"W krainie kota" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)

Rozdział piąty

Czas płynął mi teraz szybciej, gdyż powolutku powracałam do swojej pracy, czyli pisania. Ekran mojego komputera znowu tajemniczo migotał, a jego pamięć zapełniała się równie tajemniczym tekstem. Po raz pierwszy miałam uczucie, że nie panuję nad tym, co piszę. Opisywałam jakieś dziwne, senne zjawy, które chyba nigdy mi się nie śniły, i świat, którego na pewno nie znałam. Skąd mi się to brało? Czyżby znowu nie znany medycynie wpływ macierzyństwa?

– To będzie nowa powieść – powiedziałam mężowi – ale jeszcze nie wiem jaka. Pisze się sama i czasem mi się wydaje, że nie mam w tym żadnego udziału…

Moje trzy poprzednie książki miały powodzenie u czytelników, choć pewien krytyk napisał surowo, że nie umiem się zdecydować, czy piszę dla dorosłych, czy dla dzieci. Ja tymczasem sądzę, że dzieci są tak samo wymagające jak dorośli i między pisaniem dla dzieci a pisaniem dla dorosłych jest tylko jedna różnica: dla dzieci pisze się trudniej. Tym bardziej niepokoiło mnie, że nie panuję nad tekstem.

W każdym razie czas płynął mi szybko i ani się obejrzałam, gdy Adam pewnego ranka wręczył mi przy śniadaniu zerwane z ogrodu kwiaty i zanucił, fałszując:

– Sto lat, sto lat, niech żyją, żyją nam! Wiesz, że Jonyk skończył dziś trzy miesiące? To jemu powinienem dać kwiaty, ale on by je tylko potargał. A zresztą masz ogromny współudział w fakcie jego istnienia!

– Tak. Obawiam się, że można też Uczyć na mój udział w tym, że Jonyk ciągle ma jaskrawo marchewkowe włoski, jedno oko błękitne, a drugie zielone i brązowy pieg na czubku nosa – westchnęłam. – Nie jest ten nasz pierworodny wzorem dziecięcej urody!

Mąż tylko się zaśmiał:

– Te oczy to sobie wymyśliłaś, bo oba są jednakowe, wkrótce ściemnieją, przecież ci mówiłem. W dodatku, tak jak każdy niemowlak, Jonyk niedługo wyłysieje i wyrosną mu nowe włosy, na pewno w mniej jaskrawym kolorze. A teraz powiem ci coś jako lekarz, a nie mąż: za dużo pracujesz, za mało sypiasz. Źle wyglądasz, jesteś przemęczona, zbyt przejmujesz się Dzieckiem, absorbuje cię też twoja nowa książka… Trochę tego za dużo jak na jedną kobietę! Przeniesiemy twój tapczan do dziecinnego pokoju i przez jakiś czas musisz spać tyle samo co Dziecko. Będziesz chodzić do łóżka razem z kurami…

– … z ptakami. Kury są mało romantyczne! – zaprotestowałam.

– Dobrze. Z ptakami. Musisz zasypiać co najmniej dwie godziny przed dwunastą w nocy, a nie o pierwszej czy drugiej lub prawie nad ranem! Zobaczysz, że odżyjesz…

Zgodziłam się, tym bardziej że w pisaniu powieści utknęłam, jakby wyschnęło tajemnicze źródło, z którego czerpałam. Nie miałam też pojęcia, ku czemu zmierzam. Na przykład skąd, jako jeden z wątków, nagle pojawił się tarot, skoro nie mam bladego pojęcia o tej grze? Miałam też dziwne uczucie, że – bez mojego udziału – w nowej powieści pojawiają się jakieś niepojęte istoty, które doprowadzają do niezrozumiałych wydarzeń. I że to nie ja, autorka, je stwarzam, ale COŚ robi to za mnie.

– Gdzieś w domu widziałam książkę o tarocie – powiedziałam do Adama.

– Niemożliwe! – obruszył się. – Ja w każdym razie czegoś takiego bym nie kupił!

No cóż, pewnie się pomyliłam. A zresztą po co mi jakaś książka o tarocie?! Zwłaszcza że przez najbliższe dni nie zamierzam w ogóle pisać, będę chodzić spać razem z Jonykiem i Kotykiem i zadbam o swoje zdrowie i nerwy, skoro Adam ocenia, że coś nie jest ze mną w porządku, Pewnie ma rację, gdyż się na tym zna. Te jakieś sny, które mnie prześladują i których, gdy wstanę, nawet nie umiem sobie przypomnieć. Niekiedy mi się zdaje, że śnię także na jawie…

Najpierw byłam przekonana, że nie zasnę o tak wczesnej porze. Potem okazało się, że wystarczy zgasić światło i przyłożyć głowę do poduszki…

… spadałam. A gdy już spadłam, o dziwo, bezboleśnie, okazało się, że idę piaszczystą, rozsłonecznioną drogą, w towarzystwie Kotyka i nie znanego mi mężczyzny w nieokreślonym wieku, w stroju włóczęgi. Jonyk tańczył wokół, niekiedy nas wyprzedzając, to znowu zostając w tyle, gdy coś go zainteresowało.

– Wreszcie wróciłaś – powiedział Kotyk. – Poznajcie się, to jest Alef-Włóczęga.

Włóczęga wykonał jakąś komiczną pantomimę, parodiującą dworskie powitanie.

– Jaki Alef? – zdziwiłam się.

– Och, idzie już z nami od dwóch tygodni, ale nie poznajesz go, bo szłaś z nami tylko w części. Głównie przebywałaś w tamtym swoim życiu, a nasze cię nie obchodziło – wytknął mi Kot.

– To jak mogłam z wami iść? – zdziwiłam się.

– TU i TAM czas płynie inaczej, ale bezustannie. Nie sądź, że to, co jest TU, istnieje tylko wówczas, gdy TU jesteś – wtrącił Alef. – Czy zegar przestaje wskazywać godziny, jeśli na niego nie patrzysz?

Przypatrywałam im się z głupią miną. Jak można być równocześnie i TU, i TAM? Dzielę się na pół jak cyrkówki, przerzynane piłą przez swych cyrkowych partnerów?

– Wędrowałaś z nami cały czas, ale nie w pełni świadomie. Owszem, pilnie opiekowałaś się Jonykiem, a to jest najważniejsze. Bo on też jest teraz i TU, i TAM. I w obu światach potrzebuje opieki. Tu, u nas, już od dwóch tygodni przekradamy się przez ten ogromny kraj, lasem, moczarami, stepem, przeżywamy różne przygody, uciekamy przed cesarskim pościgiem i dopiero wczoraj weszliśmy na ten wygodny gościniec. Gdybyś nie czuwała nad Jonykiem, mogłoby stać mu się coś złego, a to przekreśliłoby szansę naszej wyprawy – dorzucił Kotyk.

– Więc Jonyk jest dla was ważniejszy niż ja? – spytałam niezbyt urażona, a nawet z pewną dumą, że urodziłam niezwykłe Dziecko.

– Jonyk może być kluczem do odpowiedzi na pytanie, co stało się z jedynym synem Cesarskiej Pary, a moim ukochanym panem – stwierdził Kot.

– Dlaczego właśnie Jonyk? Jakiej pomocy może udzielić trzymiesięczne niemowlę? – dociekałam.

– Niektóre niemowlęta nie są jeszcze skażone przez swój świat. Dlatego wiedzą, widzą i słyszą to, czego nie wiedzą, nie widzą i nie słyszą starsze dzieci lub dorośli. Posiadają naturalny dar odróżniania dobra od zła i białej magii od czarnej. Gdy mówią, nie kłamią, za to znakomicie wyczuwają kłamstwa innych. Rozumieją też mowę ptaków, zwierząt, kamieni, roślin. Potem, niestety, z tego wyrastają – wyjaśnił Alef. Zerknęłam na niego, stwierdzając, że w tym swoim obszarpanym brązowym kaftanie, z kijem w ręce, naprawdę wygląda na Włóczęgę, i jego przydomek jest właściwie dobrany. Co jednak kryje się pod tym przebraniem…?

– A kimże ty jesteś, że tyle gadasz? – spytałam ze złością, gdyż trochę było mi głupio, że od dwóch tygodni wędrowałam z nimi, nic o tym nie wiedząc. Diabli wiedzą, co wyprawiałam i jakich przyczyniałam im kłopotów!

– Gadam tak dużo, że niektórzy zwą mnie też Głupcem – uśmiechnął się Alef. – Ot, wędruję z miejsca na miejsce, z królestwa do królestwa, z góry na górę, z doliny w dolinę, a niekiedy odwiedzam Wieżę…

– Wieżę? – spytałam zaciekawiona.

– Wieża to jedyne miejsce w Cesarstwie, gdzie spotykają się bezpiecznie ludzie z wszystkich czterech królestw: Buław, Denarów, Mieczy i Kielichów. Przychodzą tam także dworzanie i rycerze z cesarskiego zamku, włóczęgi takie jak ja, magowie, czarodzieje, czarownice, przybiegają zwierzęta zwykłe i zaczarowane, ptaki, demony i strzygi, a mimo to nikt nikomu nie robi nic złego. Bo Wieżę zbudowano właśnie po to, aby można się w niej było bezpiecznie spotkać, nawet gdyby wokół trwała wojna. A zbudowano ją tak dawno temu, że już nikt nie pamięta, kto to zrobił. Stać będzie też po wieczność – poinformował mnie Kotyk.

– Tylko do czasu – uśmiechnął się Włóczęga.

– Do jakiego czasu?

– Do czasu, gdy przychodzący do Wieży ludzie przestaną rozumieć różne języki, jakimi mówią, gdy stanie się to powodem do podejrzeń i niechęci i wreszcie gdy ktoś uzna, że Wieża jest bardziej jego niż innych. Wtedy wybuchnie najpierw wielki spór, potem wielka wojna, a potem wszyscy, zniszczą Wieżę, nie chcąc, by inni ją posiedli.

– Ależ to głupie! – zawołałam.

– Ależ to normalne. I TU, i TAM – powiedział Alef. – Lecz spójrzcie, oto przed nami wyłania się Królestwo Kielichów…

Gościniec wspiął się właśnie na wzgórze, z którego rozpościerał się widok na ogromne, otoczone murami miasto, nad którym górował, wyrastający ponad inne budowle, zamek. W przeciwieństwie do zamku cesarskiego, który – może przez złe wspomnienia – wydał mi się piękny, lecz groźny, zamek Królestwa Kielichów był jasny i już z oddali tętnił radością. „Jego mieszkańcy muszą lubić życie” – pomyślałam.

– Tak – powiedział Alef. – Tutejsi mieszkańcy, a i władcy lubią żyć szczęśliwie i czynią wszystko, co można, by unikać smutku lub kłopotów.

– Czytasz w myślach, Alefie? – zdziwiłam się.}

– Czasami. Od tylu już lat wędruję po Cesarstwie, z tyloma ludźmi się spotykam, że umiem wyczuć, co mogą myśleć. To żadna sztuka, sama byś ją posiadła, gdybyś tylko chciała – uśmiechnął się kpiąco.

Bramy Królestwa Kielichów stały szeroko otwarte, a strażnicy pilnowali ich chyba tylko dla pokazania przybyszom bogatych strojów i wytwornej, choć mało użytecznej broni. Koronkowe kołnierze i mankiety, miękkie, wysokie buty, szerokoskrzydłe kapelusze, krótkie mieczyki zdobione cennymi kamieniami, gładkie, uśmiechnięte twarze ich właścicieli – to wszystko czyniło wrażenie, że strażują jedynie z nudów, a nie z potrzeby. Czyżby nic nie zagrażało Królestwu?

– Powóz dla gości królewskiej pary! – wykrzyknął jeden ze strażników i natychmiast po wewnętrznej stronie muru zajechał niewielki, elegancki wehikuł, zaprzężony dwa koniki. Kotyk wskoczył na miejsce koło woźnicy, ja Alefem usiedliśmy z tyłu, a Jonyk tanecznie wspiął mi się na kolana. Konie niespiesznie ruszyły.

– Skąd wiedzą, że jesteśmy gośćmi królewskiej pary? – spytałam.

– A cóż królowie mogą robić innego, niż podejmować gości? – zdziwił się woźnica. – Każdy, kto staje u bram miasta, jest gościem Królowej i Króla Kielichów!

– Nawet gdyby to była Gimel? – spytałam bezwiednie, wydobywając z pamięci półzapomniane imię, które wymówił Mag na cesarskim dworze. Ku memu zdumieniu imię to wywarło na woźnicy tak piorunujące wrażenie, że gwałtownie strzelił batem i konie przez chwilę poniosły.

– Wypluj te słowa – powiedział ponuro, gdy już opanował zaprzęg i odwrócił głowę, patrząc na mnie mało przyjaźnie. – My, mieszkańcy Królestwa Kielichów, nie lubimy kłopotów. Jeżeli wnosicie je ze sobą, to lepiej od razu zawróćcie tam, skąd idziecie.

– Ta kobieta jest królową państwa nie podlegającego Cesarstwu, więc niewiele wie o naszych obyczajach. Na przykład nie wie, że tamtego imienia się nie wymawia, aby nie ściągać złego Losu. Wybacz jej – powiedział układnie Kotyk. Gdy chciał, był rzeczywiście dworskim Kotem!

– Jesteś królową? Doprawdy? – spytał z szacunkiem woźnica, a ja kątem oka dostrzegłam tajemniczy uśmiech na twarzy Alefa.

– Doprawdy. Jestem – odburknęłam i bezwiednie wyprostowałam plecy. Królowe powinny nosić się godnie. Psiakrew, na śmierć zapomniałam o tym, że wmówiłam Cesarzowej, iż jestem królową! Czy to aby nie niesie ze sobą jakichś dodatkowych komplikacji?

– Królowa czy zwykła kobieta – rodzą się tylko jeden raz i jeden raz umierają. A to, co pośrodku, między narodzinami a śmiercią… – tu Alef wykonał jakiś nieokreślony gest ręką, jakby to, co pośrodku, w ogóle się nie liczyło we wszechświecie.

– Nie żartuj. To, co pośrodku, jest najprzyjemniejsze – wtrącił woźnica.

Akurat zajechaliśmy pod ów piękny, radosny zamek i jeszcze nie zdążyliśmy wysiąść z powoziku, gdy już podbiegli czterej paziowie z kryształowymi kielichami, napełnionymi złocistym płynem.

– Witajcie w zamku Króla i Królowej Kielichów. Pijcie za zdrowie nasze i wasze, za spokój i radość – rzekli chórem.

Nikt z naszej grupy się nie wzdragał i wszyscy wychyliliśmy swoje kielichy. Napój smakował wybornie i ledwo skończyłam go pić, poczułam, że opada ze mnie całe zmęczenie długiej pieszej wędrówki, a nawet pamięć złych zdarzeń. Kotyk wsadził do kielicha prawie całą mordkę, a Jonyk, ku memu zdziwieniu, radził sobie podobnie jak Kotyk, choć TAM, w domu, muszę go karmić łyżeczką lub butelką ze smoczkiem.

Ledwo skończyliśmy pić, paziowie zawiedli nas do wytwornie urządzonych dwu komnat: jednej dla Alefa z Kotykiem, a drugiej dla mnie z Jonykiem. Tam już czekała nas kąpiel i nowe, śliczne szaty. Jonyk wyglądał wprost uroczo w tęczowej tunice, która przy jego tanecznych ruchach falowała jak skrzydła motyla. Moja tunika, rozłożona na iście królewskim łóżku z baldachimem, była równie tęczowa, lecz bardziej zdobna. Zaczęłam ją wkładać, a gdy już wychyliłam głowę ze zwojów materiału, spostrzegłam, że na przykrywającym łoże brokacie leżała… prawdziwa korona! Lśniła tak oślepiającym, złocistym blaskiem, że zaskoczyło mnie, iż nie dostrzegłam jej wcześniej. Chwilę się wahałam, gdyż było to jednak fałszerstwo. Nie byłam królową, jedynie ją udawałam. „Skoro jednak mam ją udawać, to pójdę na całość!” – pomyślałam z zadowoleniem i wiedziona jakimś impulsem, włożyłam koronę na głowę. Podbiegłam do lustra. Wyglądałam rzeczywiście po królewsku. Widać, gdy dotarła tu wieść, że jestem królową, władcy tego kraju postanowili odpowiednio mnie uhonorować…

Na zamkowym korytarzu zderzyłam się z Kotykiem, który miał na szyi koronkową kryzę, i z Alefem. Ten jednak, ku memu zdumieniu, w ogóle nie zdjął swego stroju Włóczęgi.

– Strój zmienia naturę człowieka, a moja natura mi odpowiada – mruknął na widok mego zdziwienia i sam z kolei zdziwił się, patrząc na moją złociście połyskującą głowę.

Kotyk tymczasem zerknął na Alefa jakby z poczuciem winy i ku memu zdumieniu jednym ruchem łapy zerwał kryzę. Nie miałam ochoty iść w jego ślady i rozstawać się z tym ślicznym strojem, a już zwłaszcza z koroną.

– Ja, skoro już przez przypadek jestem królową… – zaczęłam usprawiedliwiająco, poprawiając złotą ozdobę na głowie, i urwałam, gdyż po wąskich wargach Włóczęgi przebiegł ironiczny uśmiech. A może mi się zdawało? Zresztą czy jako królowa muszę się przed kimkolwiek tłumaczyć? Zwłaszcza przed byle włóczęgą?

Jonyk, w tunice czy bez niej, był ciągle sobą: tańczącym niemowlakiem, a swój tęczowy strój traktował nie lepiej niż bawełnianą koszulkę i pampersa. Poczułam, że ta trójka – Dziecko, Kot i Włóczęga – nie zachowuje się zbyt godnie jak na orszak cudzoziemskiej królowej, i trochę mnie to zirytowało. Jednak nie miałam czasu, aby ich zbesztać.

Król i Królowa Kielichów przywitali nas w sali tronowej, mnie traktując z ogromnym szacunkiem, jako równą im samym. Z satysfakcją zerknęłam na Alefa, myśląc, że pewnie mi zazdrości, ale czy taki Włóczęga jak on może spodziewać się królewskiego traktowania…?!

Z sali tronowej przeszliśmy do ogromnej komnaty, gdzie zalegliśmy na miękkich sofach, obsługiwani przez dworzan, którzy podsuwali nam najlepsze mięsa, jarzyny, owoce, wyszukane słodycze i napoje.

– Skąd Wasza Królewska Mość wzięła się w grupie ochotników ratujących Księcia Theta? – zdziwiła się Królowa Kielichów, która była nie tylko piękna, ale i oryginalnie ubrana. Zazdrościłam jej zwłaszcza korony, wysadzanej lśniącymi brylantami. Moja była o wiele skromniejsza i połyskiwał w niej tylko jeden, czarny kamień. – Nigdy bym nie pomyślała, że jakakolwiek królowa zechce być ochotnikiem w tak niebezpiecznej wyprawie! W dodatku narażając się Cesarzowej… – dorzuciła tymczasem Królowa Kielichów, ściszając głos.

– Moja Królewska Mość też by tego nie pomyślała – odparłam ze złością. – Zwłaszcza iż Księcia Theta nie znam i doprawdy nie wiem, po co mam gonić piechotą po wielkim, nieznanym Cesarstwie. Wszystkiemu winien jest ten Kot. To on naraża, i mnie, i moje jedyne Dziecko.

Zdawało mi się, że słyszę, jak Kotyk szepce do ucha Alefa jedno krótkie słowo: „Gimel…” Ale chyba było to złudzenie. Przecież wiedział, że jest to imię zakazane!

– Właściwie to jak i kiedy zaginał Książę Thet? Różne słyszymy o tym opowieści… – zagadnął Król Kielichów, człowiek wesoły i tęgi od jedzenia i picia. W tym Królestwie zdaje się lubili wszystko, co było przyjemne dla ciała, i pomyślałam, że warto tu zostać dłużej, zamiast tułać się po jakichś wertepach i narażać na niebezpieczeństwa.

– Książę, który wkrótce skończyłby trzynaście lat, pół roku temu po prostu zniknął ze swej komnaty w cesarskim zaniku. Wieczorem wszedł do niej, aby ułożyć się do snu, a gdy rankiem zastukali pokojowcy, komnata była pusta. Całą noc pod drzwiami stali strażnicy i wszyscy klną się, że Książę nigdzie nie wychodził. Mimo to zniknął z zamkniętego szczelnie pokoju! – odparł Kotyk.

– Ale ty, Kocie, który ani we dnie, ani nocą nie odstępowałeś Księcia od dnia jego narodzin, byłeś niemal jego cieniem, nawet podobno sypiałeś w jego łożu, dlaczego nawet ty nie wiesz, co się stało? – spytała Królowa.

– Właśnie tej nocy, po raz pierwszy od bardzo dawna, wspiąłem się na dach zamku, aby pośpiewać do księżyca – szepnął Kotyk i przelotnie zrobiło mi się go żal. Lecz zaraz przypomniałam sobie, że koty są fałszywe. Ten zapewne też kłamał. Oczywiście! Miał pilnować swego ukochanego Księcia, a łaził po dachach!

– Właśnie dlatego, że cię nie było, jesteś pierwszym podejrzanym, chyba o tym wiesz – powiedział obojętnie Król, pochłaniając trzecie indycze udko zapieczone w miodzie. Widać było, że nieszczególnie interesuje go, kto będzie rządzić Cesarstwem, byle on miał spokój.

– Wiem o tym i czuję się winny. Wynajduję coraz to nowych ochotników, którzy próbują odnaleźć Księcia. Niestety, żadnemu z nich to się nie udało, a jeden zaginął bez wieści. Pewnie do dziś szuka Księcia – powiedział ponuro Kotyk.

– I masz nadzieję, że teraz także zaginie Nasza Królewska Mość z naszym królewskim synem – powiedziałam jadowicie. – Ale przeliczyłeś się. Przerwiemy tę beznadziejną wyprawę. Nasze Dziecko, jak widzę, dobrze się czuje w Królestwie Kielichów i nie mam zamiaru go dłużej narażać…

– Pani, całe nasze królestwo jest do twojej dyspozycji… – rzekł wdzięcznie tłusty Król.

– … i całe jedzenie – wtrącił Alef. – Masz szansę stać się równie królewska jak Jego Wysokość.

– Jak śmiesz mówić do mnie tym tonem! – zawołałam w gniewie i zwróciłam się do królewskiej pary: – Wygońcie go z zamku! Nie pojmuję, co tu robi taki zwykły Włóczęga! W moim zamku byłoby to niemożliwe.

Królowa spuściła oczy, a Król powiedział zmieszany:

– Prawa gościnności nakazują nam podejmować każdego, kto się pojawi, bez względu na pochodzenie czy strój…

– Ależ to głupie! W moim królestwie mogę wygnać wszystkich, którzy mi się nie podobają! Nie macie w takim razie żadnej władzy! – zawołałam oburzona.

Para królewska milczała, zapewne zastanawiając się nad moimi słusznymi uwagami, a ja kątem oka dostrzegłam, że Alef z Kotykiem coś szepczą. I znów zdawało mi się, że słyszę słowo „Gimel” i drugie słowo: „korona”. Ale zanim ponowiłam żądanie, aby wyrzucono Włóczęgę i Kota, Jonyk podpłynął do mnie z gracją tańczącego motyla i… malutką rączką zrzucił moją śliczną złotą koronę! Cenny klejnot, dźwięcząc po kamiennej posadzce, potoczył się głęboko pod stół! Najpierw w złości trzepnęłam w łapę Dziecko, które jednak nie rozpłakało się, lecz spojrzało na mnie uważnie. Z równą uwagą przyglądali mi się Kotyk z Alefem. Złość mi przeszła, za to poczułam pulsujące uderzenie krwi w skroniach.

– Tak strasznie boli mnie głowa – szepnęłam, przyciskając dłonie tam, gdzie wcześniej uciskała mnie królewska ozdoba.

Król i Królowa Kielichów przyglądali nam się ze zmieszaniem. Król, posapując, rozglądał się wokół za koroną. Królowa udawała, iż nie dostrzega, że dzielą nas jakiekolwiek konflikty.

– Skąd Wasze Dostojności mają tę koronę? – spytał Alef po chwili ciszy.

– To nie jest nasza korona – speszyła się Królowa Kielichów. – Takiego klejnotu nie ma w naszym skarbcu. Myślałam, że obecna tu królowa z Dalekiego Kraju przywiozła tę koronę ze sobą, w podróżnym bagażu.

– Korona leżała na moim łożu, w komnacie, obok tej sukni. Tylko dlatego ją włożyłam – powiedziałam, nadal czując pulsujący w skroniach ból. Miałam uczucie, że korona pozostawiła mi krwawy ślad.

– Nikt z nas nie nakazał jej tam kłaść. W skarbcu są tylko te nasze dwie korony, które wkładamy, gdy zjawiają się dostojni goście… – powiedział zdziwiony Król.

– Nie mamy nawet koron zapasowych, gdyby coś stało się z tymi – pożaliła się Królowa Kielichów.

Alef i Kotyk spojrzeli po sobie znacząco, Jonyk zaś wpłynął pod stół i wynurzył się po chwili z koroną w rączce. Mimo woli wyciągnęłam dłoń, czekając, aby mi ją podał, ale on skierował się tanecznymi ruchami ciała ku wąskim, wysokim oknom. Myślałam, że bawi się tym złotym cackiem i nie przeszkadzałam mu, czując do siebie żal, że go uderzyłam. Korona już przestała mi się wydawać aż tak godna pożądania. Lecz nagle ujrzałam, że mój synek małymi rączkami zatacza szeroki łuk i… wyrzuca piękny klejnot przez jedno z okien! Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc i podbiegliśmy ku oknom: korona przez krótkie sekundy szybowała półkoliście, a potem jak kamień zaczęła spadać w dół, wzdłuż wysokich murów zamku. Gdy do opadnięcia na ziemię brakowało jej najwyżej parunastu metrów, nagle z wiszących nad zamkiem chmur wyłonił się wielki czarny ptak i schwycił cenną ozdobę w zakrzywiony dziób! Po chwili znów wzbił się wysoko w górę i razem z koroną zniknął z zasięgu naszego wzroku.

– Ptak… – powiedziałam pełna nadziei.

– … ale czarny ptak – szepnął złowieszczo Alef. – Duży sęp z Krainy Mroku.

– To nie ten Ptak, którego masz na myśli. Wręcz przeciwnie – wymruczał do mnie Kotyk. – Te ptaki nie są naszymi sprzymierzeńcami.

– Ale on porwał waszą własność! Taka cenna korona… – wtrąciła zmartwiona Królowa Kielichów.

– To nie nasze – powiedziało Dziecko.

– Ten klejnot też pochodzi z Krainy Mroku – szepnął Włóczęga. – Istota, która go podrzuciła, chciała wstrzymać naszą wyprawę…

– Skoro tak, to musimy szybko ruszać w dalszą wędrówkę – orzekłam bez cienia wahania…

– …w jaką wędrówkę? – spytał, śmiejąc się, mój mąż. Stał nade mną z apetycznie zastawioną tacą: kawa ze śmietanką, rogaliki, dżem. – Czy wiesz, że spałaś całe dwanaście godzin? W dodatku nigdy nie mówiłaś przez sen, a nagle zaczęłaś. To pewnie te kłopoty, które masz ze swoją nową powieścią… Wiesz, że Jonyk z Kotykiem też przez te dwanaście godzin nawet nie drgnęli w swoim łóżeczku? I wszyscy w trójkę obudziliście się prawie jednocześnie. Jakby was łączyła jakaś niewidzialna nić! Patrz, Ewo, przyniosłem ci śniadanie do łóżka. Rozpieszczam cię… Jest tu też butelka dla Jonyka.

Przeciągnęłam się z lubością, myśląc, że już dawno nie spałam tak długo i mocno, w dodatku bez żadnych snów. No i mam bardzo, bardzo kochanego męża. Ilu mężów robi żonom śniadanie do łóżka?

Jadłam z apetytem, gdy Adam nagle przyjrzał mi się uważnie i powiedział:

– Gdzie ty się uderzyłaś?

– Ja? – spytałam zdziwiona.

– No ty – rzucił niecierpliwie mój mąż i dotknął obiema dłońmi mojego czoła. – Przejrzyj się w lustrze, jak nie wierzysz…

Pomknęłam do łazienki i ze zdziwieniem wpatrzyłam się w swoją twarz. Na czole miałam dziwną krwawą pręgę.

– Musiałam wieczorem drasnąć się gałęzią w ogrodzie i przez noc podbiegło to krwią – powiedziałam, wzruszając ramionami. Ślad był dziwny, ale płytki. Zniknie za kilka dni lub nawet wcześniej. Wróciłam do śniadania.

– Kotyk, żebyś tylko nigdy nie łaził po żadnych dachach, bo możesz zrobić sobie krzywdę – powiedziałam do kocura, wypijając pierwszy łyk aromatycznej kawy. Zwierzak łypnął na mnie zielonym okiem.