reżyser filmowy, położone było o jakieś trzydzieści parę kilometrów na południe, koło autostrady biegnącej wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Zaraz po lunchu miał tam jechać jeden z niemieckich pomocników wujostwa Jupitera, Hans, żeby zrobić zakupy i dostarczyć towar zamówiony przez miejscowych sprzedawców. Ciotka Matylda zgodziła się, aby Jupiter i jego przyjaciele zabrali się z nim małą ciężarówką, należącą do niej i wuja Tytusa. Po obfitym posiłku, przyrządzonym przez ciotkę Matyldę, wszyscy trzej pobiegli do samochodu, żeby poupychać się jakoś na przednim siedzeniu, obok Hansa. Jupiter podał mu adres i wkrótce potem pędzili już gładką autostradą na południe. – Bob, miałeś trochę czasu na małe badania – odezwał się Jupiter. – Czego się dowiedziałeś na temat smoków? – Smok – odparł Bob – jest mitycznym potworem, przedstawianym zwykle jako ogromny gad ze skrzydłami i pazurami, ziejący ogniem i dymem. – Nie robiłem wprawdzie żadnych badań – przerwał mu Pete – ale zdaje mi się, że Bob pominął coś ważnego. Smoki nie są usposobione przyjaźnie do ludzi. – Wspomniałbym także i o tym – stwierdził Bob – ale Jupitera interesują wyłącznie fakty. Smoki są mitycznymi stworami, co oznacza, że tak naprawdę wcale nie istnieją. Ale jeżeli nie istnieją, nie musimy martwić się tym, czy są usposobione przyjaźnie, czy też nie. – Dokładnie tak – powiedział Jupiter. – Smoki są stworami z zamierzchłej przeszłości. Jeżeli kiedykolwiek istniały jakieś egzemplarze, zostały unicestwione w procesie ewolucji. – Bardzo mnie to cieszy – wtrącił Pete. – Ale w takim razie, jeśli uległy wyniszczeniu, jak to się dzieje, że jedziemy właśnie, żeby prowadzić śledztwo w sprawie jednego z nich? – Usłyszeliśmy przez radio, że w spokojnym miasteczku Seaside zaginęło podczas ostatniego tygodnia pięć psów – powiedział Jupiter. – A od pana Hitchcocka wiemy, że jego przyjaciel stracił psa i widział koło swego domu smoka. Nic ci to nie mówi? – Tak, oczywiście – odparł Pete. – To mi mówi, że zamiast jechać na poszukiwanie smoka, powinienem być w tej chwili w Rocky Beach i ślizgać się po falach na moim surfie. – Ależ jeśli angażuje nas Henry Allen, który jest przyjacielem pana Hitchcocka, oznacza to, że mamy przed sobą przygodę, która może się okazać bardzo korzystna dla Trzech Detektywów – oświadczył Jupiter. – Dlaczego nie chcesz popatrzeć na tę sprawę pod tym kątem? – Próbuję, próbuję – mruknął niepewnie Pete. – Bez względu na to, czy ten smok tam jest, czy go nie ma – powiedział Jupiter – pewne jest, że dzieje się coś bardzo tajemniczego. Niedługo poznamy fakty, z którymi będziemy musieli się zmierzyć. A tymczasem musimy podejść do całej sprawy w bardziej otwarty sposób. Samochód minął już obrzeża Seaside i Hans zwolnił, rozglądając się za podaną mu przez Jupitera ulicą. Po przejechaniu jeszcze dwóch kilometrów ciężarówka zatrzymała się. – Myślę, że to musi być gdzieś w pobliżu – powiedział Hans. Wszędzie naokoło widać było jedynie szpalery palmowych drzew. Jeśli były tu jakieś domy, musiały być ukryte gdzieś za nimi. Pete dostrzegł mały napis na białej skrzynce na listy. – H.H. Allen – przeczytał głośno. – To tutaj. Chłopcy wyskoczyli z samochodu. – Wiesz, Hans, te wstępne czynności powinny nam zająć w przybliżeniu dwie godziny – powiedział Jupiter. – Dasz radę załatwić przez ten czas wszystkie zakupy i dostawy, a potem wrócić po nas? – Jasne, bez problemu – od parł krzepki Bawarczyk. Zawrócił ciężarówkę, pomachał im ręką i skręcił w wąską uliczkę prowadzącą do centrum. – Najpierw musimy się trochę rozejrzeć – powiedział Jupiter. – To może się nam przydać w rozmowie z panem Allenem. Lepiej być zorientowanym w terenie. Domy pobudowane były na wysokiej skarpie, wychodzącej na ocean. Najbliższa okolica robiła wrażenie dość odludnego zakątka. Chłopcy skierowali się ku nie zamieszkanej parceli sąsiadującej z rezydencją reżysera i podeszli aż do krawędzi urwiska. – Miło tu i spokojnie – stwierdził Bob, spoglądając na ciągnącą się w dole plażę i migotliwą toń oceanu. – Niezłe warunki do surfowania – mruknął Pete, przyglądając się przybrzeżnym falom. – Nic nadzwyczajnego, ale te metrowe bałwany morskie są w sam raz. Myślę, że wieczorem, kiedy zaczyna się przypływ i łamie się wysoka fala, ten smok może się czuć tu jak w raju. Ma się w czym chować. Jupiter skinął potakująco głową. – Masz rację, Pete. O ile ten smok rzeczywiście istnieje – powiedział powoli, a potem wyciągnął szyję i spojrzał w dół. – Pan Hitchcock powiedział, że tu są jaskinie. Ale stąd wcale ich nie widać. Potem, po rozmowie z panem Allenem, zejdziemy na dół i postaramy się je obejrzeć. Bob przeciągnął oczami po bezludnej plaży, jaśniejącej daleko w dole. – Jak się tam dostaniemy? Pete wyciągnął rękę w kierunku niepewnie wyglądających, zniszczonych przez deszcze i wichry, drewnianych stopni. – Bob, widzisz te schodki? Idą przez całe urwisko, aż do dołu. Jupiter przeleciał wzrokiem wzdłuż skarpy. – Patrzcie, łam dalej są jeszcze jedne. Z drugiej strony też. W sumie nie ma ich jednak zbyt wiele. No, dobra, myślę, że mamy już obraz tego terenu. Chodźmy teraz posłuchać tego, co ma nam do powiedzenia pan Allen. Odwrócił się i poprowadził swych przyjaciół do ukrytej w zielonym żywopłocie bramy. Cała trójka weszła do środka. Kręta ścieżka prowadziła do, kryjącego się pośród palmowych drzew, krzewów i dziko rosnących kwiatów, domu z wyblakłej, żółtawej cegły. Ogród był raczej zaniedbany, podobnie zresztą jak i sam dom, wzniesiony na brzeżku skalnego urwiska. Jupiter uniósł mosiężną kołatkę i zastukał nią do drzwi. W chwilę potem na progu stanął niski, tęgawy mężczyzna. Jego opaloną, pokrytą zmarszczkami twarz okalały siwe włosy. Spod gęstych, krzaczastych brwi spoglądały posępne, piwne oczy. – Proszę, chłopcy, wejdźcie do środka – powiedział wyciągając rękę. – Domyślam się, że jesteście tymi zuchami przysłanymi przez mojego przyjaciela Alfreda Hitchcocka dla udzielenia mi pomocy. To wy jesteście detektywami, prawda? – Tak, proszę pana – powiedział Jupiter, a potem wyciągnął w jego kierunku firmową wizytówkę Trzech Detektywów. – Rozwikłaliśmy już sporo różnych spraw. Starszy pan ujął kartkę w wykrzywione artretyzmem palce i podniósł ją do oczu. Zawierała ona następujące informacje: TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw…. Jupiter Jones Drugi Detektyw… Pete Crenshaw Dokumentacja i analizy…. Bob Andrews – Te znaki zapytania – wyjaśnił Jupiter – są naszym symbolem i znakiem firmowym. Symbolizują pytania, na które nie ma odpowiedzi. Nie rozwiązane zagadki, nie wyjaśnione tajemnice. Podejmujemy się ich wyjaśnienia i rozwiązania. Starszy pan kiwnął głową jakby na znak zadowolenia i schował kartkę do kieszeni. – Chodźcie do mego gabinetu, żeby wszystko omówić. Trzej przyjaciele weszli za nim do dużego, zalanego słońcem pokoju. Z zapartym tchem rozglądali się po wnętrzu domu. Ściany zapełnione były od podłogi do sufitu obrazami, stłoczonymi dosłownie jeden obok drugiego. Oprócz obrazów wisiało tam także wiele pięknie oprawionych, podpisanych fotografii słynnych gwiazd filmowych i innych sławnych osobistości. Obszerne biurko pokryte było papierami i drewnianymi figurkami. Także na półkach z książkami stało pełno różnych przedmiotów, jakichś tajemniczych staroindiańskich figurynek i małych, dziwacznych rzeźb, rodem z Afryki. Niektóre z nich wyglądały groźnie, mogły nawet budzić przerażenie. Właściciel wskazał chłopcom krzesła, a sam usiadł za biurkiem na dużym rzeźbionym fotelu. – Usiądźcie, proszę. Opowiem wam, dlaczego zadzwoniłem w tej sprawie do Alfreda Hitchcocka. Mówił wam już na pewno, że jestem reżyserem filmowym? – Tak, proszę pana, wspomniał o tym – odpowiedział Jupiter. Pan Allen uśmiechnął się. – Powinienem był raczej powiedzieć, że byłem nim. Od wielu już lat nic nie nakręciłem. Byłem reżyserem na długo przedtem, zanim wy przyszliście na świat. I, jak sądzę, zdobyłem nawet pewną sławę. Miałem też swoją specjalność, podobnie jak Alfred, który wyspecjalizował się w kryminalnych dreszczowcach. Nasze zainteresowania były jednak zupełnie odmienne. Alfred koncentrował się na konstruowaniu logicznych zagadek osadzonych w realnym świecie, ja natomiast kręciłem filmy wykraczające poza rzeczywistość. – Co pan ma na myśli? – zapytał Jupiter. – To wyjaśni wam, dlaczego nie mogłem pójść z moim problemem na policję albo prosić o pomoc inne władze. Jak widzicie, lubię wszystko co udziwnione, nie z tego świata, pełne grozy. W moich obrazach znajdziecie mnóstwo potworów, wilkołaków, stworów o dziwnym i odrażającym wyglądzie, w których kipią gwałtowne emocje. Jednym słowem, moi drodzy, bytem specjalistą od filmowych horrorów! Jupiter kiwnął głową. – Tak, proszę pana, teraz przypominam sobie pana nazwisko. Widziałem pańskie dzieła na festiwalach dawnych filmów. – To dobrze. Tak więc kiedy opowiem wam o tym, co na moich oczach wynurzyło się z morza tamtej nocy, kiedy znikł mój pies, sami zobaczycie, dlaczego wahałem się, czy o tym mówić. Przy całej tej mojej “sławie” i niezdolności do znalezienia przez tyle lat pracy przy jakimś filmie naraziłbym się tylko na to, że różni głupcy posądzaliby mnie o chęć zwrócenia na siebie uwagi i zyskania rozgłosu. Dzieło mojego życia jest już skończone. Przynajmniej oni tak to widzą… i myślą też, że nie mam już sił… Jestem wystarczająco bogaty, aby żyć w całkowitym spokoju. Nie mam żadnych zmartwień, żadnych obaw, z wyjątkiem… – Z wyjątkiem smoka, który mieszka w jaskini pod pana domem? – zapytał Jupiter. Pan Allen skrzywił się. – Tak – powiedział, a potem przyjrzał się chłopcom uważnie. – Mówiłem Alfredowi, że widziałem smoka, jak wychodził z wody. Ale nie wspomniałem o jednym. Że ja go także słyszałem! W pokoju zapadła cisza. – Słyszał pan głos wydawany przez smoka? – zapytał spokojnym tonem Jupiter. – Ale co pan dokładnie usłyszał? I gdzie pan był w tym momencie? Pan Allen wyjął dużą, kolorową chusteczkę i otarł nią czoło. – Stałem na krawędzi urwiska za domem i przyglądałem się falom oceanu. Wtedy właśnie ukazał się on moim oczom. Ale może było to tylko złudzenie. – Niewykluczone – powiedział Jupiter. – A teraz niech pan opowie nam dokładnie, co pan usłyszał. To może być ważny wątek w tej tajemniczej sprawie. – No dobrze, niech to diabli! – powiedział pan Allen. – O ile wiem, na świecie nie ma przypuszczalnie żadnych smoków, nikt ich nie widział od ładnych paru milionów lat. Ja sam robiłem o nich oczywiście filmy, wykorzystując do tego różne mechaniczne monstra. Przy nagrywaniu ścieżki dźwiękowej stosowaliśmy pewien rodzaj przytłumionego ryku motoru i przeraźliwe dźwięki różnych gwizdków, wszystko to dobrze ze sobą stopione dla uzyskania pożądanego efektu, przeważnie – dla nastraszenia widzów. Ale to, co usłyszałem tamtej nocy, było całkowicie odmienne. Przypominało raczej wysoko nastrojone skrobanie czy tarcie, tak jakby temu potworowi z trudem przychodziło oddychać, a może raczej… tak, kasłać. – A jak wygląda ta jaskinia pod pańskim domem? – spytał Jupiter. – Czy jest wystarczająco duża, aby pomieścić smoka, czy jakieś inne wielkie stworzenie, które można by za niego wziąć? – Tak – odparł pan Allen. – Zresztą, pod całym urwiskiem znajduje się wiele innych, równie olbrzymich, grot. Można je znaleźć zarówno na północ, jak i na południe od mego domu, a także i w głębi lądu. W przeszłości służyły do nielegalnego pędzenia i przechowywania alkoholu, a jeszcze dawniej korzystali z nich szmuglerzy i piraci. Kilka lat temu, wskutek erozji skał, nastąpiło osunięcie ziemi, które spowodowało zasypanie większej części cypla, znanego jako Przylądek Wiedźm. Nadal jednak znajduje się tu wiele nienaruszonych jaskiń i grot. – Hmmmm – mruknął Jupiter. – Ale choć mieszka pan tu od wielu lat, po raz pierwszy zobaczył pan, czy usłyszał smoka. Zgadza się? Stary reżyser przytaknął i uśmiechnął się. – Wystarczy ten jeden raz. Ale i wtedy byłbym go może nie zobaczył, gdybym nie wyszedł na dwór, żeby zawołać mojego psa Korsarza. Chłopcy uśmiechnęli się, wymieniając spojrzenia. Jedno z tajemnych wejść do Kwatery Głównej nosiło nazwę “Czerwona Furtka Korsarza”. – Myślę, że powinniśmy omówić teraz sprawę pańskiego psa i okoliczności, w jakich zaginął. Bob, zanotuj dane – powiedział Jupiter. Odpowiedzialny za dokumentację i analizy Bob wyjął notatnik i długopis. Pan Allen wytrzeszczył oczy, zdumiony profesjonalizmem Trzech Detektywów. W chwilę potem jego twarz rozjaśnił uśmiech. – Ostatnie dwa miesiące spędziłem za granicą – powiedział. – Choć nie uczestniczę już aktywnie w produkcji filmów, rozwój tej dyscypliny nadal żywo mnie interesuje. W zasadzie każdego roku objeżdżam całą Europę, żeby uczestniczyć w najważniejszych festiwalach filmowych organizowanych w różnych miastach. Ten rok nie różnił się od innych. Byłem na festiwalach w Rzymie, Wenecji, Paryżu, Londynie i Budapeszcie, żeby zobaczyć się ze starymi przyjaciółmi. Wyjeżdżając za granicę, zostawiłem jak zwykle mego psa u jednego z miejscowych treserów i hodowców. Tydzień temu wróciłem i odebrałem Korsarza. A przy okazji – jest to irlandzki seter, bardzo piękny okaz. Ogromnie do mnie przywiązany. Mój Korsarz lubi biegać. W nocy wypuszczałem go zazwyczaj na dwór. No i dwa dni temu nie wrócił do domu. Choć mam go już trzy lata, pomyślałem, że zdążył może przyzwyczaić się do tresera i pobiegł do niego. Zadzwoniłem tam, ale powiedziano mi, że Korsarza u nich nie ma. Od tej pory czekam na jego powrót, jak dotąd bezskutecznie. Właśnie w chwili gdy rozglądałem się za nim, zobaczyłem… tego dziwnego potwora! – Czy zszedł pan na dół, aż do plaży? – zapytał Jupe. Starszy pan pokręcił przecząco głową. – Nie. To było niesamowite. Spędziłem większą część życia na robieniu filmów, które miały szokować i przerażać widzów, a teraz coś takiego przydarzyło się mnie samemu. W żaden sposób nie potrafię określić wrażenia, jakie odniosłem. Najpierw poczułem paniczny strach, że ta przerażająca kreatura mogła zaatakować i pożreć mego psa. A potem uświadomiłem sobie ze zgrozą, że być może tracę zmysły. Wierzcie mi, nie tak łatwo przyznać się otwarcie, że się widziało wielkiego smoka! – Ale nie podjął pan żadnych innych kroków, oprócz telefonu do pańskiego przyjaciela? – ciągnął przesłuchanie Jupiter. Starszy pan znowu otarł spocone czoło. – Alfred jest moim bliskim przyjacielem. Ma wielkie doświadczenie w dziedzinie tajemniczych zjawisk. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli ktoś może mi pomóc, to tylko on. A teraz cała sprawa przechodzi w wasze ręce. – Dziękujemy panu, panie Allen – powiedział Jupiter – za okazane nam zaufanie. Ostatnio zaginęło w tym mieście kilka innych psów. A według ostatnich doniesień dokładnie pięć, nie licząc pańskiego Korsarza. Pan Allen skinął głową. – Słyszałem o tym w radiowych wiadomościach, niestety, już po zniknięciu mojego pieska. Gdybym dowiedział się o tym wcześniej, nie pozwoliłbym Korsarzowi biegać na swobodzie i oddalić się od domu. – Czy kontaktował się pan z innymi właścicielami psów? – zapytał Jupiter. Pan Allen pokręcił głową. – Nie. Przynajmniej do tej pory. Pomyślałem, że lepiej będzie nie mówić im o tym, co widziałem. – Czy wszyscy pana sąsiedzi mają psy? Pan Allen uśmiechnął się. – Nie, nie wszyscy. Nie ma psa pan Carter, który mieszka po drugiej stronie ulicy. Ani mój najbliższy sąsiad po prawej stronie, pan Artur Shelby. Wielu sąsiadów nie znam zresztą osobiście. Prowadzę spokojny żywot w towarzystwie moich książek i obrazów. No i psa. Jupiter podniósł się. – To powinno na razie wystarczyć. Obiecuję, że będę pana informował o wszystkich postępach, jakie uda się nam osiągnąć. Pan Allen uścisnął chłopcom ręce i odprowadził ich do wyjścia, rozpływając się w podziękowaniach. Chłopcy skierowali się do drewnianej furtki, którą Jupiter zamknął za sobą. Widząc, że Jupiter stara się umieścić haczyk we właściwym położeniu, Pete roześmiał się. – Jupe, boisz się, że ten smok może się tu zakraść? – Bardzo wątpię, Pete, aby zamknięta furtka, a nawet drzwi mogły powstrzymać smoka – odparł Jupiter. Drugi Detektyw żachnął się nerwowo. – Nie podoba mi się sposób, w jaki to powiedziałeś – oświadczył, a potem rozejrzał się po ulicy i spojrzał na zegarek. – Gdzie jest Hans? – O wiele za wcześnie na niego – powiedział Jupiter. – Mamy jeszcze mnóstwo czasu. – Czasu na co? – spytał Bob widząc, że Jupiter przechodzi na drugą stronę ulicy. – Na pogadanie z panem Carterem – odparł Pierwszy. – A po nim, także z panem Shelbym. Nie chciałbyś dowiedzieć się czegoś o ludziach, którzy żyją na takim odludziu i nie potrzebują psów, żeby strzegły ich domów? – Nie, bynajmniej – skrzywił się Pete. – Ale na dobrą sprawę, zaczynam się zastanawiać, dlaczego sam nie kupiłem dotąd psa, dla ochrony własnej? Na tyle dużego, aby nie bał się smoków! Jupiter roześmiał się, jego dwaj przyjaciele również. Przeszli na drugą stronę wąskiej ulicy. Posiadłość pana Cartera była dobrze utrzymana, a dom świeżo pomalowany. – Zauważcie – odezwał się Jupiter, kiedy chłopcy znaleźli się koło niego na chodniku – że żywopłoty przycięte są bardzo dokładnie, trawa równiutko skoszona. Także drzewka mają poobcinane niepotrzebne gałązki i pędy, a i na kwietnikach znać rękę gospodarza. Pan Carter musi być bardzo systematycznym człowiekiem. Jupiter nacisnął dzwonek. Prawie natychmiast drzwi otworzyły się i ukazał się w nich postawny mężczyzna, z groźnym błyskiem w oczach. – Słucham? Czego sobie życzycie, chłopcy? – zapytał głośno. – Proszę nam wybaczyć to najście – powiedział grzecznie Jupiter – ale właśnie przed chwilą byliśmy u pana Allena, po drugiej stronie ulicy. Jak pan może słyszał, zaginął jego pies, Korsarz. Zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie zna pan jakichś szczegółów, dotyczących tej sprawy. Mężczyzna zmrużył oczy i uniósł, a potem opuścił krzaczaste brwi. Następnie skrzywił usta w pogardliwym uśmieszku. – Więc Allenowi zaginął pies? Tak jak i innym właścicielom w tej okolicy? Hę? No to chwała Bogu, że tak się stało. Mam nadzieję, że się nie odnajdą. Nienawidzę psów! Rzekłszy to, pan Carter rzucił im wściekłe spojrzenie, w którym pojawiały się obłąkańcze niemal błyski. Zacisnął pięści, tak że przez chwilę chłopcy obawiali się ataku z jego strony. Jupiter starał się zachować niezmącony wyraz twarzy i spokój w głosie. – Nie wątpię, sir, że ma pan poważne powody, aby nie lubić zwierząt – powiedział. – Ale gdyby zechciał pan powiedzieć nam, co one takiego robią… – Co one robią? – powtórzył sarkastycznie pan Carter. – To, co robiły zawsze. Szczekają i wyją do księżyca przez całą noc. Tratują grządki z kwiatami. Rozdrapują trawniki. Wywracają pojemniki na śmieci, zanieczyszczają chodnik. Czy to wam wystarczy? – Przykro mi, doprawdy – powiedział współczującym tonem Jupiter. – Jesteśmy tu całkiem nowi. Próbujemy tylko odnaleźć psa pana Allena. Jeśli to on coś u pana nabroił, pan Allen z pewnością wyrówna wszystkie szkody. On bardzo tęskni za swoim psem, i jestem pewien, że zrobiłby wszystko… – Zrobiłby wszystko, jesteś tego pewien? – spytał pan Carter. – W takim razie ja także. Poczekajcie no sekundę! – wykrzyknął groźnie i znikł w głębi domu. Ledwo chłopcy zdążyli wymienić zdziwione spojrzenia, drzwi otworzyły się znowu i pan Carter pojawił się w progu. W rękach dzierżył ogromną dubeltówkę. – Oto co zrobię – rzucił wściekle. – Nafaszeruję go śrutem! I to podwójną porcją! Z tej strzelby strzela się największymi ładunkami, jakie tylko istnieją. Niech no tylko zobaczę na mojej posesji psa Allena, albo którąkolwiek z tych diabelskich bestii, źle się to dla nich skończy! Wypowiedziawszy tę groźbę, pan Carter potrząsnął srogo strzelbą. |
||
|