"Blizna" - читать интересную книгу автора (Miéville China)Rozdział czwartyZamknięta w maleńkiej batysferze, ciasnej plątaninie miedzianych rur i tarcz zegarowych, Bellis wyciągnęła szyję, bo Cumbershum, kapitan Myzovic i podchorąży u steru zasłaniali jej widok. Fale chlapały o dół wzmocnionej szyby przedniej, a tu nagle batysfera zanurzyła się, woda zalała bąbelkowe szkło i niebo znikło, a razem z nim plusk i cherlawe wołania mew. Nie było słychać nic oprócz buczącego skowytu śruby. Bellis wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Batysfera przechyliła się i z gracją opadała ku niewidocznej skale i piaskowi. Pod jej zadartym nosem rozbłysła mocna lampa łukowa, tworząc stożek rozświetlonej wody. Blisko dna kapsuła ustawiła się trochę bardziej pionowo. Spływało ku nim rozrzedzone światło wieczoru, spowalniane przez ogromne, czarne cienie statków. Nad ramieniem kapitana Bellis wbiła wzrok w ciemną wodę. Minę miała obojętną, ale ręce poruszały się z przejęcia. Ryby zakreślały precyzyjne fale, pływając wciąż wokół topornego metalowego intruza. Przyspieszony oddech Bellis brzmiał nienaturalnie głośno. Batysfera ostrożnie wybierała drogę pomiędzy łańcuchami zwisającymi jak pnącza z baldachimu statków w górze. Pilot poruszał dźwigniami z fachowym wdziękiem. Kapsuła pomknęła do góry nad niewielkim nawisem skorodowanej skały i pojawił się Salkrikaltor. Bellis aż sapnęła. Wszędzie paliły się zanurzone w wodzie światła. Kule zimnej iluminacji, lodowe księżyce, bez śladu sepii charakterystycznej dla gazowych latarń Nowego Crobuzon. Miasto jarzyło się w ciemniejącej wodzie niby sieć rybacka pełna upiornych świateł. Kraniec miasta wyznaczały niskie budynki z porowatego kamienia i koralu. Między wieżami i nad dachami gładko sunęły inne batysfery. Zatopione promenady w dole wspinały się ku odległym fortyfikacjom i katedrom w centrum, gdzieś tak półtora kilometra dalej, słabo widocznym przez toń zatoki. Tam, w sercu Salkrikaltoru, gmachy wyrastały ponad morze. Część znajdująca się pod powierzchnią nie ustępowała misternością partiom nawodnym. Miasto było skomplikowaną siecią wzajemnych połączeń. Bellis wszędzie widziała raki. Bez większego zainteresowania podnosiły wzrok, kiedy kapsuła przepływała nad nimi. Stały i targowały się przed sklepami ozdobionymi falującym, kolorowym płótnem; toczyły spory na zielonych skwerkach z wodorostów i chodziły labiryntem bocznych uliczek. Powoziły furmankami zaprzęgniętymi w nietypowe zwierzęta pociągowe: morskie ślimaki wysokie na prawie dwa metry. Ich dzieci zabawiały się w ten sposób, że drażniły zamknięte w klatkach okonie i wielobarwne ślizgi. Bellis zobaczyła połatane, połowicznie wyremontowane domy. Z dala od głównych ulic prądy wodne porywały organiczne śmieci, gnijące na koralowych podwórzach. W wodzie każdy ruch zdawał się rozciągnięty. Raki pływały nad dachami, nieelegancko trzepiąc ogonami. Zstępowały z wysokich półek i opadały powoli, rozkładając odnóża do lądowania. Z wnętrza batysfery miasto sprawiało wrażenie pogrążonego w ciszy. Powoli sunęli ku monumentalnej architekturze centrum Salkrikaltoru, przeszkadzając rybom i trącając śmieci. „Prawdziwa metropolia” – pomyślała Bellis. Kipiała życiem, zupełnie jak Nowe Crobuzon, ale była otulona i na poły ukryta przez wodę. – Mieszkania dla urzędników – pokazał jej Cumbershum. – To jest bank, a to fabryka. To dlatego raki robią takie interesy z Nowym Crobuzon: możemy im pomóc z techniką napędu parowego. Pod wodą bardzo trudno się poruszać. Tu mieści się rada naczelna Raczej Wspólnoty Salkrikaltoru. Budynek miał wyszukaną konstrukcję: okrągły i bulwiasty jak nieprawdopodobnie wielki koral mózgowy, ozdobiony marszczoną wykładziną. Wieże strzelały wzwyż ponad powierzchnię wody. Większość skrzydeł gmachu – zaznaczonych zwiniętymi wężami i różnymi znakami hieroglificznymi – miała otwarte okna i drzwi w tradycyjnym stylu salkrikaltorskim, żeby małe rybki mogły bez przeszkód wpływać i wypływać. Jedna część była wszakże szczelnie zamknięta, wyposażona w bulaje i grube metalowe drzwi. Z wylotów przewodów wentylacyjnych dobywał się nieprzerwany strumień bąbelków. – W tym skrzydle spotykają się z powierzchniakami – powiedział porucznik. – Tam właśnie zmierzamy. – W górnej części Salkrikaltoru mieszka cała masa ludzi – odparła Bellis. – Nad wodą jest mnóstwo pomieszczeń, a raki potrafią przez wiele godzin wytrzymać na powierzchni. Dlaczego każą nam spotykać się z nimi tutaj? – Z tego samego powodu, dla którego my przyjmujemy ambasadora Salkrikaltoru w salach recepcyjnych Parlamentu, panno Coldwine – wyjaśnił kapitan – mimo że nie jest to dla niego szczególnie wygodne. To ich miasto, my jesteśmy tutaj tylko gośćmi. To znaczy my. Pokazał ruchem dłoni, że zbiór ten obejmuje tylko jego i porucznika Cumbershuma. „Ty świński synu” – pomyślała z furią Bellis, której twarz zastygła w lodowatym wyrazie. Pilot zmniejszył prędkość niemal do zera i przez duży, ciemny otwór wniknął do hermetycznego skrzydła budynku. Płynęli nad rakami, które machaniem odnóży skierowały ich do ślepo zakończonego betonowego korytarza. Olbrzymie wrota zamknęły się za nimi z dostojnym hukiem. Z grubych rur oplatających ściany bluzgała potężna, nieprzerwana eksplozja baniek powietrza. Morze było wypychane na zewnątrz zaworami i śluzami. Poziom wody powoli opadał. Kapsuła stopniowo osiadła na betonowej posadzce i przechyliła się na bok. Woda zeszła poniżej iluminatora, zostawiając na nim strużki i krople. Bellis miała przed oczyma powietrze. Po wypompowaniu morza pomieszczenie przedstawiało się mało okazale. Kiedy pilot nareszcie odkręcił śruby, właz otworzył się, czemu towarzyszył litościwy, chłodny podmuch. Na betonie stały kałuże słonej wody. W pomieszczeniu dominował zapach listown ic i ryb. Kiedy Bellis opuściła batysferę, oficerowie poprawili mundury. Za nimi stał rak płci żeńskiej, z włócznią w garści – zbyt ozdobną i cienką, żeby służyła do celów innych niż ceremonialne, uznała Bellis – i napierśnikiem z jaskrawozielonego materiału, który nie był metalem. Wartowniczka skinęła głową w ramach pozdrowienia. – Niech jej pani podziękuje za powitanie – powiedział kapitan, Bellis. – Niech ją pani poprosi o poinformowanie przewodniczącego rady o naszym przybyciu. Bellis wypuściła powietrze i spróbowała zapanować nad tremą. Wzięła się w garść i przypomniała sobie słownictwo, gramatykę, składnię, wymowę i duszę rączego salkrikaltorskiego: wszystko, czego się nauczyła przez te tygodnie wytężonej pracy z Marikkatchem. Zmówiła w duchu szybką, cyniczną modlitwę. Potem tak ustawiła aparat głosowy, aby dobyły się z niego mlaskające szczeknięcia raków, słyszalne w powietrzu i wodzie. Ku jej niezmiernej uldze raczka przytaknęła i odpowiedziała. – Zostaniecie zaanonsowani – rzekła, pedantycznie poprawiając Bellis, która użyła niewłaściwego czasu gramatycznego. – Wasz pilot czeka tutaj. Wy idziecie ze mną. Duże, szczelne bulaje wychodziły na ogród pełen krzykliwych, morskich roślin. Na ścianach wisiały gobeliny ilustrujące wielkie chwile z dziejów Salkrikaltoru. Podłoga ułożona była z kamiennych płyt, całkiem suchych, podgrzewanych jakimś ukrytym źródłem ciepła. Ozdoby utrzymane były w ciemnej kolorystyce – gagat, czarny koral, czarna perła. Trzy racze samce skłoniły głowy na powitanie ludzi. Jeden, trochę młodszy od swoich towarzyszy, stał nieco z tyłu, zupełnie jak Bellis. Były blade. W porównaniu z ludźmi-rakami ze Smołoujścia spędzali znacznie większą część życia pod wodą, gdzie słońce nie mogło ich przebarwić. Górne części ciała raków odróżniały się od ludzkich tylko niewielką krezą skrzeli na szyi, ale w ich podmorskiej bladości było coś obcego. Opancerzone zady raków wyglądały jak zapożyczone od gigantycznych homarów skalnych: olbrzymie skorupy. Ludzkie brzuchy wystawały nad miejscem, w którym powinny być oczy i czułki. Nawet na powietrzu, w obcym dla nich żywiole, mnogość odnóży funkcjonowała z misterną gracją. Przy poruszaniu się emitowały cichy dźwięk, delikatną perkusję chityny. Swoje skorupiakowate odwłoki przyozdabiały rodzajem tatuażu, wycinając w pancerzu wzory i barwiąc je różnymi ekstraktami. Dwa dalsze raki olśniewały kalejdoskopem symboli po bokach. Jeden z nich wysunął się do przodu i przemówił bardzo szybko w języku salkrikaltorskim. – Witamy – powiedział młodszy rak, tłumacz, po chwili milczenia. Mówił w ragamoll z bardzo wyraźnym akcentem. – Cieszymy się, że przybyliście i rozmawiacie z nami. Dyskusja powoli ruszyła z miejsca. Przewodniczący rady, król Skarakatchi, i radca, król Drood’adji, zgodnie z ceremoniałem dawali wyraz uprzejmemu zachwytowi, a Myzovic i Cumbershum odwdzięczali im się tym samym. W ogólnej opinii doskonale się stało, że się spotkali i że dwa wielkie miasta utrzymują ze sobą tak znakomite stosunki. Wyrażono pogląd, że handel jest zdrową metodą na zapewnienie wzajemnej życzliwości i tak dalej. Potem rozmówcy imponująco gładko przeszli do omawiania konkretów. Przerzucili się na takie kwestie, jak liczba jabłek i śliwek, które „Terpsychoria” zostawi na Salkrikaltorze, oraz liczba butelek maści i trunków, które otrzyma w zamian. Po niedługim czasie na wokandzie stanęły sprawy wagi państwowej, informacje, które musiały pochodzić z wyższych szczebli władzy w Nowym Crobuzon: kiedy i czy nastąpi wymiana ambasadorów, kiedy i czy zostaną podpisane traktaty handlowe z innymi państwami i czy takie posunięcia wpłyną na stosunki z Salkrikaltorem. Bellis nie miała większych problemów z zamykaniem uszu na to, co tłumaczyła, z przepuszczaniem przez siebie tych informacji jak przez rurę. Nie z patriotyzmu czy lojalności wobec rządu Nowego Crobuzon – bo nie poczuwała się do tego – tylko ze znudzenia. Tajne negocjacje były niezrozumiałe, a strzępki informacji, które przechodziły przez Bellis, nieciekawe i nużące. Myślała o czymś zupełnie innym: o tonach wody u góry, zaintrygowana faktem, że nie czuje paniki. Przez jakiś czas pracowała jak automat, prawie natychmiast zapominając to, co wyszło z jej ust. Aż do momentu, gdy usłyszała, że głos kapitana się zmienił, i odruchowo nastawiła ucha. – Mam jeszcze jedno pytanie, ekscelencjo – powiedział kapitan Myzovic i napił się wody ze szklanki. Bellis wykaszlała i wywarczała dźwięki mowy salkrikaltorskiej. – W Qe Banssa polecono mi sprawdzić niesłychaną pogłoskę przekazaną mi przez przedstawiciela Nowego Crobuzon. Byłem przekonany, że nastąpiło jakieś nieporozumienie tak niedorzecznie to zabrzmiało. Niemniej jednak popłynąłem okrężną drogą wokół Fins, co było powodem naszego spóźnienia na to spotkanie. Ku mojej konsternacji i zatroskaniu okazało się, że pogłoski były prawdziwe. Podnoszę tę kwestię, ponieważ wiąże się ona z naszymi przyjaznymi stosunkami z Salkrikaltorem. – Głos kapitana stał się bardziej stanowczy. – Sprawa dotyczy naszych interesów na wodach Salkrikaltoru. Jak panom radcom doskonale wiadomo, na południowym krańcu Fins poczyniliśmy inwestycje o żywotnym dla nas znaczeniu i płacimy niemałe sumy za prawo do cumowania tam naszych platform, naszych wiertnic. – Bellis nigdy nie słyszała słowa „wiertnica” i bez zająknięcia powtórzyła je w ragamoll. Ludzie-raki najwyraźniej zrozumieli. Przekład wciąż był automatyczny i płynny, ale Bellis z zafascynowaniem słuchała każdego słowa kapitana. – Minęliśmy je po północy. Najpierw pierwszą, potem drugą. Wszystko było tak, jak trzeba, zarówno na platformie „Manekin”, jak i tej nazwanej „Gwiazda Odpadu”. Ale… panowie radcy… – Nachylił się, odstawił szklankę i wbił w rozmówców drapieżne spojrzenie. – Mam bardzo istotne pytanie. Gdzie jest trzecia platforma? Raczy urzędnicy wytrzeszczyli oczy. Z powolną, komiczną symultanicznością spojrzeli po sobie, aby ponownie skierować wzrok na kapitana Myzovica. – Przyznajemy, że jesteśmy… zakłopotani tym, co pan mówi, panie kapitanie. Tłumacz cicho przełożył słowa swoich przywódców, niezmienionym głosem, ale na ułamek sekundy spotkał się z Bellis wzrokiem. Coś między nimi przeskoczyło, wspólne zdziwienie, poczucie koleżeństwa. „W co zostaliśmy wplątani, bracie?” – pomyślała Bellis i zatęskniła za cigarillo. – Nie posiadamy żadnej wiedzy o tym, o czym pan mówi – wyrzekł jej odpowiednik po drugiej stronie. – Platformy nas nie interesują, byle regularnie wpływał czynsz za cumowanie. Co się stało, Panie kapitanie? – Stało się to – odparł kapitan Myzovic napiętym tonem – że nasza głębokowodna wiertnica, nasza ruchoma platforma, zniknęła. – Zaczekał, aż Bellis przekaże jego słowa, a potem zaczekał jeszcze trochę, przedłużając milczenie. – Pozwolę sobie dodać, że zniknęła wraz ze świtą pięciu pancerników, oficerami, załogą, naukowcami i geoempatą. Pierwsza wiadomość o tym, że platformy „Sorgo” nie ma już tam, gdzie być powinna, dotarła na Wyspę Tańczącego Ptaka trzy tygodnie temu. Załogi pozostałych platform pytały, dlaczego nie powiadomiono ich o rozkazie relokacji „Sorgo”. Ale taki rozkaz nie został wydany. – Kapitan odstawił szklankę i przeszył dwa raki wzrokiem. – „Sorgo” miała pozostać – Nic na ten temat nie wiemy. Tłumacz oddał w przekładzie miękkość tonu Skarakatchiego. Kapitan Myzovic splótł dłonie. – Rzecz wydarzyła się ledwo sto mil morskich od tego miejsca, na wodach terytorialnych Salkrikaltoru, na obszarze morza regularnie patrolowanym przez waszą marynarkę wojenną i przez waszych myśliwych, a wy nic nie wiecie? – spytał opanowanym, lecz groźnym tonem. – Coś niezwykłego, panowie radcy. Nie umiecie powiedzieć, co się stało? Zatopił ją nienaturalny szkwał, zaatakowano ją i zniszczono? Chcecie powiedzieć, że nic nie słyszeliście? Coś takiego zdarzyło się tuż pod waszym nosem, a do was absolutnie nic nie dotarło? Zapadła długa cisza. Raki nachyliły się ku sobie i odbyły szeptaną naradę. – Dochodzą do nas różne pogłoski… – powiedział król Skarakatchi za pośrednictwem tłumacza. Drood’adji rzucił im obu ostre spojrzenie. – Ale o tym nic nie słyszeliśmy. Możemy zaofiarować naszym przyjaciołom z Nowego Crobuzon wsparcie i wyrazy współczucia, ale nie mamy dla nich żadnych informacji. – Nie ukrywam, że jestem bardzo niezadowolony – powiedział kapitan Myzovic po cichej konsultacji z Cumbershumem. – Nowe Crobuzon nie może dłużej płacić za prawo do cumowania platformy, której już nie ma. Niniejszym obniżamy czynsz o jedną trzecią. I powiadomimy nasze władze o tym, że nie byliście w stanie udzielić nam pomocy. Położy się to cieniem na reputacji Salkrikaltoru jako strażnika naszych interesów. Mój rząd dokona pogłębionej analizy tej sytuacji. Być może trzeba będzie dokonać pewnych korekt w naszych wzajemnych stosunkach. Dziękuję za waszą gościnność. – Dopił wodę. – Zatrzymamy się na noc w porcie Salkrikaltor. Jutro rano podnosimy kotwicę. – Chwileczkę, panie kapitanie, jeśli można. – Przewodniczący rady podniósł dłoń. Mruknął coś krótkiego do Drood’adjiego, który skinął głową i dostojnym krokiem wyszedł z sali. – Jest jeszcze jedna sprawa do omówienia. Po powrocie Drood’adjiego Bellis wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Przyszedł z nim mężczyzna rasy ludzkiej. Był tutaj tak bardzo nie na miejscu, że wprawiło ją to w osłupienie. Gapiła się na niego jak kretynka. Mężczyzna, trochę młodszy od niej, miał szczerą i pogodną twarz. Przyszedł z dużym plecakiem i w czystym, choć znoszonym ubraniu. Uśmiechnął się do Bellis rozbrajająco. Zmarszczyła brwi i zerwała kontakt wzrokowy. – Kapitan Myzovic? – Mężczyzna mówił w ragamoll z akcentem crobuzońskim. – Porucznik Cumbershum? – Uścisnął im obu dłonie. – Niestety, nie znam pani nazwiska, łaskawa pani – powiedział, podając jej rękę. – Panna Coldwine jest naszą tłumaczką – powiedział kapitan, zanim Bellis zdążyła odpowiedzieć. – Jeśli ma pan jakąś sprawę, proszę mówić ze mną. Kim pan jest? Mężczyzna wyjął z kieszeni marynarki urzędowo wyglądający zwój. – To powinno wszystko panu wyjaśnić, panie kapitanie. Kapitan uważnie przejrzał dokument. Po chwili podniósł ostro wzrok i lekceważąco pomachał zwojem. – Co to za bzdury, co licha ciężkiego? – syknął tak nagle, aż Bellis drgnęła nerwowo. Trącił zwojem Cumbershuma. – Sądzę, że sytuacja jest w miarę czytelna, panie kapitanie – powiedział mężczyzna. – Mam inne kopie, na wypadek, gdyby pański gniew wziął górę nad pańskim rozsądkiem. Obawiam się, że będę musiał przejąć dowodzenie pańskim statkiem. Kapitan wydał z siebie szczeknięcie śmiechu. – Doprawdy? – Jego głos był niebezpiecznie napięty. – Tak się rzeczy mają, panie… – Pochylił się nad dokumentem trzymanym przez porucznika. – Panie Fennec? Doprawdy? Bellis zauważyła, że Cumbershum patrzy na nowo przybyłego z zaskoczeniem i paniką. Wszedł kapitanowi w słowo. – Panie kapitanie, niech wolno mi będzie zasugerować, abyśmy podziękowali naszym gospodarzom i pozwolili im wrócić do ich spraw. Spojrzał znacząco w stronę raków. Tłumacz słuchał uważnie. Kapitan zawahał się i skinął zdawkowo głową. – Panno Coldwine, proszę poinformować naszych gospodarzy, że ich gościnność przerosła nasze oczekiwania – rozkazał szorstko. – Niech im pani podziękuje, że poświęcili nam swój czas. Sami trafimy do wyjścia. Kiedy Bellis mówiła, raki kłaniały się z wdziękiem. Dwaj radcy podeszli do przodu i podali im ręce na pożegnanie, ku niekamuflowanej furii kapitana. Wyszli tymi samymi drzwiami, którymi przybył Fennec. – Panno Coldwine. – Kapitan pokazał na drzwi, które prowadziły z powrotem do batysfery. – Proszę zaczekać na zewnątrz. To są sprawy wagi państwowej. Bellis ślęczała na korytarzu, przeklinając w duchu. Zza drzwi dobiegały ją bojowe ryki kapitana, ale choćby nie wiedzieć jak się wytężała, nie rozumiała ani słowa z tego, co było mówione. – A niech to wszyscy diabli – mruknęła i wróciła do gołego, betonowego pomieszczenia, w którym kapsuła leżała na boku niby jakieś karykaturalne stworzenie błotne. Racza odźwierna czekała bezczynnie, mlaskając z cicha. Pilot kapsuły dłubał w zębach. Czuć było od niego rybami. Bellis oparła się o ścianę i czekała. Po z górą dwudziestu minutach do pomieszczenia wpadł jak burza kapitan, a za nim Cumbershum, który rozpaczliwie usiłował go udobruchać. – Kurwa, nie mów nic do mnie teraz, Cumbershum, dobra? – krzyczał kapitan. Oczy osłupiałej Bellis wyszły z orbit. – Trzymaj z dala ode mnie tego pierdolonego Fenneca, bo inaczej nie ręczę za siebie – nawet jeśli legitymuje się urzędowym listem z pierdoloną pieczęcią. Za plecami porucznika, w drzwiach, pokazała się głowa Fenneca. Cumbershum pokazał Bellis i Fennecowi, żeby zajęli miejsca z tyłu batysfery – Wyglądał na wystraszonego. Kiedy usiadł przed Bellis, obok kapitana, zobaczyła, że ucieka przed jego wzrokiem. Po tym, jak morze zaczęło się wlewać przez ściany betonowego hangaru i silniki wprawiły kapsułę w wibrację, mężczyzna w podniszczonym, skórzanym płaszczu odwrócił się do Bellis z uśmiechem. – Silas Fennec – szepnął i podał jej rękę. Bellis uścisnęła ją po chwili wahania. – Bellis – burknęła. – Coldwine. Podczas jazdy na powierzchnię nikt się nie odzywał. Po wejściu na pokład „Terpsychorii” kapitan pognał do swojego biura. – Panie Cumbershum – warknął – sprowadź pan tutaj pana Fenneca. Silas Fennec zobaczył, że Bellis go obserwuje. Szarpnął głową w stronę pleców kapitana i wywinął oczami, po czym skinął pożegnalnie głową i potruchtał w ślad za kapitanem. Johannes zwiedzał miasto. Urażona Bellis patrzyła przez wodę na światła, które wysnuwały z mroku wieże. Przy burtach „Terpsychorii” nie było szalup i nie miał jej kto zawieźć na ląd. Kipiała frustracją. Nawet kwiląca siostra Meriope znalazła w sobie dość siły, żeby opuścić statek. Bellis udała się na poszukiwania Cumbershuma. Nadzorował marynarzy łatających uszkodzony żagiel. – Panna Coldwine. Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. Panie poruczniku, chciałam spytać, czy mogłabym zdeponować korespondencję w należącym do Nowego Crobuzon magazynie, o którym mówił mi kapitan Myzovic. Mam coś pilnego do wysłania… Głos odmówił jej posłuszeństwa. Cumbershum pokręcił głową. Niemożliwe, panno Coldwine. Nie mam kogo z panią posłać, nie mam klucza i w żadnym wypadku nie zamierzam prosić teraz o niego kapitana… Życzy sobie pani, abym kontynuował? Nieszczęśliwa Bellis zapanowała nad sobą siłą woli. – Panie poruczniku – powiedziała pozbawionym emocji tonem. – Panie poruczniku, kapitan osobiście obiecał mi, że będę mogła zostawić list. To niezwykle ważne. – Panno Coldwine, gdyby to ode mnie zależało, sam bym panią eskortował, ale nie mogę i obawiam się, że nie mam na ten temat nic więcej do powiedzenia. Chociaż z drugiej strony… – Rozejrzał się chyłkiem na boki i powtórzył: – Chociaż z drugiej strony… proszę nikomu o tym nie mówić, ale… magazyn nie będzie pani potrzebny. Więcej powiedzieć nie mogę. Za kilka godzin pani zrozumie. Kapitan zwołał spotkanie na jutro rano. Wszystko wyjaśni. Proszę mi uwierzyć, panno Coldwine. Nie musi pani zostawiać listu tutaj. Daję pani na to moje słowo. „Co on sugeruje?” – pomyślała Bellis, jednocześnie spanikowana i uradowana. „Na wszystkich bogów, co on sugeruje?”. Jak większość skazańców Tanner Sack z zasady nie oddalał się zanadto od miejsca, które sobie zajął na pokładzie. Znajdowało się blisko sporadycznego światła z góry, jak również pożywienia, toteż było przedmiotem powszechnego pożądania. Dwukrotnie ktoś usiłował je ukraść, przenosząc się na jego kawałek podłogi, kiedy on poszedł za potrzebą. W obu wypadkach Tanner zdołał bez walki przegonić intruza. Godzinami siedział oparty o ścianę na jednym z końców klatki. Szekel nigdy nie musiał go szukać. – Hej, Sack! – Tanner spał i upłynęło sporo czasu, zanim rozproszyły się chmury w jego głowie. Szekel uśmiechał się do niego zza krat. – Obudź się, Tanner. Chcę ci opowiedzieć o Salkrikaltorze. – Cicho bądź, mały – burknął mężczyzna obok Tannera. – Próbujemy spać. – Odpierdol się, prze-tworzony kutasie – bluznął Szekel. – Chcesz dostać coś do jedzenia, jak następnym razem tu przyjdę? Tanner zamachał pojednawczo rękami. – Już dobrze, chłopie, już dobrze – powiedział, usiłując do końca się rozbudzić. – Mów, co masz do powiedzenia, byle nie za głośno, co? Szekel uśmiechnął się od ucha do ucha. Był pijany i uradowany. – Widziałeś kiedyś Salkrikaltor, Tanner? – Nie, chłopie. To mój pierwszy wyjazd z Nowego Crobuzon – odparł Tanner łagodnie. Mówił cicho w nadziei, że Szekel będzie go w tym naśladował. Chłopiec wywinął oczami i oparł się o ścianę. – Wsiadasz do łódki i wiosłujesz koło budynków, które wychodzą prosto z morza. Miejscami są blisko siebie jak drzewa. Wysoko w górze są wielkie mosty i czasem widać, jak ktoś, człowiek albo rak, skacze do wody. Jak człowiek, to na główkę, jak rak, to z podwiniętymi wszystkimi odnóżami, a potem ląduje w wodzie i wypływa na powierzchnię albo znika w głębinie. Właśnie byłem w barze w dzielnicy Od Lądu. To… – Dla zilustrowania słów układał dłonie w powyginane kształty. – Wysiada się z łódki prosto przez duże drzwi do wielkiej sali z tancerkami. – Uśmiechnął się łobuzersko. – A potem do baru, kurwa, nie ma podłogi, tylko rampa, co kilometrami schodzi do morza. Wszystko podświetlone od dołu. Raki łażą po tej kładce w tę i we w tę, do baru albo z powrotem do domu, wynurzają się i zanurzają. – Szekel cały czas uśmiechał się szeroko i kręcił głową. – Jeden z naszych tak się uwalił, że sam ruszył w drogę… – podjął ze śmiechem. – Wywlekliśmy go przemoczonego z wody. Rany, Tanner… W życiu czegoś takiego nie widziałem. My tu gadamy, a oni kręcą się pod nami. W tej chwili. Zupełnie jak we śnie. Miasto siedzi na morzu, a pod spodem jest go więcej niż na wierzchu. Jakby było odbite w wodzie, ale oni mogą wejść w to odbicie. Chcę to zobaczyć, Tanner – oznajmił z przejęciem. – Na statku są kombinezony, hełmy i różne inne… Jak by się dało, to zaraz bym zszedł. Zobaczył wszystko tak, jak oni widzą… – Tanner zastanawiał się, co powiedzieć, ale wciąż był zmęczony. Potrząsnął głową i usiłował sobie przypomnieć te fragmenty Zanim Tanner przypomniał sobie historię o Crawfoocie i skrytobójcach spod znaku konchy, Szekla już nie było. |
||
|