"Tajemnica Kaszlącego Smoka" - читать интересную книгу автора (Hitchcock Alfred)Rozdział 3. Próba strachuRozzłoszczony nie na żarty mężczyzna naprężył palec na spuście. – Jestem doskonałym strzelcem i nigdy nie chybiam – oświadczył. – Macie jeszcze jakieś pytania? Jupiter potrząsnął przecząco głową, starając się, aby na jego twarzy nie odmalowało się podenerwowanie spowodowane bliskością wylotu lufy pana Cartera, oddalonego jakieś trzydzieści centymetrów od niego. – Nie, proszę pana – powiedział. – Bardzo przepraszamy za zakłócenie panu spokoju. Do widzenia. Życzę miłego dnia. Mężczyzna zacisnął wargi. – Będę mógł powiedzieć, że miałem dobry dzień dopiero wtedy, gdy zobaczę, że żaden z tych cholernych kundli nie włóczy się koło mojego domu. A teraz wynocha! Wyrzucanym gwałtownie słowom towarzyszyły groźne dźgnięcia wielką strzelbą. Chłopcy zaczęli się powoli wycofywać. – Odwrócić się! – warknął na pożegnanie. – Nie chodzić mi tu po moich trawnikach! Jupiter popatrzył na kolegów i wzruszył ramionami. Czując drżenie serc, chłopcy odwrócili się plecami do rozdrażnionego mężczyzny ze strzelbą w rękach i poszli dalej po wąskim chodniku. – Nie puszczajcie się biegiem, idźcie powoli – szepnął Jupiter. Bob i Pete kiwnęli głowami, zastanawiając się, kiedy rozlegnie się strzał. Ze wszystkich sił starali się nie wpaść w panikę. Nagle wszyscy trzej podskoczyli, słysząc za plecami głośny huk. – W porządku, chłopaki – powiedział Jupiter. – Pan Carter tylko zatrzasnął za sobą frontowe drzwi. Chłopcy obejrzeli się za siebie i stwierdziwszy, że Jupiter się nie myli, rzucili się biegiem. Zatrzymali się dopiero na środku ulicy. Jeszcze raz popatrzyli za siebie. Nikt ich nie gonił. Wejściowe drzwi domu pana Cartera były zamknięte. – O rany – mruknął Bob. – Niewiele brakowało! – Dubeltówka jak armata, do tego z podwójną porcją grubego śrutu – stwierdził Pete, kładąc rękę na czole, jakby dla sprawdzenia, czy nie jest za bardzo spocone. – Jeszcze chwila i całe to paskudztwo mogło podziurawić nas jak sito! – Nie tak prędko – powiedział Jupe. – Przez cały czas strzelba była zabezpieczona przed strzałem. Bob i Pete wytrzeszczyli na niego oczy. – Zauważyłeś to od razu? – zapytał Pete z wyrzutem. – Nic dziwnego, że zachowywałeś się tak spokojnie. – Nie sądzę, aby pan Carter choć przez chwilę miał zamiar do nas strzelać – wyjaśnił Jupiter. – Wyładował tylko swoją złość. Przypadkowo doprowadziłem go do białej gorączki, poruszając temat, który go tak irytuje. Chodzi o psy. – Zdaje się, że tego faceta doprowadzają do białej gorączki także inne stworzenia. Ludzie! Jupiter w zamyśleniu zagryzł wargi. – Gdybyśmy mieli się jeszcze z nim spotkać, będziemy musieli zachować większą ostrożność. Pete potrząsnął energicznie głową. – Nie, sir. Możesz sobie zachowywać środki ostrożności, jakie tylko chcesz, przy następnym spotkaniu z panem Carterem. Ale nie musisz martwić się o mnie, ponieważ mnie przy tym nie będzie. Zapomniałem ci powiedzieć, że mam bardzo wrażliwą skórę. Jest uczulona na gruby śrut. – Moja też – wtrącił Bob. – Jeżeli już mam się wystawić na jakieś strzały, to wolę, żeby celowano do mnie z pistoletu wodnego, i to z odległości przynajmniej dziesięciu kroków. – Istnieje możliwość – powiedział Jupiter – że pan Carter jest dużo lepszym aktorem, niż można się po nim tego spodziewać, i przyczynił się w jakiś sposób do zniknięcia tych psów. – Brzmi to całkiem przekonywająco – przyznał Bob. – Myślę, że nie będzie trudno porównać gniewnej reakcji pana Cartera z zachowaniem naszego następnego interlokutora. – O czym on mówi? – zwrócił się Pete do Boba. Jupiter wskazał ręką dom po drugiej stronie ulicy. – Pan Allen wspomniał nam o dwóch sąsiadach, którzy nie mają psów. Jednego z nich, pana Cartera, obejrzeliśmy przed chwilą. A teraz musimy zadać parę pytań drugiemu, panu Arthurowi Shelby'emu. Drogę zagrodziła im sięgająca piersi brama z litego żelaza. Ponad nią otwierał się widok na położony w głębi, duży dom pana Shelby'ego. Pete wyciągnął szyję, aby przyjrzeć się lepiej oknom na parterze i pierwszym piętrze. – Wygląda to nie najgorzej – stwierdził Bob. – Nigdzie nie widać armaty ani czegoś w tym rodzaju. – Nie ma śladu nikogo żywego w żadnym z okien – poinformował kolegów Pete. – Może pan Shelby gdzieś wyjechał? Jupiter zrobił krok w kierunku bramy. – Zaraz się o tym przekonamy. Wystarczy, abyśmy znaleźli się po drugiej stronie bramy, i… Nagle stanął jak wryty. Także jego koledzy wytrzeszczyli oczy w zaskoczeniu. Zanim Jupiter zdążył jej dotknąć, brama otworzyła się samoczynnie. – Jak tyś to zrobił? – spytał Pete. – Nauczyłeś się czarów? – Może otworzyła się pod naporem wiatru – zastanawiał się Bob. Jupiter potrząsnął głową. Następnie wyciągnął ręce na boki, aby powstrzymać swych kolegów, i zrobił krok do tyłu. Metalowa brama zamknęła się. Jupiter postąpił krok do przodu. Brama zaczęła się otwierać. – To proste – powiedział. – Ta brama ma wmontowaną fotokomórkę. Widzieliście to na pewno na lotniskach, w supermarketach czy w dużych biurowcach. Wyjaśniwszy tę kwestię, wszedł na teren posesji. Chłopcy podążyli za nim. Trochę w bok od ścieżki, na środku trawnika, spostrzegli wielki, ozdobny zegar słoneczny. Na wprost nich znajdowała się duża, ukwiecona pergola. Wszyscy trzej śmiało zagłębili się w jej cieniste wnętrze. Nagle pergola usunęła się ku ziemi. Chłopcy zbili się w ciasną gromadkę. Przednia część kratownicowej konstrukcji opadła tuż przed nimi, tylna osunęła się z cichym szumem za ich plecami, odcinając drogę odwrotu. Znaleźli się w dużej, metalowej klatce, ozdobionej kwiatami! – Mam nadzieję, że to tylko jakiś żart – powiedział Jupiter, oblizując nerwowo wargi. – To mi przypomina ruchome kraty w średniowiecznych twierdzach. – A jak one działały? – zapytał Pete trzęsącym się ze strachu głosem. – Przeważnie były to wielkie i ciężkie żelazne kraty podwieszane na łańcuchach i opuszczane w pionowych prowadnicach, żeby zamknąć bramę prowadzącą do zamku albo do wnętrza murów miejskich – wyjaśnił Jupiter. – Widziałem je na rysunkach w starej książce, którą oglądałem w bibliotece – wtrącił podnieconym głosem Bob. – Kiedy wróg przekroczył już fosę, stanowiły ostatnią linię obrony. – Nie przypominam sobie, abym przekraczał jakąś fosę – pożalił się Pete. Dał się słyszeć delikatny szum i tak samo niespodziewanie, jak chwilę temu opadały, ukwiecone kraty teraz uniosły się. Chłopcy popatrzyli po sobie. – Coś mi się zdaje, że ten pan Shelby ma oryginalne poczucie humoru – stwierdził z ulgą Jupiter. – Idziemy. Zrobił krok do przodu, ale w tym momencie Pete chwycił go za ramię. – Jupe, wybrałeś zły kierunek – powiedział. – Może mieszkańcy nie chcą, żebyśmy się znaleźli wewnątrz tego zamku? Jupiter z uśmiechem pokręcił głową. – Najpierw otwierająca się automatycznie brama. Potem elektronicznie sterowana krata schowana w kwiatach. Wydaje mi się, że pan Shelby jest zupełnie wyjątkowo zainteresowany naukowymi wynalazkami. Byłby to skandal, gdybyśmy z nim nie pogadali. Nie zastanawiając się dłużej, ruszył śmiało do przodu. Jego dwaj koledzy niezdecydowanie poszli jego śladem. Wreszcie, szczerząc zęby w uśmiechu, pokonał parę prowadzących do drzwi schodków i nacisnął dzwonek. – O, kurczę! – krzyknął nagle i rzucił się do tyłu, potrząsając ręką. – Ten dzwonek jest podłączony do prądu! Kopnęło mnie! – No, dobra – odezwał się Pete. – Co do mnie, to mam już dosyć żartów pana Shelby'ego. Głosuję za tym, żebyśmy odwołali wywiad z tym dowcipnisiem. I to nie zwlekając ani chwili. – Jestem tego samego zdania, co Pete – oświadczył Bob. – Mam dziwne uczucie, że pan Shelby próbuje zachęcić nas, abyśmy czym prędzej opuścili jego pielesze. – Wcale tak nie uważam – powiedział Jupiter. – On po prostu poddaje nas próbie. Celowo naraził nas na tych kilka przygód, żeby nas odstraszyć. Jakby w odpowiedzi na ten wywód drzwi łyknęły cicho, a potem otworzyły się niemal bezszelestnie. – Klawa sprawa – stwierdził z podziwem Bob. – Cały dom naszpikowany tym chłamem. Chłopcy ostrożnie przestąpili próg. We wnętrzu panował półmrok i spokój. Jupiter odchrząknął, starając się nadać swemu głosowi pozory śmiałości. – Dzień dobry, panie Shelby – powiedział. – Jesteśmy detektywami i przychodzimy z polecenia pańskiego sąsiada, pana Allena. Czy możemy wejść do środka? Odpowiedziała mu głucha cisza. A potem wszyscy trzej usłyszeli odgłos dalekiego, ledwie słyszalnego trzepotu skrzydeł. Wydawał się przybliżać i rozlegał się coraz wyraźniej. Dochodził z górnych partii ponurego wnętrza domu. Nagle poczuli, że krew krzepnie im w żyłach. Ujrzeli jakiś wielki ciemny kształt szybujący z przeraźliwym świstem w ich kierunku. Ostro pikując, spłynął na nich z góry wielki, czarny, przypominający jastrzębia ptak, z groźnie rozczapierzonymi szponami, zakrzywionym, spiczastym dziobem i dzikimi błyskami w oczach!… |
||
|