"Tomek w grobowcach faraonów" - читать интересную книгу автора (Szklarski Alfred)

*

Słońce wzeszło tymczasem wysoko. Nieliczni pasażerowie przechadzali się po pokładzie. Mijał już piąty dzień, odkąd statek wyruszył z Triestu, gdzie zatrzymał się na pół dnia, aby uzupełnić zapasy węgla. Odbywał on swój normalny rejs z Anglii do Bombaju i wiózł dystyngowanych angielskich gentlemenów, w większości udających się do Indii. Należał do Kompanii Lloyda [31] i nosił wdzięczne imię “Cleopatra”. Wyposażony w mocny silnik płynął z prędkością dziewięciu węzłów [32]. Zbliżał się właśnie do Archipelagu Jońskiego. W dali lśniły, pokryte jeszcze śniegiem, wierzchołki gór Albanii. Po prawej stronie wyspa Korfu, skalista w swej północnej części, z widocznymi ruinami jakiegoś miasta od wschodniej strony, przechodziła w prześliczne, łagodne, zabudowane i pełne ogrodów wzgórza. Statek zawinął do portu, aby dostarczyć pocztę i wkrótce wyruszył w dalszą drogę.

Już nazajutrz mijał przylądek Matapan na Peloponezie, najbardziej na południe wysunięty punkt Europy. Wkrótce przepłynął obok Krety i zaczął wyraźnie zbliżać się do afrykańskiego lądu. Coraz liczniej poczęło mu towarzyszyć ptactwo. Smuga z zachwytem obserwował spore ptaki, osiągające prawie metr długości, o rozpiętości skrzydeł do półtora metra, które nadleciały nad statek całym stadem. Zostały nazwane głuptakami [33], z racji niezwykłej ufności, jaką darzyły człowieka, dopuszczając go na najbliższą odległość. Smaczne mięso, przy łatwości polowania, przyczyniło się do ich masowej prawie zagłady. Te były przeważnie białe, jedynie niektóre miały szaro, brązowo lub czarno ubarwione skrzydła czy same tylko ich końce.

“Z jaskrawymi nogami, nagą skórą z przodu głowy, śmiesznymi owalnymi dziobami i ostro zakończonym, długim ogonem wyglądają jak klowny… Dziób przypomina ogon, a ogon jest podobny do dziobu” – pomyślał Smuga, nie przypuszczając, że niektórzy tak właśnie te ptaki nazywają. Prześmieszne wydawały mu się również ich wrzaski, chichoty i gwizdy… Nagle głuptaki wzniosły się wyżej i niemal całym stadem ruszyły w dół, spadając na ławicę ryb. Po chwili większość wynurzyła się ze zdobyczą w dziobach.

Pogoda sprawiła, że wszystkich ogarnęło senne lenistwo. Marynarze i pasażerowie szukali cienia. Ciszę przerywał jedynie szum morza i krzyk ptactwa, ginący gdzieś między wodą a niebem. Smuga poddał się ogólnemu nastrojowi i oparty o reling statku z zadumą spoglądał przed siebie. Nagle spod pokładu dobiegł jakiś hałas, trudny z początku do rozpoznania. Po chwili niby diabeł z pudełka wyskoczył na pokład niepozorny człowieczek. Za nim pędził dobrze zbudowany mężczyzna.

– Trzymaj, łapaj! – krzyczał.

Dopędzał już chłopca i miał go zatrzymać, ale ten wywinął się jak piskorz. Pojawili się inni marynarze.

– Ukrywał się w bieliźniarni – informowano się nawzajem.

Pasażerowie rozbudzeni niebywałym zdarzeniem z zainteresowaniem przyglądali się gonitwie. Żaden się jednak nie przyłączył. Chłopiec nie rezygnował. Już, już ktoś miał go w zasięgu ręki, ale następował sprytny unik, zwrot i ucieczka w drugą stronę. Przestrzeń wokół zbiega w końcu zaczęła się zacieśniać. Wydawało się, że nie ma możliwości odwrotu. Kiedy jeden z marynarzy chwycił chłopca za koszulę, ten wyrwał się, zostawiając mu ją w rękach, błyskawicznie się rozejrzał, krzyknął coś rozpaczliwie i nie widząc innej drogi… wyskoczył za burtę! Tuż obok stojącego przy relingu Smugi, który od początku z oburzeniem przyglądał się przykrej pogoni. Krzyk zgrozy rozległ się wśród pasażerów i załogi.

– Człowiek za burtą! Człowiek za burtą! – trzy przeciągłe sygnały dźwiękowe oznajmiły wypadek na statku.

– Maszyny stop! – padła komenda.

Smuga nie czekał, aż statek rozpocznie manewr zawracania. Jednym susem przesadził barierkę i po kilkumetrowym locie wylądował w wodzie z podkurczonymi nogami. Któryś z marynarzy rzucił w kierunku chłopca koło ratunkowe, tak by napłynęło na niego niesione falą. Smuga zauważył kątem oka, że rzut nie był precyzyjny. Inni, z pokładu, pokazywali mu kierunek… Statek powoli się oddalał.

“Minie sporo czasu, zanim zawróci przy tak sporej fali” – pomyślał Smuga, silnymi ramionami rozgarniając wodę. Na szczęście mignęła mu postać chłopca. Obserwował go i patrząc na chaotyczne ruchy uznał, że nie umie pływać albo stracił głowę. Nagle mały zanurzył się i Smuga stracił go z oczu. Zanurkował, dostrzegł go i po kilku ruchach znalazł się w pobliżu. Chłopiec niespodziewanie, rozpaczliwie wczepił się z całych sił w jego szyję. Smudze udało się jeszcze głęboko wciągnąć powietrze i obaj zniknęli pod powierzchnią wody. Po chwili tonący rozluźnił konwulsyjny uchwyt i usiłował wynurzyć głowę, by zaczerpną powietrza. Wykorzystując to, Smuga przekręcił się w wodzie i nogą odepchnął go od siebie. Teraz starał się podpłynąć od tyłu. Udało się! Odwrócił topielca na plecy i chwycił za włosy, holując za sobą. Uważał przy tym, by jego głowa utrzymywała się na powierzchni. Chłopiec powoli się uspokajał. Podpłynęła łódź, spuszczona z wracającego statku, i wciągnięto ich na nią. Wkrótce znaleźli się na pokładzie. Chłopcem zaopiekował się lekarz okrętowy, a Smuga poszedł do swej kajuty. Odpoczywał, gdy ktoś delikatnie zapukał do drzwi.

– Otwarte! – zawołał. Wszedł steward.

– Kapitan prosi pana do siebie – powiedział i pochylił się w lekkim ukłonie.

Udali się więc obaj do kajuty kapitana. Na widok Smugi ogorzały wilk morski wstał i szerokim gestem zaprosił go do środka.

– Bardzo proszę. Dokonał pan niebywałej rzeczy…

– Było trochę nerwowo – uśmiechnął się nieznacznie Smuga, zasiadając przy małym stoliczku.

– Nie każdy odważyłby się na to. Przecież mógł pana po prostu wciągnąć wir wywołany przez śrubę… Widziałem już taki wypadek…

– Nie było czasu na myślenie. Zwykłem w takich chwilach reagować natychmiast.

– Znakomicie pan pływa!

– Miałem znakomitych nauczycieli – wszedł mu w słowo Smuga. Przez moment widział Nowickiego, demonstrującego różne sztuczki w wodzie, których nie wiadomo gdzie i kiedy się wyuczył. “Zapewne na swym umiłowanym Powiślu” – mignęła przelotna myśl i Smuga dodał: – Byliby ze mnie dumni…

– I my jesteśmy dumni. Pozwoli pan, nie zaszkodzi kieliszeczek marynarskiego trunku…

Steward wniósł poczęstunek.

– Wieczorem zapraszam na specjalne przyjęcie na pańską cześć – powiedział kapitan.

– To chyba przesada. Interesuje mnie przede wszystkim nasz pasażer na gapę.

– Jeśli sądzić po rudej czuprynie i akcencie, to rodowity Irlandczyk. Cóż, na razie niewiele mówi. Daliśmy mu spokój. Niech wypocznie.

– Był bardzo zdesperowany.

– Niewątpliwie. Przerażony dzieciak. Ma może dwanaście lat.

– Zaradny, skoro tyle dni tak sprytnie się ukrywał.

– Chce pan zobaczyć gdzie?

– Naturalnie!

Zeszli pod pokład. Na końcu szeregu pasażerskich kajut I klasy znajdował się skład bielizny. Tam, w kącie, za stertą brudnej pościeli, ulokował się uciekinier.

– Całkiem nieźle się tu urządził – powiedział kapitan. – Gdy ktokolwiek zajrzał, a nawet wszedł, nie mógł go zauważyć. – Kapitan pochylił się nad legowiskiem. – Jeszcze nie zdążyli tego uporządkować. Chodźmy!

– Chwileczkę – teraz nad posłaniem pochylił się Smuga. Podniósł poduszkę. Leżała pod nią płócienna, naramienna torba. Zajrzeli do środka. Kilka suchych kromek chleba, kawałek spleśniałego sera, trochę ubrań oraz fotografia przedstawiająca dwu mężczyzn, młodą kobietę, widocznie żonę jednego z nich, i gromadkę dzieci.

– Całe bogactwo… Hej, posprzątajcie tu! – krzyknął kapitan do stewarda, przechodzącego właśnie korytarzem.

– Ay, ay, sir – służbiście odpowiedział tamten.

Wrócili do kajuty kapitana, kontynuując rozmowę. Obu interesowało, jak też chłopiec dostał się na statek, a jeszcze bardziej, w jaki sposób dotarł z Irlandii aż do Italii.

– Zapytamy go, gdy nieco ochłonie – powiedział kapitan. Smuga raz jeszcze przejrzał torbę chłopca. Wziął do ręki fotografię i długo się w nią wpatrywał, a potem podał kapitanowi. Ten zwrócił ją z komentarzem:

– Typowa irlandzka biedna rodzina.

– Tak, tak – przyznał z zadumą Smuga. – Ale ci mężczyźni…

– Mężczyźni?! – zdziwił się kapitan.

– Właśnie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzieś ich już widziałem.

Postanowili udać się do izby chorych. Młody lekarz okrętowy uspokajająco się do nich uśmiechnął.

– Chłopiec śpi. Jest dość wymizerowany, widocznie głodował, ale szybko przyjdzie do siebie.

– Rozmawiał pan z nim?

– Zamknął się w sobie, nie chciał mówić. Przez sen powtarza imię “Patryk” i słowo “mother”.

Smuga i kapitan spojrzeli po sobie jednakowo wzruszeni.

– Musiał dzieciak sporo przeżyć – powiedział podróżnik.

W tejże chwili chłopiec otworzył oczy. Przetarł je dłonią i rozejrzał się przytomniej. Gdy Smuga pochylił się nad nim, przestraszony zasłonił twarz dłońmi.

– Nie bój się. Nic ci nie grozi. Jesteśmy przyjaciółmi. Przerwał mu szloch. Spokojna twarz dziecka zmarszczyła się nagle.

Z oczu pociekły łzy. Niespodziewanie malec objął Smugę za szyję.

– No dobrze, już dobrze, synku – uspokajał podróżnik. Nienawykły do takich scen, niezdarnie tulił chłopca do siebie.

Pozostali mężczyźni milczeli, poruszeni dramatyzmem sceny.

– Jak ci na imię, chłopcze? – spytał wreszcie kapitan, by przerwać męczącą ciszę.

– Ja, to… Ja jestem Patryk.

– Patryk to bardzo piękne imię – powiedział lekarz.

– Przyznasz Patryku, że zrobiłeś nam wszystkim ogromnie, hm… miłą niespodziankę – w ten osobliwy sposób kapitan rozpoczął swoje dochodzenie.

– Na statek to ja wszedłem… Dwu panów dźwigało duży pakunek. Na tym dużym był mały. Jak ten mały spadł, to ja go podniosłem i już… Potem, zostawiłem ten pakunek i poszukałem schowka dla siebie. Szukałem kryjówki. Wszędzie było dużo ludzi… a ja chciałem się schować. Taki pan otworzył to pomieszczenie i tam się schowałem.

– I cały czas tam byłeś?

Chłopiec przestał już jednak odpowiadać.

Zostawili go na razie w spokoju. Ubranego, nakarmionego i umytego zaproszono go wkrótce do kajuty kapitana, gdzie zebrani w skupieniu wysłuchali burzliwej historii jego młodego życia.

Chłopiec urodził się w Belfaście w noc sylwestrową na przełomie wieków. Rodzina była biedna. Wielu Irlandczyków emigrowało wtedy za ocean. Ojciec i dziadek “pasażera na gapę” popłynęli do Australii, gdzie znaleźli złoto. Wrócili do ojczyzny, ale dziadek chłopca, wycieńczony i schorowany, wkrótce umarł. Ojciec zaś wplątał się w jakieś tajne związki [34] i zginął w antybrytyjskich zamieszkach. I matka została sama, w biedzie, z gromadką dzieci.

– Ja to – kontynuował mały Irlandczyk -ja to byłem najstarszy… Tata i dziadek opowiadali mi, jak znaleźli złoto. Jak znaleźli złoto, to było w domu dobrze. Jak dziadek umarł i tata, to było niedobrze.

Smuga, zasłuchany jak i inni, szukał czegoś gorączkowo w pamięci. W pewnej chwili wstał i wziął do ręki fotografię, którą znaleziono w torbie uciekiniera. Długo się w nią wpatrywał. Zamknął oczy i skupił myśli, ukrywając twarz za osłoną dłoni. Tymczasem mały snuł dalej swe wspomnienia:

– To ja sobie pomyślałem, że też znajdę złoto w Australii i znów będzie u nas dobrze. I wyruszyłem w drogę.

I popłynęła opowieść o promie, którym dostał się do Anglii, o sprytnym wtargnięciu na pokład brytyjskiego parowca… Historia brzmiałaby niewiarygodnie, gdyby nie opowiadał jej naoczny świadek I bohater.

Smuga raz jeszcze spojrzał na fotografię. “Skąd znam te twarze?”

– koncentrował wzrok to na jednej, to na drugiej sylwetce mężczyzny. Obaj wysocy, smukli, z jasnymi brodami w ciemnych garniturach. Podobni do siebie niemal jak bracia.

– Gdzie, mówisz, znaleźli złoto? – przerwał chłopcu.

– W Australii – odparł tamten – to ja przecież mówiłem…

– W Australii… W Australii… – powtórzył w skupieniu Smuga. A czy ty… – w tonie, jakim wypowiadał te słowa, było coś takiego, że obecni odczuli, iż dzieje się coś niezwykłego. – Czy ty, chłopcze – powtórzył Smuga – nie nazywasz się… O’Donell? Zapanowało zdumione milczenie, które przerwał nie mniej niż inni zdziwiony mały Irlandczyk.

– To ja, proszę pana. Tak, to ja nazywam się Patryk O’Donell!

– A to twój ojciec i dziadek – Smuga wskazał na fotografię.

– Tak. A to mama i moi bracia, i moje siostry. A tutaj to ja! – dodał chłopiec.

Smuga zapalił fajkę, usadowił się wygodniej na twardym wąskim krzesełku i zaciągnął dymem.

– Cóż – zaczął – niezbadane są ścieżki ludzkiego losu. Widzisz, Patryku, znałem twojego ojca i dziadka. Poznaliśmy się w australijskim buszu, gdzie wraz z przyjaciółmi łowiłem dzikie zwierzęta dla ogrodu zoologicznego. Twoi bliscy zostali uwięzieni przez bandytów, którzy chcieli ich obrabować. Udało nam się im pomóc [35].

Mały Patryk przysłuchiwał się temu z wypiekami na twarzy, wspominając wieczorne gawędy ojca i dziadka, którzy tak ciepło opisywali tajemniczych, życzliwych im łowców zwierząt.

Kiedy w porze kolacji Smuga przekroczył wraz z chłopcem próg jadalni, powitała ich huczna owacja na stojąco. Zatrzymali się, obaj nieco zażenowani. Gdy usiedli przemówił kapitan:

– Panie i panowie! Pragnę przedstawić bohaterów dnia. Oto panowie: Jan Smuga i Patryk O’Donell.

Po krótkich oklaskach uroczyście wniesiono specjalne danie.

– Nasz kucharz, Chińczyk z pochodzenia, przygotował to na cześć pana – wyjaśnił kapitan. – Rano byliśmy świadkami niezwykłego połowu. To jest żarłacz śledziowy [36], rekin o niezwykle smacznym i delikatnym mięsie. Przez znawców bywa ono nazywane morską cielęciną – wyjaśniał dalej kapitan. – Zachęcam wszystkich do spróbowania. To prawdziwy smakołyk. Polecam zwłaszcza danie z płetw, specjał chińskiej kuchni.

Kolejnymi oklaskami nagrodzono kucharza, który tego wieczoru przeszedł samego siebie. Pod koniec kolacji pasażerowie zebrali dla małego Patryka wcale pokaźną kwotę na powrót do ojczyzny.