"Zagadka Kuby Rozpruwacza" - читать интересную книгу автора (Pilipiuk Andrzej)Wojsławice 1948Główna sala domu kultury w Wojsławicach nabita była po brzegi. Członkowie partii, milicjanci, ormowcy, ubecy… Z powiatu przyjechał instruktor, ale wszyscy czekali na głównego gościa. W skupieniu gryząc pestki słonecznika, studiowali napis „Naród z partią”. Gdzieś niedaleko naród w osobie partyzanta Józefa Paczenki właśnie wykopywał stołek spod nóg Sławomira Bardaka – członka partii i powszechnie znienawidzonego konfidenta bezpieki. Nieoczekiwanie budynek zatrząsł się, gdy na uliczce przed nim zaparkowały dwa czołgi. Drzwi otworzyły się nagle i wmaszerowali czterej wachmani, w mundurach radzieckich wojsk desantowych, z automatami. Za nimi wszedł niepozorny człowieczek z czarną bródką przyciętą w szpic. Ochrona omiotła wzrokiem salę, ale widząc, że zebrali się sami swoi i żaden wraży element nie przeniknął na zebranie, opuściła broń. Instruktor z powiatu odchrząknął. – Towarzysze – powiedział. – Niech będzie mi wolno przedstawić naszego gościa z Moskwy, kierownika Instytutu Badań Materializmu Dialektycznego, członka rzeczywistego Akademii Nauk ZSRR, towarzysza Szmaragdowa. Zebrani zaklaskali. Za oknami zapadał już wczesny, zimowy zmierzch. Gość wkroczył na podium. – Towarzysze – odezwał się po polsku z silnym rosyjskim akcentem. – Zebraliśmy się tu nie bez powodu. Wedle zgromadzonych przez nas informacji, w tej właśnie okolicy w dniu dzisiejszym dojść może do bezprzykładnego podważenia niepodważalnych zasad nowego ustroju. Jak donoszą nasze źródła informacji, ludność miasteczka żyje w głębokim i całkowicie błędnym przekonaniu, że w dniu dzisiejszym Wojsławice nawiedzi Święty Mikołaj. Siły reakcyjnego kleru, będącego tubą sił klerykalnych, które, jak wiemy, są w waszym kraju ekspozyturą międzynarodowego faszyzmu uosabianego przez tak zwany rząd londyński, podsycają te pogłoski. Także wielu z was – przeszył ich badawczym spojrzeniem – uległo tym mitom. Mimo pracy ideologicznej i wysiłków, których nie szczędziły wasze władze zwierzchnie, niektórzy z tu zgromadzonych ustawili choinki już dzisiaj, zamiast na nowy rok. Kilkunastu działaczy poczerwieniało i spuściło głowy. Przewodniczący gminnej komórki Podstawowej Organizacji Partyjnej sprawnie zaczął rozdzielać kartki i wieczne pióra. – Piszcie samokrytykę, sukinsyny – szepnął. Gość spojrzał na nich odrobinę życzliwiej. – Określone faszystowskie elementy antysocjalistyczne, podżegane do działań przez międzynarodowych imperialistów, z całą pewnością zechcą wykorzystać dzisiejszą okazję, by siać zamęt i odrywać myśli klasy robotniczo-chłopskiej od zbliżającego się Nowego Roku – podjął przemówienie. – Dlatego naszym zadaniem będzie postawić tamę ich wywrotowej działalności. Przypuszczalnie tej nocy może pojawić się we wsi mężczyzna w przebraniu tak zwanego Świętego Mikołaja. Naszym zadaniem będzie ujęcie go i przekazanie odpowiednim organom, które wykryją jego międzynarodowe powiązania… Dni krwiopijców kapitalistycznych są policzone! Instruktor z powiatu powstał z miejsca. – Nasi przyjaciele ze Związku Radzieckiego wspaniałomyślnie przydzielili nam sprzęt zmechanizowany i trzydziestu żołnierzy z wojsk desantowych. Oto plan osady i proponowana obsada posterunków – rozwinął na ścianie mapę. – Kuźwa, ale ziąb – mruknął instruktor. Szmaragdów tylko prychnął. – Jaki tam ziąb? – syknął. – U nas na Syberii bywa zimno! Tu zaledwie dwanaście stopni mrozu… Zaczaili się za cmentarnym murem. Mieli przed sobą szosę prowadzącą na Chełm. Księżyc w pełni oświetlał wszystko swoim ponurym i jakby nierzeczywistym blaskiem. Na niebie pojawiła się już pierwsza gwiazda. Z dalekich Wojsławic wiatr niósł ludzkie głosy. Po domach właśnie dzielono się opłatkiem i śpiewano kolędy. Radzieccy spadochroniarze czuwali opodal, patrząc ponuro w przestrzeń. Mongolskie rysy, oczy jak szparki, dłonie zaciśnięte na kolbach karabinów. Ci ludzie nie cofną się przed niczym… – Nie powiedzieliście, towarzyszu, wszystkiego – zagadnął Szmaragdowa gminny sekretarz. Rosjanin spojrzał na niego pochmurnie. – Wiecie wszystko, co wystarczy do wykonania zadania – burknął. – Macie go tylko złapać. Resztą zajmiemy się w Moskwie. – Czterdzieści lat temu ludzie mówili, że odwiedził wieś prawdziwy Święty Mikołaj… – Towarzyszu, powinniście poczytać pracę towarzysza Józefa Stalina „Krytyczny osąd zabobonów religijnych” – twarz przybysza stężała. Nie odważyli się pisnąć już ani słowa. Kilka kilometrów dalej Święty Mikołaj pędził przecinką przez las. Nieoczekiwanie spomiędzy ośnieżonych krzaków wyjechał na brązowej klaczy jakiś typ. O kurczę, hitlerowiec – pomyślał Mikołaj na widok czarnej kurtki, ale zaraz rozpoznał Jakuba. Odetchnął z ulgą. Wigilia w doborowej jednostce SS była wspomnieniem, do którego niechętnie wracał… Co go wtedy podkusiło, żeby tam wdepnąć? Ci durni esesmani wzięli go za zamaskowanego Żyda i nie chcieli uwierzyć, że jest Grekiem z Myry. A przecież udało się wtedy zwiać i to nawet w jednym kawałku. Ściągnął lejce, a cztery renifery zahamowały. Wędrowycz zeskoczył z konia. – Witaj, Mikołaju – powiedział poważnie. – Kubuś, a właściwie teraz to już Jakub… – We własnej osobie. – Dlaczego mnie zatrzymałeś? Coś się stało? – Pewnie wiesz, jaka jest sytuacja? – zagadnął egzorcysta. – Komuniści nas podbili… Mówiąc obrazowo „we wsi moskal stoi”. – A więc jednak w końcu nauczyłeś się czytać – uśmiechnął się Święty. – Nie musiałem nic czytać, w radio Wolna Europa takie wierszyki nadają… Mikołaju, nie jedź dziś do Wojsławic – spoważniał. – Przygotowali zasadzkę. – Na mnie? – zmartwił się. – A jakże… – Wybacz, ale muszę jechać. Dzieci na mnie czekają i dorośli też… Obowiązek wzywa. – Kurde – mruknął Jakub, ale nie zdecydował się użyć siły przeciw Świętemu. Wyjął z kieszeni mapę sztabową, jeszcze ze starych, dobrych, partyzanckich czasów. – No dobra – powiedział. – Jeśli tak stawiasz sprawę, to trudno. Ale popatrz na plan. Siedzą tu, i tu, i tu… Zaznaczał ołówkiem stanowiska. – Jedyna szansa, by się przemknąć – postukał obsadką, – przez łąki koło bagienka. – Zauważą ci spod cmentarza – trzeźwo ocenił Święty. – Są za blisko. – Odwrócę ich uwagę – obiecał egzorcysta. – Siadaj na moją klacz, a ja wezmę sanki… Poczekaj jakieś pół godziny i jedź prosto do wsi. – Dobra – Mikołaj zsiadł z kozła. Jakub dźwignął z kulbaki worek z czymś ciężkim, a na to miejsce zawiesił wór z prezentami. Podsadził Mikołaja do strzemienia. Dwadzieścia minut później na posterunku pod cmentarzem towarzysz Szmaragdów uniósł głowę. – Słyszycie? – zapytał. W powietrzu niósł się dźwięk srebrnych dzwonków. – Jedzie – mruknął gminny sekretarz, przeładowując pistolet. – Pamiętajcie: w miarę możliwości brać drania żywcem – wydał dyspozycje Rosjanin. W bladej, księżycowej, poświacie na zaśnieżonej drodze pojawiły się sanie. – Zaprzężone w renifery – szepnął instruktor z powiatu. – Wielkie mecyje! – parsknął Szmaragdów. – Z ZOO pewnie ukradł. Sołdaci poderwali się na równe nogi. – Przeskoczcie szosę i zajdźcie go od tyłu. Tichomnow, radiostacja, wezwij pozostałe posterunki. – Tak jest! – No to mamy ptaszka – mruknął Rosjanin. – Dwadzieścia lat na dziada poluję… W pierod! Poderwali się z rowu i ruszyli biegiem w stronę sań. Droga była wąska, nie zdoła wykręcić, nie ucieknie… – Kurczę, dlaczego ten Mikołaj jest ubrany na czarno? – zdziwił się w duchu gminny sekretarz. Postać na sankach uniosła pepeszę… – Padnij! – wrzasnął Szmaragdów, ale już było za późno. Seria głucho zadudniła i po chwili wróciła odbita echem. – Ognia!!! – zawył kuląc się w rowie. Bojcy przyczajeni po drugiej stronie drogi zaczęli strzelać. Domniemany Święty zeskoczył w śnieg i kryjąc się za burtą sań wyciągnął z torby pięć granatów… Opodal ryknął silnik czołgu. Pozostali czerwonoarmiści spieszyli z pomocą. I nagle, jak na złość, zaczął z nieba walić gęsty śnieg. W ciągu kilku minut biały tuman zasnuł wszystko. Rosjanin zaklął paskudnie i ruszył po omacku w kierunku sań. Potknął się o leżącego na szosie instruktora z powiatu. Dygnitarz trzymał się za przestrzelone udo i jęczał cicho. – Spokojnie, do wesela się zagoi… – Jestem już żonaty – jęknął urzędnik. – Zaraz po ciebie wrócę, muszę zobaczyć co z innymi. Kilka metrów dalej natknął się na gminnego sekretarza. Ten także żył, był tylko niegroźnie ranny w ramię. – Kurde, co to było? – zapytał zdumiony. – Jak to co? Imperialistyczna faszystowska pułapka – burknął Rosjanin. – A wam co się wydaje, że siły klerykalne to tylko ideologicznie ludzi rozmiękczają? W każdej plebanii, jeśli dobrze poszukać, znajdzie się radiostacja, dynamit, karabin maszynowy… Walka z religią jest walką o przetrwanie komunistycznego społeczeństwa. O, sam zobacz. Za Świętego Mikołaja się przebrał, a karabin na wszelki wypadek miał… Chwilę później dotarł do sań. Cztery renifery zginęły podczas wymiany ognia. Zapalił latarkę i oświetlał je po kolei. Nos jednego był nienaturalnie czerwony… – A jednak – mruknął. Przy saniach tłoczyli się spadochroniarze. Bagnety w dłoniach połyskiwały ponuro. – Nie ma śladu, towarzyszu Szmaragdów – zameldował jeden z nich. – Uciekł… – Daleko nie uszedł – twarz Rosjanina rozciągnęła się we wrednym uśmiechu. – Dopadniemy go we wiosce… Święty Mikołaj pchnął rozklekotane nieco drzwi i wszedł do ciepłego wnętrza chaty. To już ostatnia… Odwali obowiązki i będzie mógł wracać do siebie… – Witajcie gospodarze – powiedział i nieoczekiwanie umilkł w pół słowa. Dwunastu żołnierzy celowało do niego z pepeszy. Dwie lufy pistoletów dźgnęły go od tyłu w plecy. – Mam cię – syknął akademik Szmaragdów. – Kajdanki… Dwadzieścia minut później Mikołaj siedział w lochu. Początkowo chcieli go umieścić pod komendą Milicji Obywatelskiej, ale ostatecznie wybrali piwnicę banku, opatrzoną grubymi, stalowymi drzwiami… Na wszelki wypadek. I od razu pierwsze przesłuchanie. W piwnicy zebrali się najbardziej oddani, wtajemniczeni w sprawę towarzysze. W budynku nad nimi wartę objęło trzydziestu żołnierzy. Nigdy nic nie wiadomo, a nuż Polacy zechcą odbić Świętego Mikołaja? Bojcy położyli na parapetach worki z piaskiem, wycelowali we wszystkie strony broń. Okna po prawdzie zamknęli, bo mróz był siarczysty… Jakub dotarł do wsi przez opłotki. Wszędzie panował spokój, tylko z domów niosły się głosy. Ludzie śpiewali kolędy. Zajrzał ostrożnie przez szybę do jednej chaty, potem do kolejnej. Mikołaj tu był… Bo skąd wzięłyby się radioodbiorniki Philipsa, flaszki Johny Walkera, puszki z szynką i inne dobra produkcji kapitalistycznej, gęsto pokrywające stoły? Tylko gdzie się podział? Przecież miał oddać konia… Zza pomnika wychynął cień. Semen. – Jakub – powiedział poważnie. – Komuniści Świętego Mikołaja dorwali… – O kurde – westchnął egzorcysta. – Gdzie go trzymają? Musimy go wyciągnąć… – W banku. Trzydziestu ruskich go pilnuje… Nie damy rady. Egzorcysta poskrobał się po głowie. – Pamiętasz beczkę? – Którą beczkę. A, tę… Jasne. – Zakopaliśmy u ciebie, żeby mnie nie kusiło… Sto dwadzieścia litrów czterdziestoletniej śliwowicy. I akurat jest dobra okazja. – Ziemia twarda jak kamień, ale mam kilof. Gibajmy do mnie. Parę minut później do drzwi banku zastukali dwaj ośnieżeni tubylcy. – Czego? – warknął ze środka dowódca – Pugu, pugu, kozak z ługu! – zawołał wesoło Semen. – Przyszliśmy uczcić z wami wasz wielki sukces, towarzysze. Beczułkę wódki od wdzięcznych mieszkańców wsi przynieśliśmy. Dowódca usiłował protestować, ale jego podwładni usłyszawszy o beczułce wódki wyciągnęli saperki. Skapitulował i otworzył drzwi. Jakub i Semen wtoczyli beczkę. – Śliwowica, czterdziestoletnia, specjalnie na taką okazję trzymaliśmy – nawijał Jakub. – I kiełbasa na zagrychę się znajdzie… Odbił szpunt. Niebiański zapach rozniósł się po ciasnym, bankowym holu. Zaraz też pojawiły się musztardówki. – Wypijmy za wasze sukcesy w walce z zabobonem religijnym – zaproponował Semen. Wypili, potem wypili na drugą nogę… Nie wiadomo skąd pojawiła się harmoszka i po chwili z trzydziestu gardeł popłynęła pieśń. Wstawaj strona ogoromnaja Idi na swiatyj bój… Kolejne szklanice gulgotały z spragnionych gardzielach. Kiełbasa znikała całymi metrami, w piecu dochodziły kartofle na zagrychę. – No to zeznawaj, ptaszku – warknął Rosjanin. Święty Mikołaj popatrzył na niego z niejakim zdumieniem. – Co mam zeznawać? – zdziwił się. – Ty reakcjonisto… – parsknął Szmaragdów. – My ci zaraz pokażemy… Święty uśmiechnął się lekko. – Popełniacie poważny błąd – powiedział. – Wzięliście mnie za Świętego Mikołaja… – A ty tylko udajesz? – gminny sekretarz nie wytrzymał. – Ależ skądże. Jestem Dziadkiem Mrozem. – Co!? – zdumiał się instruktor z powiatu. – To dlaczego przyszedłeś w Wigilię a nie w Nowy Rok? – ryknął Szmaragdów. – Po pierwsze po rewolucji zmieniliście kalendarz i teraz nowy rok wypada później – wyjaśnił Święty. – Poza tym, towarzyszu akademiku, czy czytaliście referat towarzysza Stalina „O problemach walki z zabobonem katolickim na terenach okupowanych?” – Oczywiście, nawet sam go napisałem – wzruszył ramionami. – A zatem pamiętacie postulat, by zmiany wprowadzać stopniowo? Najpierw Dziadek Mróz będzie chodzić zamiast Świętego Mikołaja, potem Wigilię przesunie się na Sylwestra, a dopiero potem utożsami treść z formą… – Kurde… Faktycznie. Przecież sam to wymyśliłem. Nie sądziłem tylko, że już poszło do realizacji… – Poza tym zwróćcie uwagę, że Święty Mikołaj był biskupem. A gdzie w takim razie mój pastorał? Faktycznie, zatrzymany pastorału przy sobie nie miał. Nie wiedzieli, że został w sankach… – Ale Dziadka mroza też przecież nie ma! – zaprotestował nieśmiało gminny sekretarz. Aresztant tylko się roześmiał. – Chyba nie czytaliście rozprawy towarzysza Lenina „Materializm i empiriokrytycyzm” na temat bytu, który określa świadomość – powiedział. – To przecież jasne, że jeśli odpowiednia liczba ludzi w coś wierzy, to staje się to rzeczywistością… Teza – antyteza – synteza – dialektyka… Sami najlepiej wiecie, że Lenin naprawdę jest wiecznie żywy – zwrócił się po rosyjsku do Szmaragdowa. – Skąd wiecie? – zdumiał się akademik. – To przecież najściślej strzeżona tajemnica państwowa… – Jestem emanacją wiary milionów radzieckich dzieci, powołaną do życia przez akt twórczy partii komunistycznej – oświadczył z godnością. – Jestem ucieleśnieniem samego komunizmu. Nie zastanawiało was, dlaczego noszę czerwony płaszcz? – Święty Mikołaj z zadowoleniem zauważył, że zastosowana przez niego metoda prania mózgów zaczyna przynosić spodziewane efekty. – Jestem komunistą nawet lepszym niż wy! Ja mam światopogląd wrodzony, podczas gdy wy musieliście sobie przyswajać… – Oj… – wyrwało się instruktorowi. – Tam pod lasem doszło do potyczki z siłami reakcyjnymi, które chciały się przedrzeć do wsi tylko po to, żeby mnie złapać i wykończyć. Nie pierwszy już raz… A wy, patałachy, zamiast złapać tamtego, dorwaliście mnie… – Przepraszamy najmocniej – Rosjanin zdjął kajdanki. – Brawo. Grunt to dialektyczne myślenie – więzień obdarzył go uśmiechem. Teraz dopiero zobaczyli, że część zębów ma zgodnie z radziecką modą odlanych w złocie. – Pora na mnie – powiedział. – Choć miło się gawędzi, ale sami rozumiecie, dzieci czekają… Sięgnął do porzuconego w kącie worka. Dotąd wór wydawał się zupełnie pusty, ale domniemany Dziadek Mróz wydobył ze środka dwanaście opasłych tomów oprawionych w złoconą skórę. – Dzieła Stalina, luksusowe wydanie, tylko dla ścisłego kierownictwa i członków politbiura – pochwalił się. – Z autografem autora. To dla was, towarzyszu Szmaragdów… I jeszcze skromny datek na rozwój Instytutu Badań Materializmu Dialektycznego… – Wydobył dwadzieścia paczek sturublowych banknotów. Paczki były pospinane bankowymi banderolami. – Tylko poproszę pokwitować – podsunął blankiet. – A dla was – zwrócił się do gminnego sekretarza i instruktora z powiatu – po flaszce stolicznej… Flaszki były dwulitrowe i miały ozdobne, tłoczone złotem etykietki z okazji kolejnej rocznicy rewolucji październikowej. – Bywajcie – uśmiechnął się i podreptał po schodach na górę. Impreza w holu bankowym właśnie dogasała. Radzieccy spadochroniarze leżeli pokotem. Jakub i Semen z trudem trzymali się na nogach, ale dzielnie przetrwali ciężką próbę. Nie tak łatwo jest przepić trzydziestu ruskich sołdatów… – O, wy tutaj? – zdziwił się Mikołaj, wychodząc z lochu. – Przyszliśmy cię ratować – wyjaśnił Jakub. – Wiem – święty zapuścił telepatyczną sondę i błyskawicznie ocenił sytuację. – Na ciebie Jakub można zawsze liczyć… Tak jak na twojego ojca, pamiętam jak razem wymykaliśmy się z obławy agentów ochrany… Ale niepotrzebnie się narażaliście. Jak widzicie, też nieźle daję sobie radę. – Wystrzelali twoje renifery – mruknął egzorcysta. – Trudno, dostanę nowe… Wyszli na mróz. Wędrowycz wręczył gościowi litrową butelkę śliwowicy. – Tylko tyle zostało na dnie beczki – usprawiedliwiał się. – Dzięki. Wypiję wasze zdrowie. Pora na mnie – powiedział Święty. – Ale jeszcze coś wam za ten trud podaruję… Sięgnął do worka i wydobył nowiutkie gumofilce. – Prowodnik z Rygi? – zdumiał się Jakub. – Przedrewolucyjne, od trzydziestu lat się takich nie produkuje… – No przecież nie dałbym ci jakiejś tandety – uśmiechnął się Mikołaj. – A to dla ciebie, Semen. – Wyciągnął białogwardyjski sort mundurowy. – Tylko pamiętaj, założyć możesz dopiero na prawosławną wigilię, 6 stycznia… – Zaraz założę, dawno już zmieniłem religię – stary kozak ucieszył się wyraźnie. – To co, zobaczymy się znowu za czterdzieści lat? – zasępił się Jakub. – Niestety. Takie są zasady… Akademik Szmaragdów siedział w czarnej wołdze. Uczucie podekscytowania nie pozwalało mu spokojnie myśleć. A zatem Dziadek Mróz faktycznie istnieje! W brulionie Rosjanin spisał już wstępny raport dla Instytutu i ze wzruszeniem pogładził skórzane grzbiety opasłych tomiszczy. Piękne wydanie. Ekskluzywne. Cała Akademia Nauk będzie zazdrościć. I jeszcze autograf samego Autora! Obok spoczywały równo ułożone pliki radzieckich banknotów. Samochód przyhamował. Granica. Kontrola, trzeba było wysiąść i wejść do budynku. Uczony podał paszport celnikowi. – Wracacie z Polski? – wachman obrzucił go chmurnym spojrzeniem. – Tak. – Otwórzcie walizkę, towarzyszu – rozkazał. Akademik spokojnie postawił ją na stole obitym ocynkowaną blachą. Uniósł wieko. Celnik tylko rzucił okiem do wnętrza i natychmiast poderwał karabin do strzału. Oparł oksydowaną na czarno lufę o pierś naukowca. – Pod ścianę, ścierwo! – ryknął. – O co chodzi? – jęknął przestraszony. Ale ten już nawijał do radiotelefonu. – Kapitanie? Posłusznie melduję, że dorwałem tu jakiegoś szpiona. Ma całą walizę dzieł Trockiego. Z autografem i dedykacją! Tfu! I z pół metra sześciennego amerykańskich dolarów… Gminny sekretarz i jego kumpel nalali sobie jeszcze po szklance wódki z pamiątkowej butelki od Dziadka Mroza. – Kurde, coś mi tak w oczach mroczki latają – poskarżył się instruktor z powiatu. – Pijmy szybciej, bo się ściemnia… |
||
|