"W krainie kota" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Rozdział, szóstyPrzestałam sypiać w dziecinnym pokoju, gdyż Jonyk zachowywał się wprost wspaniale i przez wiele nocy nie zdarzyło mu się nawet pisnąć przez sen. Wystarczało mu chyba towarzystwo Kotyka. Wieczorami znów cichutko stukałam w klawiaturę komputera, głowiąc się tylko czasem, skąd przychodzą do mnie te dziwaczne pomysły. Akcja mojej najnowszej powieści toczyła się w tak bardzo nie znanym mi kraju, że miałam ogromne kłopoty z poruszaniem się po nim. Bohaterowie też wydawali mi się dziwaczni i nie z tej ziemi. „W co ja się wplątałam?!” – myślałam czasem ze złością. Tym razem bowiem to nie ja prowadziłam moich bohaterów, lecz oni mnie… Parokrotnie postanawiałam rzucić tę powieść i zacząć pisać nową, ale coś mnie przy niej trzymało. Chyba upór… Dwa miesiące minęły mi bardzo spokojnie, może nawet aż nazbyt, gdyż trochę zaczęłam się nudzić powtarzalnością codziennych zajęć związanych z pielęgnacją niemowlęcia. Życie pomiędzy mieszaniem zupek, zmienianiem pampersów, plewieniem ogrodu i pogodnymi rozmowami z Adamem było szczęśliwe, lecz odrobinę monotonne. Pragnęłam jakiejś odmiany, choć nie wiedziałam jakiej. I pewnego dnia nadeszła… W południe listonosz przyniósł list, którego treść mnie podnieciła – i równocześnie zdenerwowała. Mój związek literatów powiadamiał mnie, że za cztery dni w stolicy odbędzie się międzynarodowy zjazd pisarzy dziecięcych i jestem, rzecz jasna, zaproszona. To wspaniale – tyle że ja, matka czteromiesięcznego niemowlęcia, nie mogę jechać! No bo to zajmie się Jonykiem? Kto zadba o to, aby go zawsze Porę nakarmić? Kto mu da pić, gdy będzie spragniony, kto zmieni pampersa, nie przetrzymując z lenistwa w mokrym, kto go codziennie wywiezie na spacer, bez względu na pogodę? A tak chciałabym pojechać… – I pojedziesz – powiedział zdecydowanie Adam. Chyba on też wyczuł moją tajoną frustrację. – Ten twój zjazd to przecież tylko głupie cztery dni. Każda młoda mamusia jest święcie przekonana, iż nikt nie jest w stanie jej zastąpić. A od czegóż są agencje, które wynajmują fachowe Miałam rozliczne opory, ale zgodziłam się. Powiedzmy sobie szczerze: chciałam się zgodzić, i niewiele było trzeba, żeby nakłonić mnie do wyjazdu. To przecież rzeczywiście tylko cztery dni… W agencji zarezerwowano dla mnie najlepszą ponoć I wzbudziła. Joanna była miłą, spokojną około dwudziestopięcioletnią blondynką. Opieka nad niemowlakiem nie stanowiła dla niej nowości, a na dodatek z zawodu byłą pielęgniarką. No i lubiła koty. Sama miała w domu dwa. To przeważyło. O naszego kocura też przecież należało zadbać. Dni mijały jak z bicza strzelił i ani się obejrzałam, gdy nadszedł dzień wyjazdu. Rano zajechała po mnie taksówka. Ucałowałam Jonyka, Adama, a nawet Kotyka i ruszyłam na lotnisko. Joanna miała się pojawić w ciągu godziny, mąż zaczynał pracę w szpitalu dopiero po południu, więc wszystko grało. Wręcz idealnie. – Co dzień będę dzwonić! – krzyknęłam z jadącej już taksówki, a mąż uśmiechnął się wyrozumiale. Było jasne, że będę telefonować, i to może nawet nie raz, ale kilka razy na dobę, aby mieć pewność, że z opieką nad Jonykiem wszystko jest w porządku. I było w porządku. Tak przynajmniej twierdził Adam, gdy dzwoniłam, lub Joanna, gdy to ona odbierała telefon, bo maż był właśnie w szpitalu. – Ależ tak – mówiła łagodnym, spokojnym, choć trochę zakatarzonym głosem. – Jonyk ma wspaniały apetyt, codziennie chodzimy na spacery… Oczywiście, że podaję mu witaminy! Nie, nie, prawie nie płacze po nocach… Tak, tak, Kotykowi daję dwa razy dziennie jeść i zawsze ma mleko w jednej miseczce, a wodę w drugiej. Doprawdy, proszę się nie denerwować, opieka nad dzieckiem to przecież mój zawód! A koty lubię… Odżyłam. Pobyt w stolicy rzeczywiście świetnie mi robił. Spotkałam dawno nie widzianych przyjaciół – pisarzy i wydawców, nawiązałam nowe, pożyteczne znajomości, uzupełniłam w stołecznych sklepach moją garderobę i kosmetyki. Byłam na dwóch garden party, trzech lunchach z interesującymi ludźmi, a nazajutrz czekał mnie pożegnalny, wystawny bankiet. Wieczorem znów złapałam za telefon. Odebrał Adam. – Ależ oczywiście, że wszystko jest w porządku – powiedział, lecz wydawało mi się, że w jego głosie słyszę jakieś napięcie. – Adam, jeśli dzieje się cokolwiek niepokojącego, jeszcze dziś wsiadam w samolot i przylatuję… – powiedziałam nerwowo. – Nie dzieje się nic złego, idź jutro spokojnie na ten swój bankiet i wracaj tak, jak miałaś wrócić, czyli pojutrze w południe – odparł mąż z naciskiem. – Nic złego? – ponowiłam pytanie, gdyż ton jego głosu jakoś mi się nie podobał. – Złego na pewno nic – podkreślił jeszcze raz. Odetchnęłam. Na bankiet miałam przygotowaną superkreację i sprawiło mi przyjemność, że dostrzegli to również inni. Potem spokojnie odespałam bankietowe szaleństwa i o godzinie dziesiątej byłam w samolocie, a o jedenastej trzydzieści wylądowałam na naszym podmiejskim lotnisku. Dochodziła dwunasta w południe, gdy z torbą podróżną wbiegłam do domu. Już z daleka dostrzegłam w ogrodzie wózek Jonyka, więc odetchnęłam z ulgą. Mąż ucałował mnie czule, choć z pewną sztywnością, i gdy energicznie ruszyłam do ogrodu, położył mi rękę na ramieniu i rzekł: – Nie wystrasz się, bo Jonyk jest cały podrapany… – Podrapany?! Jak to podrapany?! Chcesz powiedzieć; że Kotyk… – Nic nie chcę powiedzieć. Sama ocenisz… Ruszyłam biegiem do ogrodu – i jak wryta zastygłam przy wózku. Leżał w nim Jonyk z głębokimi, krwawymi śladami pazurów na buzi, rączkach, nóżkach… Rozchyliłam mu koszulkę: głębokie, krwawe rysy widniały na jego całym biednym ciałku. W trzech miejscach mój mały synek miał nawet założone szwy! – Kotyk…? – powtórzyłam ze zgrozą i niedowierzaniem. – Podobno – odparł z takim samym niedowierzaniem mąż. – Tak przynajmniej twierdzi ta Joanna. No, ta dziewczyna, którą wynajęłaś… – Co ona mówi?! Adam streścił mi przebieg wydarzeń: dwa dni temu, wieczorem, gdy był na dyżurze w szpitalu, zatelefonowała nagle zdenerwowana i zapłakana Joanna. Zostawiła wózek z Jonykiem w ogrodzie, a sama poszła przygrzać mu kolację. Nagle wydało jej się, że słyszy dziwne, dzikie warczenie. Odwróciła się i ujrzała z oddali naszego Kota, który, warcząc jak dzikie zwierzę, atakował Dziecko! Jonyk rozpaczliwie płakał i nieporadnie wymachiwał rączkami, ale było jasne, że nie ma szans w starciu z rozjuszonym zwierzakiem. Spanikowana Joanna natychmiast pobiegła do ogrodu: wielki kocur po prostu rozszarpywał naszego synka! – … no więc ta dziewczyna wzięła pierwszy z brzegu przedmiot, jaki miała pod ręką, czyli twoją motykę, bo akurat leżała, koło klombu, no i walnęła nią Kota. Podobno stawiał opór jak prawdziwy tygrys i musiała go kilkakrotnie uderzyć, zanim ostatecznie poddał się i uciekł. Jej zdaniem, nasz Kotyk prawdopodobnie się wściekł i chciał zagryźć Jonyka… Ja jednak jeszcze ciągle wstrzymuję się z zastrzykami przeciw wściekliźnie, bo mam nadzieję… Adam umilkł, zamilkłam i ja. Jonyk spojrzał na mnie błękitnym okiem, a zielone skierował gdzieś w dół. Bezwiednie spojrzałam w ślad za nim: na ziemi, koło moich stóp leżała motyka. Jej metalowa część oblepiona była ciemnopurpurową, gęstą, zastygłą już mazią, przemieszaną z kocią sierścią… Zdrętwiałam. „A jeśli Kotyk nie był winny…” – Domyślałam w panice. Adam nie zauważył motyki, ale dostrzegł, że wpadłam w panikę. – Nie denerwuj się – powiedział. – Zbadałem rany Jonyka. Są stosunkowo czyste, nie powinno być zakażenia… Jeśli Jonyk nie rozdrapie strupków, które się zrobią, to nawet nie będzie blizn. W każdym razie na buzi. A z tą wścieklizną to jeszcze mamy odrobinkę czasu… Gdyby Kotyk się odnalazł, gdybyśmy mogli stwierdzić, czy jest faktycznie chory… Aha, zatem Adam też miał wątpliwości… Milczałam, mając przed oczami Kotyka z Jonykiem, sypiających co noc razem, przytulonych do siebie jak para najdroższych przyjaciół. Widziałam niezwykłe, tak podobne do oczu Dziecka, zielono-błękitne ślepia Kotyka, jego trójkolorowe miękkie futerko i słyszałam łagodne mruczenie, jakie wydawał, gdy się go głaskało. Owszem, miałam też w pamięci potężną masę jego gibkiego cielska i wielkie pazury, które jednak zawsze chował, gdy się z nami bawił… Wprawdzie mogło się zdarzyć tak nieszczęśliwie, że Kotyk złapał wściekłą mysz i zachorował… Ale w okolicy od dawna nie było wścieklizny! No i Kotyk, jak przystało na kota lekarza, był zaszczepiony! – Kotyk… – zaczęłam z wahaniem. – Gdzie on może być? – Uciekł. Nie ma go już od dwóch dni. Dokładnie od momentu, gdy zranił Jonyka, i gdy ta dziewczyna… Znowu chwilę milczeliśmy, każde pogrążone w swoich myślach. – Ty… ty w to wierzysz?! Wierzysz, że ten kot mógł zrobić coś takiego naszemu Dziecku? – zawołałam nagle, Adam zaś głęboko westchnął i niepewnie powiedział: – Szczepienie powinno go chronić, więc ta wścieklizna… hm… trochę jest wątpliwa. Z drugiej strony to był ogromny, drapieżny kocur… Nigdy w życiu nie widziałem tak wielkiego kota. Gdyby taki kocur chciał kogoś zaatakować, nie chciałbym znaleźć się w jego skórze. Może Jonyk niechcący zrobił mu jakąś krzywdę, na przykład złapał za ogon? Może kocur wpadł wówczas w złość…? Ale czy aż taką, że chciałby zagryźć Dziecko?! Co najdziwniejsze, Jonyk teraz co noc płacze i nie chce bez tego zwierzaka spać. Najwyraźniej go szuka… Gdyby Kotyk… no wiesz… gdyby to on go tak poranił, to ja myślę, że Jonyk powinien raczej się go bać, niż tęsknić za nim. – Może płacze ze strachu, a nie z tęsknoty? Może właśnie boi się, że Kot wróci i znów zrobi mu krzywdę? – spytałam z wahaniem. – Może – odparł równie niepewnie Adam. – W każdym razie szukałem Kotyka przez wiele godzin w najbliższej okolicy, żeby się upewnić, czy jest wściekły, czy zdrowy. I nie znalazłem go… – A ta Joanna? – Ona odeszła od razu po tym wydarzeniu. Bardzo się zdenerwowała. Nie protestowałem, bo… to głupie, przecież Jonyk jest czteromiesięcznym niemowlakiem, który jeszcze tak niewiele umie okazać, ale… miałem uczucie, że Jonyk tej dziewczyny nie lubi. „Skoro czteromiesięczne niemowlę umie pokazać, że na przykład nie cierpi szpinaku, a lubi marchewkę, to czemu nie mogłoby zademonstrować sympatii lub niechęci wobec ludzi?” – pomyślałam. – Wiesz co, skoczę teraz do tej Joanny. Wezmę jej adres z agencji i wypytam ją jeszcze raz o tę całą historię. – Po co? – spytał mąż. – Opowiedziałem ci wszystko najdokładniej, jak umiałem. Co jeszcze chcesz wiedzieć? Ona powie ci to samo co mnie. I nie wie, gdzie uciekł Kot. Pytałem ją o to. Bała się go, więc za nim nie biegła… – Nie wiem, czego mogę się jeszcze dowiedzieć, ale chcę ją zobaczyć. I porozmawiać. Muszę tak zrobić – powiedziałam z uporem. Nawet nie przebierając się po podróży, natychmiast wybiegłam z domu. W agencji, z której pomocą wynajęłam Joannę, dano mi adres domu, gdzie ta dziewczyna właśnie pracowała jako – Joanno, chcę znać całą prawdę – powiedziałam od razu na przywitanie, gdyż nie lubię niczego owijać w bawełnę. – Ale naprawdę całą. Ze szczegółami. – To pani już wie… Skąd? – spytała, wyraźnie zdenerwowana. – Od męża. Właśnie wróciłam z lotniska i po rozmowie z Adamem przybiegłam prosto do ciebie. Muszę dokładnie znać przebieg tego wypadku… – Wypadku? – powtórzyła ostrożnie i leciutko zarumieniła się. – No, chcę wiedzieć, jak doszło do tego, że Jonyk jest aż tak poharatany. Ale zacznij od początku. Mów wszystko, po kolei, z najdrobniejszymi szczegółami – zarządziłam. „Gdy chcę, to wydaję nieomal królewskie rozkazy” – pomyślałam przelotnie. – Więc pani dziecko jest poharatane…?! To znaczy, że coś mu się stało, gdy pani wyjechała? – zawołała Joanna wyraźnie zszokowana i zaraz pacnęła się ręką w usta, jakby chciała je sobie sama zamknąć. – To ty niby tego nie wiesz? Jak to? Przecież byłaś przy tym! – teraz z kolei ja się zdziwiłam. – Coś się stało? Coś złego? Niby gdy ja tam byłam, tak? No to ja już powiem pani całą prawdę, ale przysięgam, że nie jestem winna. Bo ja jej uwierzyłam – powiedziała zdenerwowana Joanna. – Komu uwierzyłaś? – zdziwiłam się. – No, tej pani kuzynce. Wzięła mój adres z agencji, przyszła do mnie do domu na dzień przed rozpoczęciem pracy u pani i powiedziała, że chce wam zrobić niespodziankę. Właśnie przyjechała z zagranicy. Więc już nie jestem potrzebna do opieki nad pani dzieckiem, bo ona się nim sama zajmie. No i jeszcze dodała, że pani mąż o wszystkim wie. – Ja nie mam żadnej kuzynki. – szepnęłam zdezorientowana. – Widzisz, ja jestem z domu dziecka i nawet nie wiadomo, kim byli moi rodzice… Nigdy nie znaleziono mojej dalszej rodziny, ani wujków, ani ciotek, więc nie mam też nawet najmarniejszej kuzynki. Dlaczego nie zatelefonowałaś do mnie od razu, żeby sprawdzić, czy ta dziewczyna mówi prawdę? Joanna nagle wybuchnęła płaczem. – Bo ona dała mi ten piękny złoty pierścionek! Skusiłam się… … i wyciągnęła przed siebie dłoń. Na serdecznym palcu dziewczyny tkwił wyjątkowo oryginalny pierścień, z dużym czarnym kamieniem. Był rzeczywiście piękny i coś mi przypominał, choć nie pamiętałam co. Zresztą to akurat nie było ważne. – Jak wyglądała ta dziewczyna? – spytałam, już z góry wiedząc, że to też nie ma żadnego znaczenia. Pewnie i tak jej nigdy nie spotkam. „W każdym razie nie TU” – pomyślałam idiotycznie, tak jakby było jakieś TAM… – Ona była taka ot, właściwie ładna, wysoka, ciemnowłosa. Miała bardzo białe zęby, jak jakaś aktorka… No i robiła miłe wrażenie, więc jej uwierzyłam. A nie powinnam. Czy dziecku stało się coś poważnego? – wyjąkała Joanna przez łzy. Nie dziwię się, że płakała. W końcu gdybym się uparła, mogłam powiadomić o jej lekkomyślności agencję i zapewne by ją z niej wyrzucono. – Moje Dziecko podrapał Kot – powiedziałam sucho, a potem obróciłam się na pięcie, nie reagując na zdziwiony i zarazem pełen ulgi wyraz twarzy Joanny. Przypomniałam sobie, że ta dziewczyna mówiła mi, że lubi zwierzaki i ma w domu dwa koty. Nic dziwnego, że kocie zadrapania nie wydały jej się czymś poważnym! Ale ona nigdy nie widziała naszego kocura, jego łap i pazurów, no i nie widziała ran Jonyka… – Więc „twoja” Joanna jest blondynką, tymczasem „moja” była brunetką. Psiakrew, że też nie wpadło nam do głowy, żeby ją sobie opisać, skoro pofatygowałaś się przed wyjazdem, żeby ją pooglądać. Ta druga dziewczyna mogła być przecież groźną psychopatką! – orzekł Adam, po wysłuchaniu mojej relacji. – Pierścionek zapewne jest z tombaku, a nie ze złota. Mimo to chciałbym wiedzieć, dlaczego jej tak zależało, żeby przyjść do naszego domu… – A w takim razie Kotyk… – zaczęłam, pełna niepokoju i urwałam. Adam dokończył za mnie: – W takim razie może to Kotyk poranił Jonyka, a może nie on. Jeśli nie on, to jednak trzeba byłoby powiadomić policję – zamyślił się Adam. – A jeżeli ta dziewucha naprawdę biła Kotyka motyką… Drgnęłam, myśląc o makabrycznych śladach, doskonale widocznych na motyce do tej pory. Adam tymczasem głośno myślał: – Może Kotyk, śmiertelnie przez nią zraniony, zawlókł się gdzieś i… i już nie żyje. – Nie! – przerwałam mu. – Nie! Przez wiele godzin szukałam naszego kocura. Obiegłam dookoła wszystkie domy, ogrody i różne dziwne miejsca, nawołując go głośno. Wszędzie porozklejałam karteczki, obwieszczające, że zginął trójkolorowy, wielki kot, wabi się Kotyk, na znalazcę zaś czeka bardzo wysoka nagroda. Zatelefonowałam nawet na policję i do schroniska dla zwierząt. – Jeżeli żyje… – zaczął ostrożnie Adam, gdy wieczorem, znękana, kładłam się spać w pokoju dziecinnym. Jonyk znowu płakał i obracając główką na wszystkie strony, najwyraźniej szukał Kotyka. – Jeżeli żyje, to sam wróci – zakończył mąż. – A jeżeli nie, no to… Zgasiłam światło i wzięłam Jonyka za rękę, żeby go uspokoić. Jego mała piąstka natychmiast zacisnęła się na moim serdecznym palcu… …spadaliśmy. Tym razem tylko we dwoje: ja i Jonyk. Dziwne, że udało się to nam bez Kota – pomyślałam, lecąc. – Nareszcie! – zawołał Alef zamiast powitania. Zresztą już wiedziałam, że gdy znikamy, to nie całkiem. – Co ja tu z wami miałem…! Musiałem cały czas opiekować się i tobą, i Jonykiem, bo zniknięcie Kota szalenie was zdenerwowało. A gdy jeszcze potem ty zniknęłaś bardziej niż zwykle… Przez jakieś cztery dni był z nami tylko twój cień. Owszem, jeśli trzeba, to umiem opiekować się niemowlętami, ale to nie jest moja specjalność. Szliśmy mrocznym, gęstym lasem. Jonyk tańczył przed nami lub z tyłu i ciągle nawoływał Kota. – Daj wreszcie spokój – mruknął do niego Alef. – Daj spokój, bo głowa mnie boli od twoich wrzasków. Widziałam jednak, że był zdenerwowany. Z opowieści Włóczęgi wynikało, że Kot zniknął dwa dni temu. Przez chwilę jeszcze widniał między nami zarys jego sylwetki, zacierający się jednak coraz bardziej i bardziej, a potem Kotyk rozpłynął się w powietrzu! I to na naszych oczach! Było to w tydzień po opuszczeniu przez nas Królestwa Kielichów. Wcześniej ustaliliśmy, że teraz z kolei udamy się do Królestwa Denarów. Mieliśmy nadal zbierać wieści o Księciu Thet, których nie uzyskaliśmy w Królestwie Kielichów, i szukać śladów Złocistego Ptaka, Który Wszystko Wie i Wszystko Widzi. Gdy zniknął Kotyk, Alef jednak zmienił decyzję i zaczęliśmy się kierować ku Wieży Czterech Królestw. Nas o zdanie nie pytał, gdyż „cienie trudno pytać o cokolwiek” – wyjaśnił ze złością. – A dlaczego idziemy do tej jakiejś Wieży? – spytałam. – Bo tylko Wisielec może nam powiedzieć, czy Kotyk jeszcze żyje. Przy okazji powie nam, czy żyje też Książę Thet, czy raczej niepotrzebnie się trudzimy. Widzisz, Wisielec fantastycznie wprost tropi ślady życia i śmierci, właśnie dlatego, że jest Wisielcem. Wzdrygnęłam się: – Nie chcę oglądać żadnego Wisielca! – Ależ chcesz, skoro tylko on zna prawdę – odparł Alef z niezmąconym spokojem. – Zaraz za tym lasem ujrzysz Wieżę. Wisielec wisi na jej szczycie. Pogadamy sobie z nim… – Wisi i żyje?! Myślałam, że Wisielec to jego przezwisko, ale że z tym wiszeniem to jakiś żart! – zdenerwowałam się. – Jeśli to jest prawdziwy wiszący i martwy Wisielec, to naprawdę nie chcę go oglądać! – Ten wisi sobie tutaj, powieszony nietypowo, bo za nogę, a wisi tak już od wieków. A jeśli idzie o jego martwość… hm… on żyje i zarazem nie żyje. Jest cały czas na granicy życia i śmierci, i dlatego tylko on wie, czy ktoś jest jeszcze wśród żywych, czy już wśród martwych. Kotyk, gdy jeszcze był z nami, też planował wyprawę do Wieży, choć nie od razu. Najpierw chciał zasięgać języka w kolejnych Królestwach. No, ale jego zniknięcie zmienia sytuację. Zanim zaczniemy go szukać, musimy wiedzieć, czy w ogóle warto – wyjaśniał mi cierpliwie Alef. Jonyk ruchem tancerza na lodowisku poszybował nagle naprzód, więc i ja przyśpieszyłam kroku. Las właśnie się skończył i między drzewami, na rozległej polanie, ujrzałam sterczącą ponuro niezwykle wysoką Wieżę. Jej czubek krył się już w chmurach i wcale nie było go widać. … nie. Wieża Czterech Królestw nie robiła miłego wrażenia. Była zbudowana z ciemnego kamienia, który tu i ówdzie się kruszył. Jej wysokość zdumiała mnie. Włóczęga opowiedział nam, że według zamierzeń nieznanych budowniczych Wieża miała dosięgnąć nieba i Boga. Nie dosięgła, a jej budowniczowie pokłócili się. Paru z nich zostało zabitych w bójce. Przez kilkanaście wieków Wieża stała pusta, martwa, więc nikt nie wiedział, że na jej szczycie tkwi Wisielec, czyli jeden z ostatnich żyjących-nieżyjących budowniczych. Powiesili go skłóceni koledzy, gdyż usiłował przerwać ich bójkę. Niestety, nie miał go kto uwolnić, gdyż ci, co pozostali, pozabijali się wzajemnie. W stanie pół życia i pół śmierci Wisielec jednak przeżył-nie przeżył. Odkryli go rycerze z Czterech Królestw, gdy razem z przedstawicielami Cesarstwa wyznaczyli sobie tu spotkanie, w celu przerwania wyniszczającej kraj wojny. Wojna trwała już kilkanaście lat i nikt nie pamiętał, kto z kim walczy i o co. Właśnie wówczas Cesarstwo zdecydowało, że od tej pory Wieża będzie miejscem rozejmu i nikt nie ma prawa zabić tu nikogo, nawet największego wroga. Rozkazowi ówczesnego Cesarza Podporządkowali się nie tylko ludzie, ale i zwierzęta, czarodzieje i demony, słowem, wszyscy i wszystko, co tylko zamieszkiwało w Cesarstwie. – A Gimel? – spytałam, przypominając sobie to tajemnicze imię. Włóczęga zmarszczył brwi i rozejrzał się niespokojnie. – Nie wymawiaj jej imienia, gdy nie musisz. Z Gimel nigdy nic nie wiadomo. Ona sama sobie wyznacza prawa. – A Złocisty Ptak? – spytałam znowu. – Jedyną istotą, której Gimel się obawia, jest Złocisty Ptak. Gdyż On jest ponad wszystkim, jest Początkiem i Końcem. Ale nikt nie wie, gdzie Złocisty Ptak ma swoje gniazdo, choć od prapraprawieków wszyscy go szukają. Bo w tym gnieździe jest Rubinowe Jajo… – Rubinowe Jajo? – zdziwiłam się. – W twoim świecie Rubinowe Jajo, zniesione przed wiekami przez Złocistego Ptaka, nazywano kamieniem filozoficznym. I też poszukiwano go przez długie wieki. Bo Rubinowe Jajo spełnia wszystkie życzenia i odpowiada na wszelkie pytania. Nikt nigdy go nie znalazł… Umilkliśmy, gdyż właśnie stanęliśmy u stóp Wieży. Nie miała ona okien ani bramy w normalnym znaczeniu tego słowa. Miała jednak nieregularne otwory, niektóre przy samej ziemi, inne zaś wyżej. Jonyk wpłynął jednym z nich i poszybował ku górze, jak mały ptaszek. Nas czekało pokonanie kilkunastu tysięcy zniszczonych kamiennych schodów i już z góry wyobraziłam sobie tę męczarnię… Jednak w Wieży działała jakaś magia, gdyż wydawało mi się, że pokonuję naraz po sto schodów, jakby ciągnęła mnie dziwna siła. A może sprawiał to niezwykły wicher, który, choć na dworze było spokojnie, wiał tu cały czas, i to niemal z huraganową mocą? Wypychając nas cały czas ku górze? – Czy zawsze jest tu tak okropnie?! – wrzasnęłam do Włóczęgi, aby przekrzyczeć świst wichru. Jonyk mknął przed nami jak kolorowa piłka. – Nie, zawsze jest gorzej! – odkrzyknął Alef. – Ten wicher nas wznosi, jest nam pomocny. Inni na ogół wspinają się całymi tygodniami, a wiatr ich spycha! Widocznie Duchy Wieży ci sprzyjają! – Mnie? – zdziwiłam się. – Tobie lub Jonykowi. Albo wam obojgu! Lub naszej sprawie! – krzyknął Włóczęga. – Bywałem tu z takimi, których w ogóle nie wpuściły! Spadali z paru tysięcy schodów, niekiedy nawet łamiąc karki! Z pomocą wichru osiągnęliśmy szczyt Wieży w cztery godziny zamiast w zwyczajowe, jak twierdził Alef, dziesięć dni. Gdy stanęliśmy na górnej platformie, stwierdziłam, że Wieża naprawdę sięgała chmur – choć nie sięgnęła nieba. Co dziwniejsze, miałam uczucie, że jest z niej do nieba dalej niż z ziemi. – … ponieważ Bóg nie lubi tych, którzy myślą, że wchodząc po drabinie, są bliżej Niego – uśmiechnął się Alef w odpowiedzi do moich myśli. – Bóg jest wszak wszędzie, a nie tylko w górze. Dopiero teraz zobaczyłam Wisielca. Na nasz widok wyraźnie się ożywił, a wcześniej zwisał nieruchomo, prawie jak martwy. Rzeczywiście wisiał powieszony za nogę, na grubym powrozie i na prawdziwej szubienicy. I nie był straszny. Był niesamowity. Mimo to Jonyk tańczył wokół niego jak zauroczony, w ogóle się nie bojąc. Gdy podeszłam, usłyszałam, że, frunąc wokół twarzy Wisielca, mój synek zadaje mu szeptem pytanie: – Czy Kotyk żyje? Czy nic mu się nie stało? Czy mój Kotyk nie umarł? Jonyk pytał szeptem, gdyż bał się usłyszeć głośną, złą odpowiedź. Wisielec zaś, także szeptem, odparł: – Nie widzę go wśród martwych… – zamyślił się, jakby zapadł się w sobie i po dłuższej chwili dodał: – Ale nie widzę go też wśród żywych. – Co to znaczy? – spytałam zaniepokojona. – To znaczy, że nie ma go w Cesarstwie – odparł włóczęga. – Więc gdzie jest?! – wrzasnęłam zirytowana. Wisielec wzruszył ramionami. – Skoro nie ma go TU… – A Książę Thet? – spytałam. – Nie widzę go wśród martwych – powiedział Wisielec, lecz zaraz zasępił się, dodając: – Ale nie widzę go wśród żywych. – Czyli że nie ma ich NIGDZIE – zezłościłam się. – Uspokój się. Nie każdy potrafi zrozumieć Wisielca. To nie takie proste. On mówi zagadkami – szepnął Alet – Ale dzięki niemu wiemy przynajmniej tyle, że obaj, i Kotyk, i Książę, nie są martwi. To jest chyba najważniejsze. – Ale co to znaczy, że nie są żywi?! – zdenerwowałam się znowu. – Wisielec nie powiedział, że oni nie są żywi, tylko że nie widzi ich w tutejszej krainie żywych – powiedział z naciskiem Alef. – To może oznaczać, że Kotyk jest teraz TAM, w twojej krainie. Ona zaś… – Gimel? – szepnęłam trwożnie. Alef tylko skinął głową. – … Ona rozsnuła magię, która kryje Księcia Thet tak, że jest niewidoczny dla oczu śmiertelnika. Przebywa w Krainie Mroku, królestwie Gimel, pomiędzy śmiercią a życiem. Tam wzrok Wisielca nie sięga. Od początku tak myślałem. Kot też to podejrzewał. Dlatego tym razem jako ochotnika przyprowadził niemowlę, które widzi wszystko takie, jakie jest, bez względu na wysiłki magów czy czarownic. Bo w Krainie Mroku widzą tylko nieliczni, rozumiesz? – Nie. I na razie nie chcę rozumieć – burknęłam. – Za to muszę się śpieszyć. Bo skoro Kotyk od dwóch dni, poraniony motyką, przebywa gdzieś w moim świecie, to być może zostało mu już niewiele czasu, aby rzeczywiście przejść do krainy martwych. Im szybciej go znajdę… jeśli w ogóle znajdę… tym większe ma szansę. – No to spadamy! Pomagaj, Złocisty Ptaku! – krzyknął Włóczęga, i rzeczywiście zaczęliśmy w trójkę spadać w czeluść Wieży. Huraganowy wicher, który pomógł nam wspiąć się w górę, tym razem działał jak poduszka powietrzna. Spadanie wydawało się wręcz przyjemne… – … nie chciałem cię budzić, ale dziś już naprawdę muszę iść do szpitala – szepnął mąż tuż nad moim uchem i postawił mi na kołdrze tackę ze śniadaniem. Odruchowo spojrzałam na Jonyka: spał z rączką tak ułożoną, jakby: obejmował nią wielkiego Kota. – Idź spokojnie, damy sobie radę – odszepnęłam Adamowi. – Będziemy szukać Kotyka. A z tą wścieklizną to jak? Kiedy trzeba by szczepić Jonyka? – Jeśli nie wyjaśni się, czy Kotyk jest chory, czy zdrowy, żywy czy martwy, to najpóźniej pojutrze Jonyk musi dostać serię zastrzyków. Na wszelki wypadek, sama rozumiesz… Nie wolno nam ryzykować. Może ta twoja Joanna skłamała, a właśnie ta moja, fałszywa, mówiła prawdę? I Kotyk naprawdę zaatakował Dziecko? Pokiwałam głową, bo rzeczywiście wszystko mogło się zdarzyć i każda wersja mogła okazać się prawdziwą. Ale po co w ogóle zjawiła się w naszym domu ta druga, fałszywa Joanna…? |
||
|