"Blizna" - читать интересную книгу автора (Miéville China)Rozdział trzeciBellis ocknęła się ze snu, kiedy podnieśli kotwicę, chociaż zatokę wciąż spowijały ciemności. „Terpsychoria” wibrowała i dygotała jak zmarznięte zwierzę. Bellis przetoczyła się pod iluminator i patrzyła na oddalające się nieliczne światła Qe Banssa. Rano nie wpuszczono jej na pokład główny. – Przykro mi, proszę pani – powiedział jeden z marynarzy. Był młody i niemiłosiernie zażenowany faktem, że musi zatarasować jej drogę. – Taki jest rozkaz kapitana: do dziesiątej pasażerom nie wolno wejść na ten pokład. – Dlaczego? Skulił się w sobie, jakby go uderzyła. – Więźniowie mają spacer – wyjaśnił. Bellis otworzyła oczy odrobinę szerzej. – Kapitan pozwolił im trochę się dotlenić, a potem musimy wyczyścić pokład. Straszne z nich brudasy. Może pani tymczasem zje śniadanie, proszę pani? Migiem się z tym uwiniemy. Kiedy znalazła się poza polem widzenia młodego człowieka, stanęła i rozważyła sytuację. Nie podobał się jej ten zbieg okoliczności, tak szybko po rozmowie z Johannesem. Bellis chciała zobaczyć mężczyzn i kobiety wiezione na dole. Nie umiała powiedzieć, czy powoduje nią niezdrowa ciekawość, czy też jakaś szlachetniejsza pobudka. Zamiast skierować się za grotmaszt, w stronę mesy, przemykała w półmroku bocznymi korytarzami, mijając miniaturowe drzwi. Przez ściany przenikały basowe dźwięki: ludzkie głosy przypominały szczekanie psów. Na końcu korytarza otworzyła ostatnie drzwi, do pełnej półek spiżarki. Bellis rozejrzała się, ale była sama. Dokończyła cigarillo i weszła do środka. Odsunąwszy na bok puste butelki, zobaczyła, że przedpotopowe okienko zasłonięto półkami. Przesunęła stojące w tym miejscu rzeczy i bez większego skutku usiłowała przetrzeć szybę. Szarpnęło nią, kiedy po drugiej stronie ktoś przeszedł, nie więcej niż metr obok. Nachyliła się i spróbowała przebić brud wzrokiem. Miała przed sobą ogromny bezanmaszt. Widziała też, choć mniej wyraźnie, grotmaszt i fokmaszt z przodu. W dole znajdował się pokład główny. Odprawiający swoje rytuały marynarze ruszali się, wspinali, sprzątali, kręcili korbami. Było też mnóstwo innych osobników, pozbijanych w grupy, poruszających się powoli, jeśli w ogóle. Bellis wykrzywiła usta. Byli to w większości ludzie, przede wszystkim mężczyźni, ale nie sposób ich było jakoś ogólnie zaszufladkować. Zobaczyła mężczyznę z krętą, długą na metr szyją, kobietę z wiązką spazmujących ramion, postać, której dolną część stanowił odwłok gąsienicy, a także stworzenie z metalowymi drutami sterczącymi z kości. Łączyło ich tylko jedno: zszarzałe ubranie. Bellis nigdy nie widziała w jednym miejscu tak wielu prze-tworzonych, tak wielu pozmienianych w fabrykach kary. Niektórych zmodyfikowano dla celów przemysłu, innych zdeformowano zaś tylko po to, aby wyglądali groteskowo, z odkształconymi ustami, oczami i bogowie raczą wiedzieć czym jeszcze. Było kilku więźniów-kaktusów, jak również przedstawicieli innych ras: hotchi z połamanymi kręgosłupami, garstka khepri, których skarabeuszowe głowociała drgały i połyskiwały w wypłukanym słońcu. Oczywiście nie zobaczyła żadnych vodyanoi. Podczas takiej podróży słodka woda była zbyt cenna, aby ją marnować na utrzymywanie ich przy życiu. Bellis usłyszała okrzyki strażników. Ludzie i kaktusy paradowali pośród prze-tworzonych z biczami w garści. Grupkami po dwóch, trzech i dziesięciu więźniowie zaczęli łazić w kółko po pokładzie. Tych, którzy leżeli bez ruchu, spotykała kara. Bellis odwróciła wzrok. A więc to byli jej niewidoczni towarzysze podróży. „Świeże powietrze jakoś nie dodało im wigoru” – pomyślała bez emocji. Gimnastyka chyba nie sprawiała im przyjemności. Tanner Sack poruszał się dostatecznie szybko, aby nie dostać w skórę. Rytmicznie wodził oczami: w dół na trzy długie kroki, żeby nie ściągać na siebie uwagi, potem do góry na jeden krok, żeby zobaczyć niebo i wodę. Statek wibrował z lekka od maszyny parowej na dole i żagle były naprężone. Skały Wyspy Tańczącego Ptaka szybko uciekały do tyłu. Tanner pomału przesunął się ku prawej burcie. Otaczali go mężczyźni, z którymi był upchnięty w jednej ładowni. Kobiety stały w mniejszych grupkach, trochę z boku. Wszystkie miały brudne twarze i rzucały mu zimne spojrzenia. Nie zbliżał się do nich. Nagle usłyszał gwizdek, ostry, dwutonowy dźwięk różny od krzyku mew. Podniósł wzrok. Szekel siedział na jakimś potężnym metalowym wysięgniku i szorował go do czysta. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, puścił oko do Tannera i uśmiechnął się pospiesznie. Tanner odwzajemnił uśmiech, ale chłopiec nie patrzył już w jego stronę. Oficer i marynarz z pięknymi epoletami dyskutowali na dziobie statku, nachyleni nad jakąś mosiężną machiną. Kiedy Tanner wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, o co chodzi, dostał przez plecy kijem, niezbyt mocno, ale z zapowiedzią, iż następnym razem będzie dużo gorzej. Strażnik-kaktus wrzeszczał na niego, żeby się szybciej ruszał, dlatego jeszcze przyspieszył kroku. Obca tkanka przyszyta do klatki piersiowej Tannera pulsowała. Macki swędziały i zrzucały skórę jak po oparzeniu słonecznym. Z braku maści splunął na nie i wtarł ślinę. Punktualnie o dziesiątej Bellis dopiła herbatę i wyszła na zewnątrz. Pokład został zamieciony i wyszorowany do czysta. Ani śladu po więźniach, którzy niedawno na nim stali. – Dziwnie mi się robi, kiedy pomyślę – powiedziała Bellis trochę później, kiedy spoglądali z Johannesem na wodę – że w Nova Esperium być może będziemy przełożonymi mężczyzn i kobiet, którzy płynęli z nami tym statkiem, i nigdy się tego nie dowiemy. – W pani wypadku to wykluczone. Odkąd to językoznawca potrzebuje skazanego na karne roboty asystenta? – Przyrodnik też nie. – Z gruntu się pani myli – odparł łagodnie. – Trzeba zanieść skrzynie do buszu, pozakładać pułapki, wlec zanarkotyzowane albo martwe ciała, pokonać niebezpieczne zwierzęta… Praca przyrodnika nie ogranicza się do malowania akwarelami. Pokażę pani kiedyś moje blizny. – Mówi pan poważnie? – Tak. – Zamyślił się. – Mam długie na trzydzieści centymetrów rozcięcie, będące pamiątką po rozwścieczonej sarduli… ugryzienie noworodka chalkydri… – Sarduli? Naprawdę? Mogę zobaczyć? Johannes pokręcił głową. – Dopadła mnie… blisko intymnego miejsca. Nie patrzył na nią, ale nie sprawiał wrażenia szczególnie tym zawstydzonego. Johannes dzielił kajutę z Gimgewrym, niespełnionym kupcem okaleczonym świadomością swojej nieudaczności, który patrzył na Bellis z rozdzierająco smutnym pożądaniem. Johannes nigdy nie był lubieżny. Zdawało się, że zawsze myśli o tych innych rzeczach, które nie pozwalają mu zauważyć powabów Bellis. Nie oczekiwała, żeby się do niej zalecał, natychmiast dałaby mu kosza, gdyby spróbował. Przywykła jednak do tego, że mężczyźni usiłują z nią flirtować: zazwyczaj niezbyt długo, tylko do momentu uświadomienia sobie, że jej chłód nie jest pozą, do rezygnacji z której zdołają ją przekonać. Postawa Tearflya była szczerze aseksualna, co ją deprymowało. Zadała sobie pytanie, czy nie jest sodomitą, jak to nazywał jej ojciec, ale nie dostrzegła żadnych oznak tego, aby inni mężczyźni na pokładzie pociągali go bardziej niż ona. A potem skarciła się za swoją małoduszność. Odniosła wrażenie, że zatrzepotał w nim strach, kiedy zawisła między nimi ta insynuacja. „Może nie interesuje się tymi sprawami” – pomyślała. „A może jest tchórzem”. Szekel i Tanner wymieniali się opowieściami. Szekel słyszał już wiele opowieści spośród Pożądał panny Cardomium. Lubił Bellis Coldwine, z komentarzem: „Ale powiedzieć, że jest zimna, to nic nie powiedzieć”. Tanner słuchał tych insynuacji i opisów, tam gdzie trzeba reagując śmiechem lub zdziwieniem. Szekel powtarzał mu plotki i bajki, którymi wymieniali się marynarze – o piasach i kobietach-korsarzach, Marichończykach i strupopiratach, stworzeniach żyjących pod wodą. Za Tannerem ciągnęła się długa ciemność ładowni. Stale myszkowano za jedzeniem i paliwem. Chodziło nie tylko o resztki mięsa i chleba: wielu więźniów to byli prze-tworzeni z metalowymi częściami i silnikami parowymi. Jeśli woda w kotłach im wystygła, byli unieruchomieni, dlatego chomikowali wszystkie potencjalnie palne materiały. W kącie ładowni naprzeciwko drzwi stał pewien staruszek, którego cynowy trójnóg, służący do chodzenia, od wielu dni ani drgnął. Palenisko było kompletnie zimne. Starzec jadał tylko wtedy, kiedy ktoś pofatygował się go nakarmić. Nikt się nie spodziewał, że przeżyje podróż. Szekel był zafascynowany brutalnością tego małego królestwa. Obserwował tego starca z dużą uwagą. Widział siniaki więźniów. Wpadały mu w oko podwójne sylwetki spółkujących ze sobą mężczyzn, za obopólną zgodą albo w ramach gwałtu. Przed wyjazdem z miasta był szefem gangu w Kruczych Wrotach i martwił się, czy poradzi sobie bez swoich podkomendnych. Podczas pierwszej jego kradzieży, popełnionej w wieku sześciu lat, do kieszeni wpadła mu moneta szeklowa i przydomek ten przylgnął do niego. Twierdził, że żadnego innego imienia nie pamięta. Najął się do pracy na statku, kiedy działalność jego gangu, obejmująca także okazjonalne włamania, zanadto zwróciła na siebie uwagę milicji. – Jeszcze miesiąc, a siedziałbym razem z tobą, Tanner – powiedział. – Wiele do tego nie potrzeba. Pod opieką okrętowych taumaturgów i marynarzy wyrmenów maszyna meteoromantyczna na dziobie „Terpsychorii” usuwała powietrze sprzed statku. Za żaglami tworzyło się podciśnienie i statek mknął po falach z dużą prędkością. Maszyna przypominała Bellis wieże chmur w Nowym Crobuzon. Pomyślała o wielkich urządzeniach sterczących ponad dachy Tar Wedge, skomplikowanych i zepsutych. Zatęskniła za ulicami i kanałami miasta, za jego ogromem. I za silnikami. Maszynami. W Nowym Crobuzon otaczały ją maszyny. Teraz był tylko mały meteoromanta i konstrukt obsługujący mesę. Silnik parowy na dole zamieniał całą „Terpsychorię” w mechanizm, ale był niewidoczny. Bellis wędrowała po statku jak chuligański trybik. Tęskniła za utylitarnym chaosem, do którego opuszczenia ją zmuszono. Żeglowali po ruchliwym obszarze morza. Mijali inne statki: w ciągu dwóch dni od wypłynięcia z Qe Banssa Bellis widziała ich trzy. Pierwsze dwa były małymi, wydłużonymi kształtami na horyzoncie, trzeci, krępa karawela, podpłynął znacznie bliżej. Jak oznajmiały proporczyki na żaglach, pochodził z Odraline. Kołysał się jak wariat na wzburzonym morzu. Bellis widziała marynarzy na pokładzie. Patrzyła, jak skaczą po skomplikowanym olinowaniu i refują trójkątne żagle. „Terpsychoria” mijała jałowe z wyglądu wyspy: Cadann, Rin Lor, Eidolon. Z każdą z nich związane były opowieści ludowe i Johannes znał je wszystkie. Bellis godzinami obserwowała morze. Tutaj, daleko na wschód, woda była znacznie bardziej przejrzysta niż w pobliżu Zatoki Żelaznej: widziała nawet smugi wielkich ławic. Marynarze, którzy nie pełnili służby, siedzieli z nogami za burtą i łowili ryby na prymitywne wędki, ozdabiając kości i kły narwali za pomocą noży i sadzy. Od czasu do czasu w oddali pojawiały się krzywizny wielkich drapieżców w rodzaju orki. Pewnego razu o zachodzie słońca „Terpsychoria” przepłynęła blisko zalesionego cypla, paru kilometrów lasu wykwitającego z oceanu. Niedaleko wybrzeża sterczało z wody stado głazów. Serce Bellis na moment przestało bić, kiedy jeden z głazów stanął dęba i z wody wynurzyła się potężna łabędzia szyja. Masywny łeb przekręcił się i Bellis patrzyła, jak plesiauri leniwie brodzą ku brzegowi i znikają. Na jakiś czas ogarnęła ją fascynacja podmorskimi mięsożercami. Johannes zabrał ją do swojej kajuty i zaczął szperać w książkach. Ujrzała kilka z jego nazwiskiem na grzbiecie: Wieczorem, drugiego dnia po wypłynięciu z Qe Banssa zobaczyli ląd opasujący Salkrikaltor: poszarpane szare wybrzeże. Minęła dziewiąta, ale niebo było absolutnie bezchmurne, a księżyc i jego córki świeciły bardzo jasno. Bellis wbrew sobie zachwyciła się tym górzystym, smaganym przez wiatr krajobrazem. Daleko w głębi lądu, u granic zasięgu jej wzroku, widziała ciemny las przywarty do zboczy wąwozów. Na wybrzeżu z drzew zostały tylko martwe, wyżarte przez sól łupiny. Johannes aż zaklął z przejęcia. – Bartoll! Sto sześćdziesiąt kilometrów na północ stąd jest ten diabelny most Cyrhussine, czterdzieści kilometrów długości. Miałem nadzieję, że go zobaczymy, ale to byłoby chyba kuszenie licha. Statek odbijał od wyspy. Było zimno i Bellis ze zniecierpliwieniem trzepała połami cienkiego płaszcza. – Idę do środka – powiedziała, ale Johannes jakby jej nie usłyszał. Patrzył wstecz, na znikające wybrzeże Bartoll. – Co się dzieje? – mruknął pod nosem. Bellis odwróciła się gwałtownie. Jego głos zabrzmiał tak, że od razu wyobraziła sobie, jak marszczy brwi. – Dokąd my płyniemy? – Johannes zaczął gestykulować. – Niech pani spojrzy… Odbijamy od Bartoll. – Wyspa była teraz tylko rozmazaną smugą na skraju morza. – Salkrikaltor jest tam, na wschód. Za parę godzin moglibyśmy płynąć nad rakami, ale kierujemy się na południe… Oddalamy się od wspólnoty… – Może raki nie lubią jak statki przepływają im nad głową – zasugerowała Bellis, ale Johannes pokręcił głową. To jest standardowa trasa: z Bartoll na wschód do Salkrikaltoru. My płyniemy gdzie indziej. – Narysował w powietrzu mapę. – To jest Bartoll, to jest Gnomon Tor, a między nimi, na morzu… Salkrikaltor. Tu w dole, gdzie teraz płyniemy, nie ma nic prócz rzędu kolczastych wysepek. Zmierzamy do Salkrikaltoru mocno okrężną drogą. Ciekawe dlaczego. Nazajutrz rano kilku innych pasażerów wiedziało, że płyną nietypową trasą. W ciągu paru godzin wiadomość rozniosła się po ciasnych jak w klasztorze korytarzach. Kapitan Myzovic przemówił w mesie do wszystkich czterdziestu pasażerów. Bo przyszła nawet blada, litość budząca siostra Meriope i inne ofiary podobnych dolegliwości. – Nie ma żadnych powodów do niepokoju – zapewniał ich. Był wyraźnie zły, że go wezwano. Bellis odwróciła wzrok i wyjrzała przez okno. „Po co tutaj jestem?” – pomyślała. „Przecież nie obchodzi mnie, dokąd płyniemy i jak się tam dostaniemy. Mam to gdzieś”. Nie przekonała jednak samej siebie i została w mesie. – Ale dlaczego zboczyliśmy z normalnego kursu, panie kapitanie? – spytał ktoś. Kapitan wypuścił gniewnie powietrze. – Tak… Posłuchajcie. Robię objazd wokół Fins, wysp u południowego krańca Salkrikaltoru. Nie mam obowiązku tłumaczyć się przed wami z tej decyzji. Ale… – urwał, żeby dotarło do pasażerów, jak wielki spotkał ich zaszczyt – w zaistniałych okolicznościach… Muszę was wszakże poprosić, abyście powściągliwie obchodzili się z tą informacją… Opłyniemy Fins, zanim dotrzemy do Salkrikaltoru, aby minąć pewien obiekt należący do Nowego Crobuzon. Pewne morskie zakłady przemysłowe. O których istnieniu opinia publiczna nic nie wie. Mógłbym zatrzymać was w kajutach, ale pewnie byście coś zobaczyli przez iluminatory i mnożyłyby się plotki i spekulacje. Pozwalam więc iść na górę. Tylko na pokład rufówki. Ale… Ale odwołuję się do waszych uczuć patriotycznych i obywatelskich, abyście zachowali dyskrecję w kwestii tego, co zobaczycie dzisiaj wieczorem. Czy wyrażam się jasno? Ku obrzydzeniu Bellis zapadła nabożna cisza. „Ogłupił ich swoją pompatycznością” – pomyślała i odwróciła się z pogardą. Od czasu do czasu fale rozbijały się o skalny kieł, ale nic bardziej dramatycznego nie było widać. Większość pasażerów zebrała się na rufie i z wytężeniem obserwowali morze. Bellis wbiła wzrok w horyzont, zirytowana, że nie jest sama. – Myśli pani, że domyślimy się, jak to zobaczymy? – spytała gdakająca kobieta, której Bellis nie znała. Puściła pytanie mimo uszu. Ściemniło się i zrobiło znacznie chłodniej, toteż niektórzy pasażerowie zeszli pod pokład. Górzyste Fins wyskakiwały i znikały na horyzoncie. Bellis piła grzane wino na rozgrzewkę. Patrzenie na morze znudziło ją i przeniosła uwagę na marynarzy. O drugiej w nocy, kiedy na pokładzie została już tylko połowa pasażerów, na wschodzie coś się wyłoniło. – Bogowie w niebiesiech – szepnął Johannes. Przez dłuższy czas mieli przed sobą tylko groźny, nieczytelny kontur. Kiedy byli dostatecznie blisko, Bellis zobaczyła, że jest to ogromna, czarna wieża stercząca z morza. Z jej wierzchołka dobywało się oleiste światło, chlust brudnego płomienia. Od wieży dzieliło ich może półtora kilometra. Bellis sapnęła. To była morska platforma wiertnicza. Kwadrat o boku ponad sześćdziesięciu metrów, potężny betonowy ciężar wsparty na trzech gigantycznych metalowych nogach. Bellis słyszała huk. Fale rozbijały się o wsporniki. Wznoszące się na platformie konstrukcje tworzyły na tle nieba linię równie skomplikowaną i pokrętną jak w mieście. Nad trójnogiem majaczył z pozoru chaotyczny las wieżyczek, a dźwignie poruszały się jak szponiaste dłonie. Potężny minaret dźwigarów strzelał nad tym wszystkim ku niebu, sącząc ogień. Taumaturgiczne zmarszczki zniekształcały przestrzeń nad płomieniem. W cieniach pod platformą wbijał się w morze ogromny metalowy szyb, na którego kolejnych kondygnacjach migotały światła. – Na Jabbera, cóż to jest? – wydyszała Bellis. Niezwykły widok budził grozę. Pasażerowie gapili się jak idioci. Góry najbardziej wysuniętej na południe wyspy archipelagu Fins były majaczącym w oddali cieniem. W pobliżu podstawy platformy kręciły się drapieżne kształty: pancerniki patrolu. Z pokładu jednego z nich skomplikowanym rytmem zamrugało światło, a po chwili przyszła odpowiedź z mostka „Terpsychorii”. Gdzieś z wnętrza bajecznej konstrukcji zabrzmiała syrena. Oddalali się od platformy, kurczącej się w oczach Bellis i rzygającej płomieniami. Johannes zastygł ze zdziwienia. – Nie mam pojęcia – odparł powoli. Dopiero po chwili Bellis uzmysłowiła sobie, że odpowiedział na jej pytanie. Nie odejmowali wzroku od potężnego kształtu, póki jeszcze dało się go wyłowić z ciemności. Kiedy zniknął, w milczeniu ruszyli w stronę korytarza. A potem, kiedy byli już pod drzwiami do kajut, za ich plecami ktoś krzyknął: – Jeszcze jedna! Nie minął się z prawdą. Wiele kilometrów od statku w niebo strzelała druga kolosalna platforma. Większa od pierwszej. Na czterech nogach z nadgryzionego przez żywioły betonu. Oszczędniej zabudowana, z jedną krępą wieżą w każdym rogu i gigantycznym żurawiem koło krawędzi. Konstrukcja warczała jak żywe stworzenie. Obrońcy tej kolubryny znowu kontrolnie błysnęli latarkami i „Terpsychoria” znowu odpowiedziała. Dmuchał wiatr, a niebo było zimne jak żelazo. W płyciznach ponurego morza wznosiła się potężna budowla, obok której „Terpsychoria” przemknęła w ciemnościach. Bellis i Johannes zaczekali jeszcze godzinę, ze zgrabiałymi dłońmi i spiralami buchającej z ust pary, ale nic innego się nie pojawiło. Widzieli tylko wodę, a tu i ówdzie cienie Fins, wyszczerbione i nieoświetlone. Łańcola, 5 a rory 1779; pokład „Terpsychorii” Jak tylko weszłam dziś przed południem do kajuty kapitana, od razu wiedziałam, że coś go rozgniewało. Zgrzytał zębami i ciskał oczami gromy. – Panno Coldwine – powiedział – za kilka godzin przybędziemy do Salkrikaltoru. Inni pasażerowie i załoga otrzymają kilka godzin przepustki, ale obawiam się, że pani ten przywilej nie będzie dany. Mówił tonem neutralno-groźnym. Uprzątnął akcesoria z biurka. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, ale wytrąciło mnie to z równowagi. Normalnie kapitan jest otoczony redutą różnych bzdetów, które tworzą między nami bufor. – Spotkam się z przedstawicielami Wspólnoty Salkrikaltoru i pani będzie tłumaczyła. Pracowała pani z delegacjami handlowymi, więc zna pani system. Pani będzie przekładała na raczy salkrikaltorski dla delegatów, a ich tłumacz odda ich słowa w języku ragamoll mnie. Będziecie się nawzajem sprawdzali, żeby z żadnej strony nie było żadnego kanciarstwa, ale nie jest pani uczestniczką tych rozmów. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? – spytał belferskim tonem. – Nie usłyszy pani nic z tego, co między nami padnie. Jest pani tylko przekaźnikiem. Nic pani nie słyszy. – Patrzyłam draniowi prosto w oczy. – Będą omawiane sprawy o najwyższym znaczeniu z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Na pokładzie statku, panno Coldwine, nie da się niczego utrzymać w tajemnicy. Niech mnie pani uważnie posłucha. – Nachylił się ku mnie. – Jeśli pani napomknie komukolwiek o tym, co będzie mówione: moim oficerom, rzygającej zakonnicy czy swojemu bliskiemu przyjacielowi doktorowi Tearflyowi, ja się o tym dowiem. Nie muszę Ci chyba mówić, że byłam wstrząśnięta. Do tej pory unikałam konfrontacji z kapitanem, ale złość sprawiła, że zrobił się kapryśny. Nie zamierzam okazywać po sobie słabości. Kilka miesięcy wzajemnych kwasów mniej kosztuje niż strategiczne położenie uszu po sobie za każdym razem, kiedy on pojawia się w polu widzenia. Poza tym wpadłam w furię. Przyprószyłam swój głos szronem. – Panie kapitanie, omawialiśmy te kwestie, kiedy zaproponował mi pan to stanowisko. Moje doświadczenie zawodowe i referencje są panu znane. Nie przystoi panu kwestionować na tym etapie moich kwalifikacji – mówiłam chyba nawet zbyt wyniośle. – Nie jestem jakąś karnie delegowaną do pracy siedemnastolatką, którą może pan zastraszać. Wykonam swoją pracę zgodnie z umową i nie pozwolę, żeby podawał pan w wątpliwość mój profesjonalizm. Nie mam pojęcia, co go rozzłościło, i nic mnie to nie obchodzi. Niech bogowie spuszczą zarazę na jego drańską skórę. Teraz siedzę z „rzygającą zakonnicą”, aczkolwiek czuje się chyba trochę lepiej i napomknęła nawet o wzięciu udziału w nabożeństwie w migalec, i kończę ten list. Zbliżamy się do Salkrikaltoru, gdzie będę miała okazję zapieczętować go i zostawić, aby zabrał go pierwszy przepływający tędy statek do Nowego Crobuzon. To długie pożegnanie dotrze do Ciebie z ledwo kilkutygodniowym opóźnieniem. Czyli nie tak źle. Mam nadzieję, że zastanie Cię w dobrym zdrowiu. Mam nadzieję, że tęsknisz za mną tak bardzo, jak ja tęsknię za Tobą. Nie wiem, co zrobię bez tego środka łączności z Tobą. Minie co najmniej rok, zanim znowu o mnie coś usłyszysz, zanim kolejny statek zawinie do portu w Nova Esperium. Pomyśl, jak ja wtedy będę wyglądała! Włosy długie i zlepione błotem, strój nudysty, upstrzona magicznymi znakami jak jakiś szaman-dzikus! Jeśli nie wpadnę przez ten czas we wtórny analfabetyzm, to napiszę do Ciebie, opowiem Ci, jak mija mi czas, i spytam, co słychać w moim mieście. Może Ty odpiszesz mi, że jest bezpiecznie i mogę wracać do domu. Pasażerowie z przejęciem dyskutowali o tym, co widzieli ubiegłej nocy. Bellis wzgardziła nimi. „Terpsychoria” przecisnęła się przez Candlemaw Straits na spokojniejsze wody Salkrikaltoru. Najpierw pojawiła się na horyzoncie bujnie porośnięta wyspa Gnomon Tor, a potem, przed piątą po południu, zobaczyli Salkrikaltor. Słońce stało bardzo nisko na niebie i światło było gęste. Linia brzegowa Gnomon Tor rysowała się zielono i wyraziście kilka kilometrów na północ. W horyzontalnym lesie coraz dłuższych cieni wieże i dachy Salkrikaltoru odbijały się na falach. Budowle zrobione były z betonu, żelaza, skały, szkła i płatów wytrzymałego zimnowodnego koralu. Cienkie jak kręgosłup mosty, spinające ze sobą kolumny owinięte spiralami schodów. Misterne stożkowe wieże wysokie na trzydzieści metrów, ciemne, kwadratowe baszty. Chaos kiepsko harmonizujących ze sobą stylów. Linia dachów kojarzyła się z wybujałym dziecięcym rysunkiem rafy koralowej. Organiczne wieże pęczniały jak odlewy z pierścienic. Były analogi korali koronkowych: mieszkalne wysokościowce, rozgałęziające się na dziesiątki klitek, a także krępe areny z wieloma oknami, podobne do gargantuicznych gąbek baryłkowatych. Falbankowe wstążki architektury w stylu koralu ogniowego. Wieże zanurzonego miasta wznosiły się trzydzieści metrów nad fale. Na poziomie morza ziały wielkie bramy. Zielony szlam wyznaczał linię wodną. Były też nowsze budynki. Jajokształtne gmachy wyrzezane z kamienia i żebrowane żelazem, wydźwignięte nad wodę na szczudłach, które sterczały nad zatopiony miejski krajobraz. Pływające platformy zwieńczone rzędami kwadratowych domów z cegły – podobnych do tych z Nowego Crobuzon – groteskowo siedziały na wodzie jak kwoki. Były tysiące raków i niemało ludzi, na kładkach i mostach na poziomie wody, jak również o wiele wyżej. Dziesiątki płaskodennych barek i łodzi kursowały między wieżami. Statki oceaniczne dokowały na obrzeżach miasta, zacumowane do wbitych w dno morza pachołów. Kogi, jonki, klipry, tu i ówdzie statek parowy. „Terpsychoria” była coraz bliżej. – Niech pani spojrzy – powiedział ktoś do Bellis i pokazał w dół. Spojrzała, woda była zupełnie przezroczysta. Mimo że światło dnia już dogasało, Bellis widziała głęboko zanurzone szerokie ulice przedmieść Salkrikaltoru. Ich przebieg wyznaczały zimne latarnie uliczne. Wierzchołki budynków sięgały nie wyżej niż sto pięćdziesiąt metrów pod powierzchnię wody, aby nie zahaczały o nie przepływające górą statki. Na mostkach łączących podmorskie wieże Bellis zobaczyła kolejne rzesze obywateli, kolejne rzesze raków. Chodzili i pływali szybko, poruszając się z większą łatwością niż ich współziomkowie na powierzchni. „Co za niezwykłe miasto!”. Kiedy „Terpsychoria” rzuciła cumy, Bellis patrzyła z zazdrością, jak spuszczają szalupy. Większość pasażerów i załogi z zapałem ustawiły się w kolejce do drabinek linowych. Szeroko uśmiechnięci, trajkotali z przejęciem, kierując spojrzenia ku miastu. Zapadł zmierzch. Po wieżach Salkrikaltoru zostały tylko sylwetki. Rozświetlone okna odbijały się w czarnej wodzie. W powietrzu unosiły się nikłe dźwięki: muzyka, krzyki, zgrzyt maszyn, szum fal. Bądźcie z powrotem na pokładzie do drugiej w nocy! – wrzasnął jakiś podporucznik. – Trzymajcie się osiedli ludzkich i wszelkich innych terenów nawodnych. Jest tam mnóstwo do roboty bez narażania płuc na szwank. Panno Coldwine? – Bellis odwróciła się do porucznika Cumbershuma. – Proszę ze mną. Batysfera gotowa. |
||
|