"W krainie kota" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)

Rozdział siódmy

Po śniadaniu wzięłam Jonyka do ogrodu, a że zaczęło się już lato i ziemia była nagrzana, położyłam go na kocyku, wśród kwiatów i traw. Sama usiadłam obok, na leżaku, z mocną kawą – i zaczęłam myśleć. Moim zdaniem, szukanie zawsze powinno się zaczynać albo od modlitwy do świętego Antoniego, albo od myślenia: gdzie mogę znaleźć to, co mi zginęło… Tak mnie uczył mistrz logiki, Adam, i chyba miał rację.

Postanowiłam połączyć obie te metody, więc uruchomiłam mózg i odmówiłam modlitwę do świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych:

Święty Antoni Padewski,

obywatelu niebieski,

niech się stanie wola Twoja:

niech się znajdzie zguba moja…

Święty Antoni już wiedział, że na niego Uczę. Zatem przeszłam do myślenia. Musiałam zanalizować dwa warianty: pierwszy, że fałszywa Joanna mówiła prawdę, i drugi, że kłaniała. Najpierw załóżmy zatem, że Kotyk rzeczywiście zachorował na wściekliznę, pogryzł Jonyka, a ta obca dziewczyna uratowała Dziecko i zraniła zwierzę motyką. Co mogło dziać się dalej? Kotyk, jak każde wściekłe stworzenie, nie uciekałby przed ludźmi, lecz wręcz przeciwnie: lgnąłby do nich. Zatem ktoś z naszego osiedla powinien natknąć się na niego! Tym bardziej że trudno byłoby go przeoczyć, skoro jest nietypowo wielkim kociskiem…

Wzięłam do ogrodu telefon i po kolei wykręciłam numery najbliższych i dalszych sąsiadów, pogotowie weterynaryjne, policję i schronisko dla zwierząt… Nie, nigdzie w okolicy nikt nie dostrzegł wściekłego kota. Przeciwnie, od paru lat na tym terenie nie było i nie ma wścieklizny… Nie, nie ma nawet wściekłych myszy. Wykluczone. Tak, jeśli kot był szczepiony przeciw wściekliźnie, to szczepionka powinna chronić zarówno jego, jak i jakieś podrapane czy pogryzione przez niego osoby. „A czyj to kot?” – zaciekawił się ktoś na policji. Odłożyłam słuchawkę.

Rozpatrzmy teraz wariant drugi: Kotyk wcale się nie wściekł, a w dodatku w ogóle nie pogryzł i nie podrapał Jonyka. Nie pogryzł, bo go kocha i ja to wiem. Ba, wyczuwa tę miłość nawet mój racjonalnie myślący mąż i najwyraźniej nie wierzy, że Kotyk mógł zaatakować naszego synka. W takim razie Dziecko skrzywdziła, raniąc jakimś ostrym narzędziem, tajemnicza dziewczyna, której aż tak zależało na tym, by dostać się do naszego domu, że prawdziwej Joannie ofiarowała pierścionek z czarnym kamieniem. Ten czarny kamień coś mi przypominał, lecz nie wiedziałam co…

W każdym razie zakładam teraz, że fałszywa Joanna zraniła Kotyka. Może nawet go zabiła. Na motyce zostały przecież zaschnięte ślady krwi i kociej sierści… Nie było ich mało… Ale Kotyk jest ogromnym, silnym stworzeniem, więc może udało mu się uciec przed ostatecznym ciosem? Jeśli tak, to gdzie poczołgałby się ranny, cierpiący Kot…? Jakiego miejsca by szukał, aby być bezpiecznym przed swoim wrogiem, a zarazem żebyśmy mieli szansę go znaleźć? Gdyż to był naprawdę wyjątkowo mądry Kot i nie robił niczego bez sensu…

Skończyłam pić kawę, zerknęłam na Jonyka, bawiącego się z zapałem własnymi nóżkami, i zaczęłam obchodzić uważnie cały ogród. Tym razem szukałam śladów krwi Kotyka. Skoro były na motyce, powinny też być gdzieś tu, w ogrodzie! Przez ostatnie trzy dni nie padał deszcz, ziemia była sucha, więc jeśli Kotyk zostawił ślady, muszę je znaleźć! Opadłam na czworaki i zaczęłam intensywnie wpatrywać się w grządki, ścieżki, rośliny.

Oczywiście, jak zawsze, gdy cokolwiek się działo, nasza sąsiadka zza płotu natychmiast się pojawiała! Teraz też objawiła się, jak zwykle w papilotach na głowie i – mimo ciepła – w pikowanym różowym szlafroku. Widząc mnie w nietypowej dla człowieka postawie, od razu zaczęła warować przy płocie, czekając, co też jeszcze się wydarzy! Ale miałam ją w nosie.

…i znalazłam. Najpierw dostrzegłam ciemne, purpurowe plamy wśród gęstej trawy, potem na paru kwiatach, a wreszcie na gałęziach róży. Ślady prowadziły w stronę tarasu. Teraz odnajdywałam następne… i znowu… znowu… A potem ujrzałam kolejną, większą plamę zaschniętej krwi i… ślady pazurów na beczce z deszczówką! Do diabła, od razu powinnam na to wpaść! Kotyk wiedział, że powinnam pamiętać o beczce!

„… chyba, że to ONA zawlokła go do beczki i utopiła. Kotyk się bronił, stąd te pazury na drewnie” – pomyślałam spanikowana. Zanim zdecydowałam się wleźć do beczki, zawróciłam z powrotem w jeszcze większej panice: zostawiłam przecież Jonyka samego, na kocyku, z drugiej, niewidocznej teraz strony domu! A jeśli TA DZIEWCZYNA wróci i znów zrobi mu jakąś krzywdę?

Teraz działałam błyskawicznie: wróciłam, złapałam Dziecko i pognałam do beczki. Kątem oka dostrzegłam, że podekscytowana sąsiadka tak się przechyliła, aby lepiej nas widzieć, że prawie wpadła przez płot do naszego ogrodu. Nie zważałam na nią. Jonyka położyłam w trawie u podnóża beczki, a sama już nie wspinałam się na nią nieporadnie jak wtedy, gdy znalazłam Kotyka, lecz podstawiłam drabinkę, która na szczęście stała obok, oparta o ścianę.

– Dziecko leży gołe na ziemi i dostanie wilka! – wrzasnęła sąsiadka zza płotu.

– A potem ten wilk panią pożre! – odwrzasnęłam, wspinając się na suchą, ciepłą od słońca beczkę. To była pestka w porównaniu do tamtej zimowej wspinaczki. „Jakiej zimowej wspinaczki?” – zdziwiłam się przelotnie. Tym razem w gardle dławił mnie strach. Panicznie bałam się ujrzeć pływające na powierzchni deszczówki zwłoki Kotyka…

… na powierzchni jednak nie pływały żadne zwłoki, bo w beczce w ogóle nie było wody! Tylko na dnie stała płytka, może kilkunastocentymetrowa kałuża. W beczce nie było też tak ciemno, jak powinno być, gdyż klepki się rozeschły i przez szpary wpadały promienie słońca. To dlatego wyciekła z niej woda. Mieliśmy szczęście… W półmroku zobaczyłam bezwładne, wielkie cielsko kocura, leżące w płytkiej kałuży. – Rozeschnięcie się beczki uratowało Kotyka od utonięcia. Ale czy uratowało od śmierci…? Gdybym wcześniej wpadła na myśl szukania go tutaj! Może jeszcze wczoraj była jakaś szansa!

– Nie żyje, nasz Kotyk nie żyje – wymamrotałam i łapiąc za skraj beczki, opuściłam się na jej dno. Przyłożyłam głowę do ciała Kota, aby posłuchać, czy przypadkiem nie oddycha. Rany boskie! ODDYCHAŁ! Oddech był wprawdzie tak słaby, że ledwo poruszał pojedyncze włoski wilgotnego futra kocura, ale był!

O wiele trudniejsze niż wejście do beczki okazało się wyjście. Wzięłam się na sposób: chwytając skraj beczki jedną ręką, drugą złapałam drabinkę. Udało mi się spuścić ją do środka. Przytulając z całej siły Kotyka, wylazłam na górę. Usiadłam na skraju beczki i znów jedną ręką odwróciłam drabinkę, wystawiając ją na zewnątrz, i zlazłam.

Gdy położyłam Kotyka koło Jonyka, w trawie, ku mej radości i Jonyk, i Kotyk dosłownie na ćwierć sekundy zerknęli ku sobie jednym, tym zielonym okiem. Jonyk coś zagaworzył niezrozumiale.

– Co tam pani ma? – zawołała sąsiadka, nie mogąc wytrzymać z ciekawości.

– To moje drugie dziecko. Nieślubne! Dlatego trzymam je w beczce! – krzyknęłam. Teraz pognałam do telefonu i wezwałam pogotowie weterynaryjne.

– Żądam najlepszego lekarza! Cena nie ma znaczenia! – darłam się do słuchawki. Drugi telefon wykonałam do męża. Obiecał natychmiast przyjechać.

– Zrobicie z tym weterynarzem konsylium – powiedziałam surowo i odłożyłam słuchawkę.

Adam przyjechał jeszcze przed specjalistą z pogotowia dla zwierząt, w dodatku przytomnie wiózł już przygotowaną kroplówkę. Okazała się niezbędna, gdyż Kotyk, ułożony teraz na kanapce w pokoju dziecinnym, miał prawie białe dziąsła.

– … a to oznacza szok albo wylew. No, jest jeszcze trzecia możliwość, że po prostu stracił sporo krwi. Jeśli to wylew, to nie ma szans – mruknął Adam.

Weterynarz, gdy przyjechał, skoncentrował się już tylko na zewnętrznych ranach kocura. Było ich sporo. Trzy na tyle głębokie, że trzeba było założyć szwy. Na szczęście wielki łeb Kotyka był cały, choć mocno poharatany. Prawa przednia łapa była złamana, więc została włożona w specjalny, elastyczny półgips.

– Teraz możemy już tylko czekać. Przetrzyma tę noc albo nie – oświadczył weterynarz, inkasując sowite honorarium. – Będę tu jutro w południe. Jeśli będzie do czego przyjeżdżać…

– Nie do czego, lecz do kogo. I będzie – odparłam z naciskiem.

Było oczywiste, że tej nocy muszę spać w pokoju dziecinnym, z Kotykiem i z Jonykiem.

– Ale na czym, skoro Kot zajął kanapę? – spytał mąż.

– Na materacu dmuchanym – mruknęłam.

– Nie sądzę, żebyś musiała się aż tak męczyć. Twoja obecność nie ma znaczenia. Kotyk albo wyżyje, albo nie.

– Moja obecność ma znaczenie – powiedziałam z przyganą.

Na noc odłączyliśmy kroplówkę, a ja wsunęłam swój materac między kanapę a dziecinne łóżeczko. Jonyk, leżący na brzuszku, ciągle podnosił główkę i obracał ją w stronę Kotyka.

– On w tym wieku jeszcze niewiele widzi. To złudzenie. W rzeczywistości Jonyk bardziej czuł Kotyka, gdy razem spali, niż go widział – zwrócił mi uwagę Adam. – Wątpię, by umiał odróżnić go od innych kotów.

– On go widział – zniecierpliwiłam się. Nauka nauką, a ja swoje wiem.

Adam wyszedł i zgasiłam światło, zostawiając świecącą się nocną lampkę w odległym kącie pokoju. Postanowiłam, póki nie usnę, nie spuszczać oka z Kotyka. Muszę widzieć, czy jeszcze oddycha… Na razie kocie futerko ciągle delikatnie drżało, w rytm słabego oddechu.

… drżało na szczęście nadal i Alef powiedział: – Zrobimy mu nosze z mojej peleryny i z dwóch kijów. Nie mamy czasu. Musimy jak najszybciej dotrzeć do Źródła Kaph. Na szczęście znajduje się ono blisko Wieży Czterech Królestw.

– Co to jest Źródło Kaph? – spytałam, gdy już wiązaliśmy pelerynę Włóczęgi wokół dwóch grubych gałęzi. Jonyk tańczył wokół, dotykając co jakiś czas futerka Kotyka, jakby chciał się upewnić, że kocur naprawdę znowu jest z nami.

– Jedni nazywają to źródło Kołem Fortuny, gdyż jest ono okrągłe jak koło. Ja wolę jego starą, tradycyjną nazwę: Źródło Kaph. Gdy się w nim obmyjesz, wracają ci siły jego woda leczy rany i skaleczenia, a wypita, przywraca przytomność umysłu. Stąd nazwa Koło Fortuny, gdyż są na przykład rycerze, którzy piją tę wodę i obmywają się nią przed wyprawami po wojenne łupy. Z kolei różni awanturnicy i rabusie przybywają tu, zanim ruszą na poszukiwanie skarbów lub łupieżcze napady. Ale zwykli ludzie i zwierzęta pielgrzymują do Źródła, gdy są słabi, gdy zagraża im śmierć z ran lub choroby, z którą medycy nie mogą sobie poradzić. Źródło Kaph jest też zawsze oblężone, gdy w Cesarstwie panuje zaraza.

– A co będzie, gdy natkniemy się przy nim na jakiegoś awanturnika? – zaniepokoiłam się.

– Istnieje niepisane prawo, iż przy Źródle wszyscy są nietykalni.

Prawie biegliśmy przez las, niosąc Kotyka na prowizorycznych noszach. Oczy miał ciągle zamknięte, a podniebienie, gdy je sprawdziłam, zgodnie z tym, czego uczył mnie mąż, ciągle białe zamiast różowego. Biegnąc, dziękowałam Bogu, że jestem wysportowana i silna, gdyż Włóczęga narzucił takie tempo, że niewielu by je wytrzymało. Nie było ono problemem dla Jonyka, który to tańczył, to płynął w powietrzu, to znów po ptasiemu frunął, ale ja ciągle potykałam się o wystające korzenie czy leżące w poprzek przegniłe gałęzie. Alef bowiem nie trzymał się ścieżki, lecz gnał na Przełaj przez las.

Nie wiem, jak długo tak pędziliśmy, gdyż straciłam rachubę, ale nagle moim oczom ukazała się miękka, zielona, nakryta gładkim mchem polana, pośrodku której, jak ogromna złota moneta, lśnił krąg Źródła Kaph. Jego woda robiła wrażenie złotej, lecz chyba sprawiały to promienie słońca. Przy źródle, w pewnej odległości od siebie, stali dwaj rycerze w różnych zbrojach. Na jednej z nich widniały znaki skrzyżowanych mieczy, a na drugiej grube buławy. Domyśliłam się, że z mocy źródlanej wody korzystają teraz rycerze z Królestwa Mieczy i Królestwa Buław. Czyżby wybierali się na wojnę…? Kawałek dalej wodę piły dwa jelenie, a tuż obok nich potężny, ranny w łapę niedźwiedź. Kilka metrów dalej, przykucnięty, obmywał się wodą jakiś chudy, ranny w ramię, włóczykij, w którego twarzy jednak nie dopatrzyłam się inteligencji Alefa, tylko chytrość i żądzę posiadania.

„Pewnie wraca z jakiejś złodziejskiej wyprawy” – pomyślałam, widząc przy nim brudny worek, wypełniony przedmiotami o nieregularnych kształtach.

Rzeczywiście, nikt z obecnych nie zwrócił na nas uwagi, gdy zbliżyliśmy się z Kotykiem na noszach i położyliśmy go jak najbliżej magicznej, życiodajnej wody. – Ty go napoisz, a ja obmyję – nakazał Alef. Brałam w dłoń złotą wodę i, rozchylając drugą ręką pyszczek kocura, wlewałam do niego strużkę płynu. Większość, niestety, wsiąkała w mech. Alef tymczasem brał wodę dużymi garściami i zmywał nią ciało Kota, tak że jego futerko wkrótce stało się całkiem mokre. Jonyk krążył nad nami, to patrząc z ciekawością na źródło, to znów przyglądając się Kotu. Dostrzegłam kątem oka, że mój, już prawie pięciomiesięczny, tańczący synek budzi ciekawość rycerzy i podejrzanego włóczykija, lecz gdy na nich spojrzałam, odwrócili obojętnie głowy, zgodnie z niepisanymi prawami Cesarstwa. Wkrótce Rycerz Mieczowy oddalił się w głąb lasu, gdzie usłyszałam parskanie jego konia, a zaraz po nim, udając się w przeciwną stronę, uczynił to Rycerz Buław. Tętent ich koni oddalił się.

Złodziej z workiem zakończył obmywanie niewielkiej rany, usiadł na mchu i zza pazuchy wyjął kawał chleba z serem. Zaczął się pożywiać, zerkając ku nam z ciekawością.

– Jeśli chcesz napaść na nas, gdy już oddalimy się od Źródła, to wiedz, że nie mamy niczego cennego – powiedział kpiąco Alef. Już nie zlewał Kotyka wodą, tylko głaskał jego mokre futerko. Schło wolno, gdyż znajdowaliśmy się w cieniu padającym od pobliskich dębów. Alef dał mi znak ręką i ja też przestałam wlewać Kotykowi wodę do pyszczka. Choć większość płynu wyciekła, zdawało mi się, że co najmniej kilkadziesiąt kropel trafiło do gardła zwierzaka.

– Wiem, że nie macie nic godnego kradzieży – uśmiechnął się chudy złodziejaszek. – Ochotnicy nigdy nic nie mają, poza odwagą, która i tak do niczego im się nie przydaje. Księcia jak nie ma, tak nie ma. Już od siedmiu miesięcy i mimo sześciu par ochotników. Wy jesteście siódmymi i najdziwaczniejszymi. Słaba kobieta, małe niemowlę, kot i włóczęga. A jednak nie chciałbym wam wejść w drogę. Nabrałby się ten, kto by uwierzył, że jesteście tymi, na kogo wyglądacie…

– Skąd wiesz, że jesteśmy ochotnikami? – zdziwiłam się.

– Niektórzy w Cesarstwie wiedzą, że Kot księcia Theta przyprowadził nowych ochotników, i że tym razem jest to królowa z Dalekiego Kraju i jej tańczące niemowlę. Wiedzą, że przyłączył się do nich sławny Włóczęga Alef, zwany przez głupców Głupcem. Ja głupcem nie jestem, bo niewielu spośród nas, asów ze złodziejskiego fachu, bywa głupcami. Choć twój rozum, Alefie, jest jak powietrze. Niby go nie widać, lecz nie da się bez niego żyć, prawda?

– Skoro tyle wiesz, to powiedz mi, czy ścigają nas ludzie Cesarzowej? – spytałam, Alef zaś zmarszczył brwi, dając mi znak, żebym nie wdawała się w pogawędki ze złodziejaszkiem.

– Myślałem, że królowe z obcych, dalekich krajów są mądrzejsze – zaśmiał się złodziej. – Czy Cesarzowa jest głupia? Ma ścigać tych, co chcą odnaleźć jej syna? Przecież naraziłaby się czterem królestwom! Owszem, wszyscy wiedzą, że Cesarzowa tym bardziej nienawidzi Kota, im bardziej Książę Thet go kochał, gdyż jest zazdrosną matką i uważa, iż Kot miał zły wpływ na jej syna. Ale przecież każda okazja jest dobra, by zwiększyć szansę odnalezienia jedynego następcy cesarskiego tronu, nieprawdaż? I to pomimo że ktoś puszcza po Cesarstwie wieści, jakoby ten Kot był bardziej sługą Mroku niż Księcia. Ja jednak w to nie wierzę. Gdyby tak było, to ten Najważniejszy Kot Cesarstwa nie zdychałby teraz, lecz cieszył się dobrym zdrowiem. Skoro na niego dybią…

– Dobra, dobra… – mruknął Włóczęga. – Idź już sobie. Masz wystarczająco wzmocnione siły do następnych kradzieży…

Złodziejaszek w milczeniu wziął worek, przerzucił gol przez ramię i skierował się ku gęstwinie lasu.

– W każdym razie życzę wam wszystkiego dobrego. Jaśnie Panu Kotu też. Ptak Złocisty niech będzie z wami… – rzucił na pożegnanie. – W końcu czy Książę Thet się odnajdzie, czy nie, to złodzieje zawsze byli, są i będą. A ktoś przecież musi władać Cesarstwem…! Lepiej, żeby to był Książę Thet niż Cesarzowa, która ostatnio jest bardziej cesarska niż Jego Dostojność Cesarz. Choć miało to książątko niecałe trzynaście lat, słynęło z rozumu, wielkiego serca i umiejętności współczucia innym, nawet tak marnym złodziejom jak ja! – Włóczykij roześmiał się, wzniośli w górę kciuk, a potem zniknął w gęstwinie.

– Kotyk – powiedziało nagle Dziecko, frunąc nad leżącym kocurem. – Kotyk – powtórzyło z naciskiem.

Kocisko, leżące do tej pory bezwładnie, nagle poru szyło się i półuchyliło jedno, zielone oko. Potem poruszyło wąsami i wzięło głęboki oddech.

– Czy ja żyję? – spytało.

– Żyjesz i będziesz żyć – powiedziałam wzruszona.! Z radości aż pocałowałam go w wielki, mądry łeb. Jonyk podfrunął i objął go małymi rączkami. Kot, nie podnosząc głowy, delikatnie polizał go po buzi różowym językiem. Różowym, a nie niepokojąco białym! – przypomniałam sobie medyczne prognozy Adama. – A zatem to był szok, a nie wewnętrzny wylew! Kotyk zdrowieje! Złota woda ze źródła, Kaph rzeczywiście czyni cuda…!

– …rzeczywiście czyni cuda – usłyszałam głos Adama kończący jakąś myśl, której jednak nie zrozumiałam, gdyż z najwyższym trudem budziłam się z niezwykle głębokiego i mocnego snu.

– Co czyni cuda? Woda? – wymamrotałam z zamkniętymi oczami.

– Jaka woda? Kroplówka i spokojny, bezpieczny sen wśród rodziny – zaśmiał się mąż. – Kotyk znów zaczyna wyglądać jak przerośnięty, zdrowy kocur. Owszem, rany jeszcze muszą się zabliźnić, noga porządnie zrosnąć, ale dziąsła ma już różowe. Na wszelki wypadek podam mu wieczorem jeszcze jedną kroplówkę i trochę wapna, żeby kość zrastała się szybciej. Dzisiejsza wizyta weterynarza jest już zbędna. Całuję was i jadę do szpitala. Pa!

Kocisko leżało sobie, bezczelnie rozwalone na kanapie, z łbem wspartym na grubych łapkach i wodziło za mną wzrokiem. Ja, obolała od spania na dmuchanym materacu, najpierw musiałam rozruszać zesztywniałe mięśnie. Kotyk, obserwując moje gimnastyczne popisy, ziewnął szeroko, pokazując białe, iście tygrysie zęby i różowiutkie dziąsła. Potem oblizał się znacząco.

– Głodny jesteś – stwierdziłam z zadowoleniem, głaszcząc jego futerko. Dziwne, ale wydało mi się solidnie wilgotne. Może Kotyk w nocy się spocił? Nie wiedziałam, że zwierzęta też się pocą. Jonyk coś zagaworzył niezrozumiale, więc zaraz dodałam: – Wiem, wiem, ty też jesteś głodny. Zaraz dostaniecie śniadanie.

Mój synek wyciągnął obie rączki w stronę Kota, który przeciągnął się, powoli, niepewnie wstał i pokuśtykał w jego kierunku.

– Tylko nie skacz, na Boga! – krzyknęłam i osobiście przeniosłam go do dziecinnego łóżeczka. Swoje to on sobie ważył… Już po chwili Jonyk ze zwierzakiem bawili się jak para starych przyjaciół. Kotyk bił Jonyka zdrową grubą łapką, ze starannie schowanymi pazurami, Jonyk zaś usiłował schwytać tę łapkę w swoją rączkę i zaśmiewał się gardłowo.

W południe jednak zjawił się weterynarz. Inny niż wczoraj. Wczorajszy miał najwyżej pięćdziesiąt lat, a dzisiejszy wyglądał na starca. Ale zdrowego starca. Wysoki, żylasty, o szczupłej śniadej twarzy, z zadowoleniem przyjął moją informację, że Kot zdrowieje i żadnej pomocy medycznej już nie potrzebujemy.

– Przyjrzę mu się i dam coś na wzmocnienie – powiedział, a ja cały czas zastanawiałam się, skąd znam jego twarz.

– Gdzieś już pana chyba widziałam… – rzekłam, przyglądając się, jak obmacuje starannie Kotyka.

– U Cesarzowej – powiedział i wepchnął Kotykowi do pyszczka dużą złocistą pigułkę. – Będzie po niej silny, a noga o wiele szybciej się zrośnie. On, jak pani wie, potrzebuje sprawnej nogi i to szybko.

– U jakiej Cesarzowej? – zdziwiłam się. – Na naszym osiedlu mieszkają jacyś Cesarzowie? Śmieszne nazwisko… Nie pamiętam, bym ich znała.

– To dobrze – powiedział weterynarz. – Nie wszystko należy pamiętać. Niech pani dba najlepiej, jak umie, o tego Kota. To jest szczególny i cenny Kot.

– Oczywiście, że szczególny i cenny – zgodziłam się z nim, zadowolona, że docenił niezwykłość Kotyka. – Jest ogromny, niezwykle mądry, ma każde oko w innym kolorze, niekiedy wydaje się wręcz, że umie mówić.

– Bo umie – potwierdził weterynarz.

– Pewnie, że tak – przytaknęłam. – Koty mówią wąsami, uszami, ogonem, a nawet całym ciałem. Kto zechce, może zrozumieć tę mowę.

Weterynarz pokiwał głową i wręczył mi cztery złociste pigułki. Miałam Kotykowi dawać co dzień jedną, powtarzając przy tym słowo: „Kaph”.

– Że jak? – zdziwiłam się. – Jakie „kaf”, dlaczego,,kaf’?

– Kot nadstawia uszu, słysząc to słowo, i bezwiednie połyka pigułkę, choć normalnie usiłowałby ją wypluć, a nawet mógłby niechcący ugryźć panią w palec… – poinstruował mnie weterynarz.

– Coś podobnego… – zamyśliłam się. – Czego też ci naukowcy nie wymyślą. Żyjemy w przeciekawych czasach.

– To bardzo stara wiedza, a nie nowa – pokręcił głową lekarz, pożegnał się i poszedł.

O dwunastej piętnaście zatelefonował Adam.

– Odwołałem tego weterynarza. Dałem znać na pogotowie dla zwierząt, że jest już niepotrzebny, bo Kot zdrowieje.

– Zadzwoniłeś za późno, bo i tak był. Ale nie wziął honorarium – odparłam.

– Jakiś uczciwy człowiek – powiedział Adam. – Pewnie nie zdążyli go powiadomić, że wizyta odwołana.

– Być może. Adam, czy ty pamiętasz jakichś ludzi o nazwisku Cesarz?

Adam parsknął śmiechem.

– Nie i nie chciałbym się tak nazywać. Brzmi zbyt dostojnie. Czemu pytasz?

– Bo ja skądś znam tego weterynarza i on powiedział, że poznaliśmy się u Cesarzowej.

– Aha. A pamiętasz, że gdy sprowadziliśmy się tu, na osiedle, to musieliśmy po kolei składać wizyty u prawie wszystkich mieszkańców, bo taki tu obyczaj? W ciągu paru miesięcy złożyliśmy tych wizyt chyba z setkę. Być może byli tam jacyś Cesarzowie. Pewnie więc nadal są, ale my nie bierzemy udziału w życiu towarzyskim osiedla. Może to źle? Choć gdy patrzę na naszą najbliższą sąsiadkę, to mam odmienne zdanie…

Zachichotałam i odłożyłam słuchawkę. Potem z ciekawości zerknęłam do książki telefonicznej. Nie, żadni Cesarzowie nie mieszkali na naszym osiedlu, choć mieszkało tu aż czterech Królów. „Pewnie panu doktorowi, z powodu zaawansowanego wieku, pomyliły się tytuły…” – zaśmiałam się.

Resztę dnia spędziłam między Jonykiem, Kotykiem, ogrodem i komputerem. Tę okropną, zagadkową przygodę 1 jej groźne konsekwencje chyba mieliśmy już za sobą, a Kotyk z każdą chwilą dochodził do zdrowia. Jonyk zaś – cóż za mądre Dziecko! – w ogóle nie rozdrapywał gojących się zadrapań, zresztą na noc założyłam mu na rączki dwie miękkie, frotowe skarpetki. Był tylko zły, bo nie mógł łapać kocura za ogon…