"Zagadka Kuby Rozpruwacza" - читать интересную книгу автора (Pilipiuk Andrzej)Czterdzieści lat późniejJakub z Semenem siedzieli właśnie przy kadzi fermentacyjnej i smakowali zacier – czy już dojrzał. Totalne rozleniwienie ogarnęło ich bardzo szybko i po drugiej już szklance stwierdzili, że pędzenie bimbru nie jest w zasadzie konieczne, skoro można pić dziesięcioprocentową ciecz z kadzi… – I rozumiesz, w tej książce sci-fi co ją czytałem, to mieli taką jaskółkę sztuczną, a w niej była kamera i silniczek – tłumaczył Semen. – Ot, taki szpiegowski samolocik. W tej chwili na zaśnieżonym parapecie szopy wylądował gawron. – Gliniarze samolot na przeszpiegi przysłali! – zawył egzorcysta i wypalił sześć razy z rewolweru. Przez rozbitą szybę powiało chłodem, więc zawiesili okno szmatą i napili się jeszcze. Jakub ocknął się rankiem na pogryzionej przez myszy podłodze szopy. – Wot te na – powiedział sam do siebie. – Tak na dobrą sprawę to jeszcze żem gliniarskiego gawrona nie widział… Kamerę się wydłubie i spyli, a ptaka do gara. – To nie prawdziwy, tylko sztuczny – wymamrotał stary kozak. Surowy zacier przyjemnie go sponiewierał. Jakub wyszedł i brnąc przez śnieg dotarł pod okno. Ptak, a raczej to co z niego zostało po sześciokrotnym trafieniu pociskami z nagana, ciągle tu leżał. Ku zdziwieniu egzorcysty, kamer w środku nie było. – Kurde – rozczarował się. Nieoczekiwanie na jego podwórko wpadł milicyjny tarpan. Ryknęła syrena. Jakub był tak przygnębiony sprawą z ptakiem, że nawet nie rzucił się do ucieczki. Z tarpana wysiadł dziarsko Birski. – Rewizja! – huknął. Egzorcysta miał tyle instynktu, że nieznacznie upuścił broń w śnieżną zaspę. Gliniarze uwinęli się szybko. – Sto dwadzieścia litrów zacieru w beczce – zameldował Rowicki, wychodząc z szopy. – Wy, obywatelu Wędrowycz, jesteście niepoprawnym grzesznikiem – surowo powiedział posterunkowy. – Gotowego bimbru nie znaleźliście? – Ani kropli. Ale leży tam ten cały Semen. Pochlali się chyba w nocy samym zacierem… Ten też ledwo na nogach ustoi… – Za sam zacier nie możecie mnie skazać – wybełkotał Jakub. – Nie, ale pewnie jakbyśmy wpadli jutro, to już będzie nie zacier, a bimber? – zagadnął gliniarz. – Nie udowodnicie mi tego… Posterunkowy uśmiechnął się lekko. – Kiedy to Wigilia? Pojutrze? Chłopaki, wylejcie tę beczkę do rowu i posypcie dobrze chlorem. Nowego zacieru już nie zdąży nastawić. Będą mieli tu na Majdanie suche święta w tym roku. – A żeby cię pokręciło, łapsie…! – zawył Jakub. – A tak swoją drogą, kto mnie sypnął? – Józef Bar… Co wy, Wędrowycz! Chcecie żebym zdradził tajemnicę służbową? Godzinę później obaj starcy siedzieli na ławce patrząc ponuro na zamarzającą kałużę zacieru. – A z nachlorowanego nie da się pędzić? – zagadnął Semen. – Gdzie tam, ludzi bym potruł… Trudno, trzeba będzie napoić wieś z rezerwy… A tym pachołkom to ja jeszcze pokażę – pogroził pięścią w kierunku miasteczka i posterunku. – A co im możemy zrobić? – westchnął Semen. – Chyba że została jeszcze ta skrzynka dynamitu po ojcu? – U mnie zawsze coś się znajdzie, ale… – oczy Jakuba zabłysły paskudnie. – Który mamy rok? – zagadnął. – Rok? Chyba 1988 – mruknął Semen. – No tak, bo to niedawno dziewięćdziesiąt pięć lat obchodziłem. A czemu pytasz? – To rok Świętego Mikołaja – przypomniał mu kumpel. – W każdym razie zapowiadał się. – Ty, faktycznie! – ucieszył się Semen. – Zapomniałem na śmierć… Ciekawe, kto jeszcze w niego wierzy… Bo chyba tylko do tych przyjdzie… – Nie, przychodził zawsze do wszystkich – przypomniał sobie Jakub. – Ano nic, muszę napisać list. – Do Świętego Mikołaja? Tylko dzieci piszą. – A mnie co? Nie wolno? – zeźlił się egzorcysta. – Każdy może… Gdy tylko Semen podreptał do chałupy, Jakub usiadł wygodnie przy stole. Przetrząsnął szufladę i wydobył obsadkę po dziadku oraz kałamarz z resztką jeszcze przedwojennego atramentu. Ze strychu ściągnął paczkę okręconą dobrze w nawoskowany papier. Zasłonił starannie okno i wyjął ze środka… elementarz. Pamięć go nie zawiodła. Na jednej z ostatnich stron był podany cały alfabet i nawet rysunki, jak to trzeba rysować, gdy się ręcznie pisze. Przyciął kawałek papieru opakunkowego nożem i pośliniwszy obsadkę, zaczął w skupieniu gryzmolić. Około północy skończył. List wyszedł mu bardzo ładnie, całe cztery linijki. Walnął jeszcze swój podpis żeby Mikołaj wiedział od kogo przyszło. List położył na parapecie. Wprawdzie lepiej byłoby go wysłać pocztą, ale nie znał adresu. Zresztą nie miał i koperty. W wigilijny poranek przed domem Jakuba zatrzymały się sanki zaprzężone w cztery renifery. Święty Mikołaj zeskoczył z kozła i wszedł do chałupy. – Jakub, kopę lat – przywitał się. Uścisnęli sobie dłonie. Egzorcysta postawił na stół flaszkę śliwowicy. Wypili, zakąsili, chlapnęli na drugą nogę bo po pierwszym się przecież nie zakąsza… Potem wypili trzeciego, bo – To, o co prosiłeś, jest niezgodne z przepisami – powiedział Mikołaj po ósmym. – Ale, kurczę, ty i twój ojciec dwa razy ratowaliście mnie od zguby, to myślę że przymkniemy oko na paragrafy. – Nie mówmy o tym co legalne. Mówmy o tym co możliwe – ucieszył się Jakub. – Worek działa tak: sięgasz do środka… Birski siedział ponuro na komendzie. Sam jak palec. Ale co robić? Losowali kto ma objąć służbę w Wigilię i wypadło na niego. Lud w okolicy spokojny, nie będzie awantur, ale na wszelki wypadek milicja musi czuwać… W zasadzie trzeba było aresztować Wędrowycza do wyjaśnienia – siedziałby teraz w celi, byłoby z kim pogadać, mogliby nawet, choć to niezgodne z przepisami, wypić po jednym… A jeszcze te idiotyczne plotki, że ponoć Święty Mikołaj się pojawi. Prawdziwy. Słyszał o tym od dawna. Lud w okolicy upiornie zabobonny… Nieoczekiwanie ktoś zastukał do drzwi. – Wejść – huknął Birski. Powiało chłodem i w drzwiach stanął Święty Mikołaj. I to prawdziwy, nie taki jakich się maluje na pocztówkach. Czerwony płaszcz ze złotogłowiu, biskupia mitra na głowie, pastorał w ręce, worek na plecach. W jego sylwetce było coś niepokojąco znajomego. – Witaj, gliniarzu – powiedział gość. – Wszystkiego najlepszego. – Kim ty jesteś? – Birski chwycił za broń. – Nie oszukuj się komunisto-ateisto. Dobrze wiesz, kim jestem… I prezent mam… Mikołaj sięgnął do worka. – Proszę – położył na biurku nowiutki pistolet maszynowy Uzi. – Bo tą swoją zardzewiałą tetetką to sobie możesz w uchu podłubać, a nie ścigać przestępców… – To niemożliwe – milicjant obmacał broń. Była prawdziwa, palce nie zapadały się w metal… Mikołaj postawił jeszcze na stole butelkę czekoladowego likieru. – A to do poczytania w wolnych chwilach. – Na odchodnym położył na półce stosik książek. – I pamiętaj na przyszłość, żeby nie zaczepiać Jakuba Wędrowycza, bo rózgę dostaniesz – pouczył Święty i skierował się do wyjścia. Ogłupiały posterunkowy oglądał broń… To było coś, kumple z innych posterunków będą zazdrościć… Ale przecież… Mikołaja nie ma! Cholera! Uzi nie znikało. Może jednak Mikołaj istnieje? Napił się szklaneczkę likieru. Był wspaniały w smaku. Nalał sobie jeszcze jedną. Minęła może godzina, gdy przed komendą z piskiem opon zatrzymał się radiowóz. Lotna brygada z Lublina. Dwaj inspektorzy weszli bez pukania na posterunek. – Kontrola – powiedział jeden pokazując legitymację. – Posterunkowy Birski melduje… – Spocznijcie. Co to do cholery jest? – inspektor spoglądał na spluwę leżącą ciągle na blacie. – Posłusznie melduję, że pistolet maszynowy. – Widzę. Co on tu robi? Nie macie tego na wyposażeniu! – Święty Mikołaj przyniósł – uśmiechnął się radośnie gliniarz. Inspektor jakoś zupełnie nie podzielał jego radości. – Święty Mikołaj? – wycedził. – Dmuchnijcie w balonik. No, ładnie, lewa spluwa i jeszcze ponad trzy promile. Pójdziecie z nami. Drugi przeglądał książki zostawione przez Mikołaja. – Dzieła Janusza Korwina-Mikke – mruknął. – Drukowane przez jakąś lewą, podziemną drukarnię Co wy, posterunkowy, na własnej komendzie agitujecie antypaństwowe? Trzasnął ze złością książką o regał. Z wnętrza wyleciała legitymacja członkowska Unii Polityki Realnej i – jak stadko motyli – dwadzieścia banknotów studolarowych… Zbliżał się Nowy Rok, toteż główna sala knajpy była pełna ludzi. Jakub i Semen siedzieli przy swoim stoliku w kącie. Towarzyszył im jakiś przyjezdny, ubrany w obszerny szary płaszcz z wielbłądziej wełny. Szerokoskrzydły kowbojski kapelusz ocieniał mu twarz, obfita biała broda znikała przyciśnięta krawatem i wpuszczona w dekolt kraciastej, flanelowej koszuli. – Zdarowia – Jakub uniósł kufel i wypili siódmą kolejkę. Drzwi na ulicę otworzyły się i stanął w nich Bardak. – Józek, co ci się stało? – zapytał któryś z meneli na widok kumpla. Bardak wyglądał faktycznie nieszczególnie. Cały obity na ryju, sponiewierany… – Oberwałem – powiedział. – Kto cię tak załatwił? – Święty Mikołaj rózgę mi przyniósł – poskarżył się konfident. – I nawet od razu wypróbował… Trzej klienci siedzący przy stoliku w kącie z trudem powstrzymali wybuch śmiechu. |
||
|