"W krainie kota" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Rozdział czwartyKot, jak zwykle, spał w zagłębieniu poduszki koło buzi Jonyka. Jonyk kurczowo trzymał w piąstce mój serdeczny palec. Ja spałam w połowie na kanapie, jedną nogę miałam przełożoną na skos przez dziecinne łóżeczko. Nic dziwnego – ta kanapa była naprawdę wąska. Właśnie dlatego przeznaczyliśmy ją dla gości, a nie dla domowników: aby drugi raz już nam się nie wpychali. „ … zamkiem! Boże, jakże upiorny sen miałam tej nocy! Śnił mi się jakiś ponury zamek i… i co jeszcze? Jednak nic więcej sobie nie przypomniałam, poza ogólnym wrażeniem, że sen był i ciekawy, i koszmarny. Usiłowałam delikatnie oswobodzić palec z uchwytu Jonyka, ale trzymał go tak mocno, jakby nie był dwumiesięcznym niemowlakiem, lecz dziesięcioletnim chłopcem. Gdy w końcu to mi się udało, Jonyk błysnął ku mnie półotwartym zielonym okiem i ponownie zasnął. Kotyk za to nawet nie drgnął. I chrapał. Nie wiedziałam, że koty chrapią… Opuściłam stopy na podłogę i chciałam wstać, gdy schwycił mnie bolesny skurcz mięśni. Upadłam ponownie na tapczan. W tym momencie cichutko, na palcach, wszedł do dziecinnego pokoju mój mąż, już ubrany do wyjścia. – Mam jakiś skurcz. Chyba od spania na tej piekielnej kanapie – szepnęłam. – Weź aspirynę. Zaraz ci przejdzie – odszepnął i ucałował mnie na pożegnanie. Wzięłam aspirynę, ale nie przeszło. Jonyk spał nad podziw długo, a gdy się obudził i poruszyłam go, żeby zmienić pampersa – rozpłakał się żałośnie. Nie wymachiwał, jak zwykle, rączkami i nóżkami, lecz był ospały i nieruchawy. „Całkiem jakby go ktoś w dyby zakuł” – przebiegło mi głupio przez myśl. Uciążliwy ból w mięśniach i kościach zaatakował mnie z jeszcze większą siłą. Przyjrzałam się podejrzliwie apatycznemu Jonykowi i nagle ujrzałam na jego szyjce dziwne zadrapania. Czyżby Kotyk…? – NIE – powiedział Kotyk, nawet nie racząc otworzyć ślepi. „Idiotyzm. Mam słuchowe omamy. Koty nie mówią” – pomyślałam odruchowo, ale jeszcze raz przyjrzałam się zadrapaniom. To rzeczywiście nie były zadrapania pazurami. Szyja Jonyka wyglądała raczej na otartą. – Tak jakby trzymał głowę w dybach – powiedziałam głośno i zachichotałam głupawo. Pomyślałam sobie, że jeszcze trochę i naprawdę będę się kwalifikować do psychiatry. Jedno było pewne: za nic w świecie nie powiem Adamowi, że w ogóle coś mi się śniło. Od razu doszedłby do wniosku, że koszmarne sny są wynikiem mojej nadmiernej troski o Dziecko. A w ogóle, zdaniem mego męża, ludziom powinny śnić się jakieś normalne rzeczy… – Na przykład co? – zastanowiłam się. – Na przykład tramwaj, którego nie mogę dogonić, bo mam nogi jak z waty? – Wisząca u sufitu kiełbasa, której nie mogę dosięgnąć – powiedział Kotyk. – Butelka z sokiem za siatką łóżeczka, gdy umieram z pragnienia – dorzuciło Dziecko. – Właśnie. Bardzo dobre przykłady bardzo normalnych, koszmarnych snów – podsumowałam. …i stanęłam jak wryta z pampersem w ręce. ONI ZNOWU MÓWILI! Nie, oni nie mówili, bo nie mówią ani koty, ani dwumiesięczne niemowlaki. To tylko ja mam zbyt bujną wyobraźnię, zawsze taką miałam – i nie należy się tym przejmować. Muszę po prostu udawać, że nie słyszę, ponieważ faktycznie nie słyszę. „W tym pokoju nie mówi nikt poza mną” – pomyślałam i natychmiast się uspokoiłam. „Wariatką to ja nie jestem i nie dam się w to wrobić! O, nie!” Nakarmiłam Jonyka, siebie, a na końcu Kotyka. Ich wywiozłam w wózku do ogrodu, gdyż była piękna pogoda, a Kotyk też miał dziwnie sztywne łapy, więc słońce powinno dobrze mu zrobić. „Może on ma o wiele więcej lat, niż sądzimy i po prostu cierpi na starczy reumatyzm?” – pomyślałam, ale znowu, jakoś tak mimochodem, stanęły mi przed oczami dyby. Zachichotałam i powiedziałam półgłosem: – Pójdę do psychoanalityka zapytać, co oznaczają dyby. Freud pewnie od razu by znalazł jakieś nieprzyzwoite wytłumaczenie. Mój mąż jest internistą i chirurgiem, więc nie będzie się znać na dybach we śnie… Zaraz potem zatelefonowała jedna z sąsiadek, prosząc o przepis na placek z jabłkami, więc dyby i inne głupstwa wyleciały mi z głowy. Swoją drogą, nie mam pojęcia, jak ktoś może mnie prosić o przepisy na wypieki domowej roboty! Każde ciasto wychodzi mi jako zakalec! Podyktowałam jakiś zaimprowizowany przepis, uśmierzając wątpliwości sąsiadki, czy na pewno należy dodać równocześnie i drożdży, i proszku do pieczenia. Kategorycznie podtrzymałam tę wersję, więc ustąpiła. „Ciasto wyrośnie jej pod sufit” – pomyślałam z zadowoleniem. – Możesz mi powiedzieć, jak działają dyby? – spytałam męża w czasie obiadu, na który wpadł w przerwie między jedną a drugą operacją. Biedny Adam, nie tylko zastępuje w szpitalu chorego od dwóch miesięcy kolegę, ale równocześnie wypełnia kadrowe luki, wynikłe z sezonu urlopowego. – Dyby… Hm… – zamyślił się Adam, tylko nieco zdziwiony moim pytaniem. – Dyby to było drewniane średniowieczne narzędzie tortur i kar. Stosowane na publicznych placach, dla pouczenia potencjalnych grzeszników, że nie warto wchodzić na drogę łamania prawa. Studiujesz historię? – Eee, nie… A czy zakuwali w dyby niemowlęta? – spytałam znowu. – Zadajesz dziwaczne pytania… – westchnął. – Zakuwanie niemowląt w dyby byłoby bez sensu. One mają bardzo elastyczny układ kostny i natychmiast by się wyswobodziły. – To dobrze – zaśmiałam się i podałam mężowi deser z kawą. Jonyk leżał sobie na kocyku przed kominkiem, a obok niego tkwił nieruchomo Kotyk. Miał zamknięte ślepia, ale chyba nas słuchał lub coś mu się śniło, gdyż strzygł uszami. – Teraz utnę sobie półgodzinną drzemkę i wracam do szpitala. Niestety, wrócę dopiero jutro w południe. Kolejny chirurg wyjechał na urlop i muszę przejąć jego obowiązki. Dasz sobie radę sama? – spytał mąż. – Jasne – odparłam. – Trochę poczytam, a jeśli Jonyk łaskawie pozwoli, to wieczorem obejrzę w telewizji jakiś głupi film i pójdę wcześniej spać. Nie wiem dlaczego, lecz czuję się cała zesztywniała i zmęczona. – Wszyscy troje jesteście dziś nieruchawi – powiedział Adam, marszcząc brwi i wodząc wzrokiem ode mnie ku Dziecku i Kotykowi. – Ty możesz mieć pociążowe odwapnienie kości, więc zapiszę ci minerały w tabletkach. Jonykowi i Kotykowi daj po ćwiartce aspiryny. Mam nadzieję, że to nie jest początek jakiejś paskudnej wiosennej grypy. Kotyk śpi z naszym synkiem, więc też może ją złapać. Istnieją choroby odzwierzęce i na odwrót: zwierzęta mogą zarażać się od ludzi. Nawet głupią grypą. Pomyślałam sobie, że nasz najlepszy domowy lekarz pewnie ma rację. Ten sztywny, obolały kark i ciążące nieznośnie nogi i ręce – to wszystko jest spowodowane odwapnieniem. Muszę pić więcej mleka, jeść biały ser i w ogóle bardziej o siebie dbać. A dziwne otarcia na szyi Jonyka? Powinnam sprawdzić, czy przypadkiem z jego poduszki nie wychodzą twarde gęsie pióra. W sklepie czasem kłamią, że Poduszka jest z puchu, a sprzedają ordynarne pierze. – Wysmaruj Jonyka oliwką – powiedział Kotyk, leżąc spokojnie przed kominkiem i nie otwierając pyszczka, choćby do ziewnięcia. – Dobry pomysł. Oliwka złagodzi pieczenie wywołane otarciem szyi – stwierdziłam, biorąc słowa Kota za własne myśli. Rozebrałam zatem synka i starannie, grubą warstwą, roztarłam na jego skórze tłustą oliwkę. Jego ciałko świeciło teraz i było bardzo śliskie. – Chyba przesadziłam – uśmiechnęłam się do siebie i do niego. Jonyk oddał mi uśmiech. Korzystając z tego, że Dziecko z Kotykiem leżeli sobie w idealnym spokoju, zmyłam naczynia, wzięłam z półki jakąś książkę i z przyjemnością wyciągnęłam się na sofie. Lakierowana okładka książki błysnęła w promieniach zachodzącego słońca krwistą czerwienią i gęstym fioletem. „Ciekawe, że mój intelektualnie wysoko rozwinięty mąż tak bardzo lubi czytać kryminały” – pomyślałam leniwie i zerknęłam na tytuł. Zamiast otworzyć książkę, ziewnęłam szeroko – i zasnęłam… …nie wiem, jak długo można wytrzymać, będąc zakutym w dyby. Nie wiem, ile tej męki wytrzyma taka młoda, silna kobieta jak ja, a ile dwumiesięczne niemowlę czy wielkie kocisko w nieokreślonym wieku. Wiem tylko, że bolało mnie już dosłownie wszystko: kark, nogi, ręce, głowa. W dodatku bez przerwy myślałam o Jonyku: czy malutkie Dziecko, unieruchomione w jednej pozycji, bez jedzenia i picia, w ogóle to przeżyje. Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło od chwili, gdy Cesarzowa wydała swój nieludzki rozkaz, ani jak długo tkwimy na tym całkiem pustym placu, u stóp obcego, groźnie wyglądającego zamku. Wiedziałam tylko, że powoli zapada noc. Więc kilka godzin, a może nawet kilkanaście godzin minęło, to pewne… – Nie denerwuj się – powiedział Kotyk. – Pamiętaj, co powiedział twój mąż, a on się na tym zna: niemowlęta mają miękkie, elastyczne kości. Nie da się ich utrzymać w dybach. Zwłaszcza, gdy mają śliskie, wysmarowane oliwą ciało… Jonyk jakby tylko czekał na te słowa. Pokręcił się, powiercił, raz czy dwa razy wydał z siebie słaby pisk gniewu i bólu – i już był wolny. Tyle że miał otartą szyję. Już po chwili małymi rączkami manewrował przy naszych dybach. To śmieszne, ale nie były zamknięte na żelazny klucz czy kłódkę, jak sobie wyobrażałam, lecz na zwykły skobel, unieruchomiony grubym kołkiem. Wystarczyło wysunąć go – i byliśmy wolni. Wolni – i obolali. Kot stał chwilę na przygiętych łapach, nim udało mu się je wyprostować, a ja miałam kłopoty z powrotem do pozycji pionowej. Tylko Jonyk wirował wokół nas, ni to ruchami pływaka, ni baletmistrza. Tańczył. – Nie mamy czasu, bo znowu nas złapią – syknął Kotyk. – Idziemy. – Dokąd? – jęknęłam. – Mamy do wyboru cztery królestwa: Denarów, Kielichów, Buław i Mieczy. Wszystkie, niestety, podlegają Cesarstwu. I nie wiem, jak nas tam przyjmą. Choć od pewnego czasu królestwa nie kochają Cesarzowej. Chyba dostrzegłaś, że nie jest ona zbyt sympatyczna? Wcześniej taka nie była… A Cesarz, niestety, ma coraz mniej do gadania. Kolejność królestw, do których się udamy, jest obojętna, bo wszędzie i tak będziemy szukać Księcia lub Ptaka. Niestety, tylko Złocisty Ptak może nam naprawdę pomóc – oświadczył Kotyk, ruszając w miarę żwawo w przeciwną stronę niż długi, czarny cień, który rzucał cesarski zamek. – Skoro tak, to czy nie możemy iść od razu tam, gdzie przebywa Ptak? – spytałam. – Nie wiesz, że nigdy nie wiadomo, gdzie lecą ptaki, a co dopiero ten? Ptak Złocisty? W każdej chwili znajduje się w innym miejscu, a czasem nawet w kilku naraz, i gdy się na Niego natkniemy, to tylko wówczas, gdy On sam tego zechce. Niewielu miało zaszczyt Go ujrzeć. Niektórzy mieli szczęście dostrzec Jego cień lub zarys, są tacy, którzy twierdzą, że słyszeli muzykę jego skrzydeł, ale większość tylko wzywa Jego imię w nieszczęściu – odparł Kot i zamilkł. Szliśmy pośpiesznie i wkrótce minęliśmy rogatki miasta. Nikt nas nie ścigał i miałam uczucie, że nikt nas nie będzie ścigać. Cesarzowa pragnęła śmierci Kota, to było widać, ale ja i Dziecko wydaliśmy się jej mało znaczącymi figurami. Zaraz za miastem zeszliśmy z głównego traktu, pogrążając się w mroku leśnych ścieżek. – Jak mówiłeś? Królestwo Buław, Denarów, Kielichów i Mieczy? Dziwne nazwy. Buławy… hm… Buławy kojarzą mi się z władzą. Władzy mam dość po spotkaniu z Cesarzową – zaczęłam głośno myśleć. – Denary to bogactwo. Czy szukamy bogactwa? – spytało Dziecko. – Miecze to walka – dorzucił Kotyk. – Do walki wręcz się nie nadajemy. Rzadko używam zębów i pazurów, częściej sposobów. Zresztą dla istoty, która porwała Księcia Theta, żadne miecze nie są groźne. Chodźmy zatem najpierw do Królestwa Kielichów. Jest przyjazne, pełne radości i przygotuje nas na dalsze trudy, byleśmy tylko dotarli do niego bez przeszkód. Idziemy więc na południe… Kotyk skręcił w lewo, porzucając główną ścieżkę. Szłam za nim z trudem, potykając się o wystające korzenie, za to Jonyk z wdziękiem motyla pokonywał każdą przeszkodę, to frunąc, to tańcząc wokół nas. Naszą ucieczkę na szczęście kryła ciemna noc. Wedle słów Kotyka, czekało nas wiele dni solidnego marszu, zanim wejdziemy na wygodny trakt, który doprowadzi nas do Królestwa Kielichów. Tymczasem ja już po kilkudziesięciu metrach marszu zrobiłam się zmęczona i senna. – Prześpij się – powiedział Kot, nie zwalniając tempa marszu. – Mam spać, idąc? – zdziwiłam się. – Tak – odparło Kocisko, więc zamknęłam oczy. …pierwszy obudził się Jonyk i głośnym wrzaskiem obwieścił, że jest głodny. Kotyk też oblizywał nerwowo wąsy, dając do zrozumienia, że pora na jego wątróbkę. – Co mi się stało? Nigdy nie spałam w biały dzień! Jednak ciąża i poród odmieniają człowieka – westchnęłam. Zmieniłam pampersa Jonykowi, zaniosłam go do kuchni, za nami od razu polazł Kot – i zajęłam się przygotowaniem kolacji. Zachodzące słońce rzucało przez szyby długi, ciepły promień, sięgający przeciwnej ściany, więc uchyliłam drzwi prowadzące do ogrodu – i zaczęłam podgrzewać mieszankę mleczną dla Jonyka. Kotyk pożerał kawałek wątroby, który rzuciłam mu do miseczki. …i nagle tymi szeroko otwartymi drzwiami wleciały do kuchni ptaki! Cztery lub pięć; w zamieszaniu, jakie czyniły, nawet nie mogłam ich policzyć. Obijały się o ściany i meble, donośnie świergocąc. „Kotyk! Zaraz się na nie rzuci!” – przemknęło mi przez głowę i skoczyłam, aby złapać Kota. Ale ku memu zdumieniu Kotyk nie zdradzał typowo kociej chęci atakowania ich. Siedział spokojnie i tylko przekrzywiał duży łeb. Ptaki, widząc swego odwiecznego wroga, też nie zdradzały paniki. Przeciwnie: wydało mi się, że kołują coraz niżej nad jego głową. Już nie obijały się chaotycznie o ściany i meble, lecz skoncentrowały się na Kocie. A Kot powiedział: – Nie znam ptasiej mowy. Od tego jest on. Niemowlęta rozumieją wszystko, każdą mowę, każdy znak – i ruchem łba wskazał leżącego w nosidełku Jonyka. Mleczna zupka przypalała się na kuchence, a ja patrzyłam, jak ptaki kołują teraz nad Jonykiem, świergocąc coraz głośniej. – TAK – powiedział po chwili Jonyk. …i ptaki wyleciały szeroko rozwartymi drzwiami do ogrodu, a stamtąd jeszcze dalej, i przez chwilę widziałam, jak lecą wysoko po niebie zwartym kluczem. – Znowu spaliła mi się zupka – powiedziałam z wyrzutem nie wiadomo do kogo. Głupie ptaki… Wiosna zawróciła im w głowach i nie wiedzą, co czynią. Co za pomysł, żeby wlatywać komuś do kuchni! Mogły mi rozbić naczynia, zniszczyć meble, stłuc lampę, a wreszcie mógł je pożreć Kotyk! Ale Kotyk spokojnie kończył wątróbkę. A ja zabrałam się za gotowanie nowej zupki dla Jonyka. Gdy już nakarmiłam Dziecko, Kota i siebie, zatelefonowałam do Adama na dyżur. – Wyobraź sobie, że otwarłam drzwi i ptaki z ogrodu wpadły do kuchni. Czy to normalne? – spytałam. – W każdym razie zdarza się. I co? Zniszczyły coś? Nie zrobiły sobie krzywdy? Mogły złamać skrzydła, rozbić głowy… – zaniepokoił się Adam, który podobnie jak ja lubi wszystkie żywe stworzenia. – Nie. Wleciały i wyleciały. Zrobiły to tak szybko, że Kotyk, zajęty wątróbką, ledwo je dostrzegł. – Miały więc szczęście. Na pewno zdążyłby capnąć któregoś. A Jonyk? Nie wystraszył się? – Och, sądzę, że nawet nie zdążył ich zauważyć – stwierdziłam z przekonaniem. – No tak – potwierdził mąż. – Wzrok dwumiesięcznego niemowlęcia rejestruje tylko niektóre przedmioty i kolory. Ptak jest za mały. „Zabawna i miła przygoda” – podsumowałam w myśli. „Ptaki wiosną w kuchni…” Kąpałam Jonyka w jego różowej wanience, patrząc z zadowoleniem, jak urósł. Za dwa, trzy miesiące będzie kąpany w dużej wannie. Bo wtedy będzie już umiał siedzieć. A na razie tylko tańczy… „…tańczy?” – zdziwiłam się. „Co za głupoty przychodzą mi do głowy! Dwuipółmiesięczne niemowlę, które nie umie ani siedzieć, ani tym bardziej stać, nie może przecież tańczyć!” Zaśmiałam się i otuliłam Jonyka włochatym ręcznikiem. Kotyk siedział obok i też starannie mył się grubą łapką. – Ptaki mówią, że mamy zaufać Alefowi, gdy się pojawi – powiedział Jonyk do Kota. – Aha – stwierdził Kotyk, myjąc sobie pyszczek. – Wszystkie ptaki, z wyjątkiem sępów, są posłańcami Złocistego Ptaka. Chyba wiem, kim jest Alef. To Włóczęga, sławny w całym Cesarstwie. Jeszcze nigdy go nie spotkałem. Niewielu go spotyka. Tylko ci, których on chce spotkać. Niektórzy mówią o nim „Głupiec”, a mnie się wydaje, że on wcale nie jest taki głupi, jakiego udaje… – Tralalala! – zanuciłam lekceważąco i zaczęłam ubierać Jonyka w czystą koszulkę. Lepiej niech ten Kot porządnie się umyje, skoro ma wleźć do łóżeczka mego synka i niech nie udaje, że umie mówić! A Jonyk też niech się nie wygłupia. Akurat uwierzy ktoś, że on też mówi! Wszystkie niemowlaki gaworzą; niektóre czynią to wcześniej niż inne. Mnie jednak nie nabiorą. Adam, który się na tym zna, powiedział, że pierwsze wydawane przez niemowlęta dźwięki są czysto przypadkowe. O mowie kotów zaś w ogóle się nie wypowiadał, gdyż coś takiego po prostu nie istnieje. I tyle. – Więc gaworz sobie, Jonyku, składaj te pierwsze, przypadkowe sylaby, a może pewnego dnia rzeczywiście powiesz coś do rzeczy – oświadczyłam głośno synkowi i wpakowałam go do czystego łóżeczka. Rzecz jasna, Kotyk natychmiast wlazł za nim i natychmiast obaj zasnęli zdrowym snem. |
||
|