"W krainie kota" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)

Rozdział ósmy

Adam miał wolną niedzielę, pierwszą od paru tygodni, gdyż przeważnie w święta wypada mu dyżur – i cały ten dzień mógł poświęcić Jonykowi. Pomyślałam więc, że pora odwiedzić sierociniec.

Od dwunastu lat przynajmniej raz w miesiącu jadę do sierocińca i spędzam w nim dzień, dwa lub więcej. Właśnie dwanaście lat temu opuściłam jego mury. Ja, jego wychowanka.

Po raz pierwszy nie byłam w sierocińcu aż tak długo, ponad pół roku, z powodu narodzin Jonyka. Z niemowlęciem trudno jest podróżować, choć do sierocińca jedzie się autem najwyżej półtorej godziny. Nasze osiedle leży koło miasta, a sierociniec też, lecz w przeciwnym kierunku i trzy razy dalej. Miasto trzeba objechać ruchliwą obwodnicą lub pchać się przez centrum, utykając w korkach. Wybrałam obwodnicę, gdyż monotonny, choć szybki ruch umożliwiał mi rozmyślania o miejscu, do którego się zbliżałam.

Od dnia, gdy mając osiemnaście lat, opuściłam mury sierocińca i usamodzielniłam się, myśli o nim towarzyszą mi niemal dzień w dzień, a czasem i w nocy. Moje życie w sierocińcu rzadko było miłe, wspomnienia o nim mam różne i niektóre są jak senny koszmar. A jednak zawsze, gdy widzę z daleka ogromny park, a potem prześwitujący wśród drzew szary i dziwnie smutny budynek, coś ściska mnie w gardle. I zawsze mam uczucie, że powracam do rodzinnego domu. Może jest tak dlatego, bo ciągle żyje siostra Amata, która znalazła mnie na ulicy miasta, przyprowadziła do sierocińca i potem, gdy awansowała na przełożoną, pilnowała, aby nie działa mi się krzywda? Siostra Amata jest dziś wiekową staruszką, ma prawie osiemdziesiąt lat, i nadal mieszka w tym ponurym, niegdyś świetnym pałacu, przemienionym testamentem ostatnich właścicieli na dom dziecka. Natomiast przełożoną jest obecnie Cecylia. Moja ukochana i jedyna przyjaciółka z tamtego okresu.

Cecylia i ja jesteśmy niemal rówieśnicami. Ja dopiero co skończyłam trzydziestkę, a Cecylia trzydzieści pięć lat. Dziś jest to różnica niewielka, lecz wówczas, dwadzieścia siedem lat temu, gdy pierwszy raz zjawiłam się w sierocińcu, była to różnica ogromna: Cecylia miała już lat osiem, a ja dopiero trzy. I z wyżyn tego starszeństwa umiała w mojej obronie stawić czoło nawet dwunastolatkom.

Niestety, w sierocińcu prawie natychmiast zetknęłam się z bezmyślnym lub świadomym okrucieństwem innych dzieci. Do dziś brzmią mi w uszach skandowane wrzaskliwie wyzwiska: „Nie-mowa! Pół-głu-pek! Kre-tyn-ka!” To prawda, byłam niemową i to prawie przez cztery lata, choć nikt nie wiedział dlaczego, gdyż lekarze nie stwierdzili żadnych zmian organicznych. Ja też nie wiedziałam, dlaczego milczę. Dziś, gdy przywołuję wspomnienia z tego najwcześniejszego okresu mojego życia, wydaje mi się, że byłam niemową, gdyż odczuwałam niewytłumaczalny przymus milczenia. Tak jakby ktoś nakazał mi milczeć. Kto? Tego nie wiedziałam. Ale nie mówiłam. Ani słowa. Nie byłam jednak debilką czy półgłupkiem, choć zdaniem części wychowanków, skoro nie umiałam mówić, musiałam być niedorozwinięta – i dawali mi to odczuć na różne sposoby. Niewielu tylko wyrażało współczucie. Sierociniec nie jest sielskim miejscem, a już najgorszym bywa dla wszelkiej inności. I w tym podobny jest do całego świata. Sierociniec jest chyba światem w pigułce. Gorzkiej pigułce…

Póki nie dorosłam, siostra Amata nie mówiła mi prawdy o moim pochodzeniu. Kłamała, mimo że zakonnicom nie wolno kłamać, i wierzyła, że robi to dla mojego dobra. Zmyśliła mi zatem matkę i ojca, którzy rzekomo rozbili się, jadąc samochodem, a ja trafiłam do sierocińca, gdyż moi tragicznie zmarli i piękni rodzice nie mieli żadnych krewnych. Chętnie w to uwierzyłam. Lepiej mieć martwych rodziców niż żadnych. A jeszcze lepiej mieć rodziców wprawdzie martwych, ale za życia pięknych, młodych, bogatych. Siostra Amata dała mi wspaniały punkt wyjścia do snucia kolejnych fałszywych marzeń. O moich pięknych rodzicach mogłam nie tylko marzyć, mogłam też, gdy wreszcie otwarłam usta, mówić innym dzieciom. Tym bardziej mnie nie cierpiały. Zwłaszcza te, które nie miały nikogo lub jedynie matkę alkoholiczkę i ojca złodzieja lub rodziców okrutników, znęcających się nad nimi od dnia urodzenia Więc siostra Amata swoją piękną bajką z jednej strony sprawiła mi hojny prezent, lecz z drugiej zrobiła mi krzywdę naraziła mnie na zawiść. Mimo to w najgorszych chwilach mego ówczesnego życia mogłam uciec w tę piękną bajkę jak w dobroczynny sen.

Siostra Amata dość późno odkryła, że być może popełniła błąd. Oto zbliżałam się do lat osiemnastu, lada miesiąc miałam opuścić sierociniec – i zaczęłam zamęczać przełożoną o bliższe szczegóły na temat mojej rodziny. Oznajmiłam jej też zdecydowaną wolę szukania. Owszem, mama i tato zginęli w tym samochodowym wypadku, ale musieli mieć jakichś krewnych! Nie urodzili się przecież w baśniowej, nierealnej krainie ani nie spadli z Księżyca, nie mogli więc być całkiem pozbawieni kuzynów czy powinowatych! A w najgorszym razie bliskich przyjaciół! I nawet, gdybym miała spędzić na tym zadaniu resztę życia, to ich znajdę. – Muszę ich znaleźć! – oznajmiłam siostrze Amacie. – Wszystko inne nie będzie się liczyć: ani moja nauka, czy przyszła praca, ani żadne ambicje. Liczyć się będzie tylko to: znalezienie rodziny. Choćby najdalszej. – Przełożona, wyraźnie zdenerwowana, wysłuchała moich żarliwych, deklaracji i najpierw długo milczała, potem powiedziała, że idzie pomodlić się do kaplicy i że za godzinę spotkamy się w parku.

Zawsze będę mieć przed oczami tamten wieczór. Mam go nawet teraz, jadąc do sierocińca, po dwunastu latach od tamtego dnia. To był dzień równie ponury i mroczny od ołowianych chmur, jak słowa, które z trudem wydobywał z siebie moja przełożona, opiekunka i zastępcza matka:

– Ewo, ty nie masz żadnych krewnych. To znaczy, że pewne gdzieś ich masz, ale nie jest możliwe, żebyś ich znalazła. Gdyby to było możliwe, to my już dawno byśmy ci ich znaleźli. Ja skłamałam… Wiem, siostrze zakonnej, która ślubowała mówić prawdę, nie wolno było tego czynić, ale robiłam to dla ciebie. Czułabyś się okropnie, gdybym ci powiedziała, że nikt nic nie wie o twoich rodzicach. Gdyż tak naprawdę to nie było żadnego wypadku samochodowego ani żadnej pięknej i szczęśliwej pary, która zginęła w nim, pozostawiając na świecie małą sierotkę. Było całkiem inaczej. Niestety, wówczas nie miałam odwagi powiedzieć ci, że jesteś zwykłą, małą znajdą.

– Znajdą? – powtórzyłam, drżąc, gdyż oto nagle musiałam rozstać się z tymi, których, choć byli martwi, kochałam nad życie i spędziłam z nimi kilkanaście radosno-smutnych lat. Ba, z różnych kolorowych magazynów wycinałam zdjęcia młodych, ślicznych kobiet i przystojnych mężczyzn, przywieszałam je nad łóżkiem, tam gdzie inne dziewczyny wieszały fotki filmowych aktorów, wmawiając sobie, że moi zmarli rodzice byli do nich podobni: tak samo piękni, równie eleganccy, wiodący fascynujące, takie jak opisywane w kolorowych magazynach życie. Ta wizja chroniła mnie niekiedy przed okrucieństwem rówieśników i starszych dzieci w sierocińcu. Bo skoro byli jacyś rodzice, to powinni być jacyś krewni. A ci krewni pewnego dnia zjawią się i ukarzą małych okrutników. Dlatego nie wolno im bezkarnie mnie bić, szarpać, popychać, przypalać papierosem, żebym nie sypnęła siostrom, kto z wychowanków pali, kto kradnie, kto znęca się nad innymi czy robi coś jeszcze gorszego.

Najczęściej i tak nie udawało mi się ujść przed ich okrucieństwem. Na przykład, co doskonale pamiętam do dziś, pewnego dnia Czarna Aneta topiła mnie, trzymając przemocą moją głowę w cuchnącej klozetowej muszli, Ruda Iwona gasiła papierosy na moich plecach, a obie przy tym wołały:

– Jak puścisz parę z gęby, posrana księżniczko, to każemy ci zjeść to gówno! I zlejemy cię kablem, rozumiesz?!

– …lub w nocy powiesimy cię w łazience, a Iwona, która naśladuje każde pismo, napisze twój pożegnalny, samobójczy list – syczała z tyłu Gruba Danka.

Aneta, Iwona i Danka obrabowały wówczas szkolny sklep, a ja, jak zwykle pechowa ośmiolatka, w tym samym się do niego weszłam. I rozpoznałam je. Prześladowały mnie już do końca swojego pobytu w sierocińcu. Odetchnęłam dopiero, gdy go opuściły, ale wówczas byłam już piętnastoletnią dziewczyną. Osiem lat spędzonych pod terrorem tych trzech dziewcząt to było coś nie do pozazdroszczenia. I właśnie to śni mi się czasem do dziś, i właśnie wtedy budzę się z krzykiem… Ale Czarna Aneta, Ruda Iwona, Gruba Danka i im podobne to była tylko jedna połowa obrazu tworzącego sierociniec. Ta mroczna. Ta, która z pięknego niegdyś pałacu czyniła ten budynek ponurym i szarym. Być bowiem jeszcze inny obraz, który mocniej przetrwał w mojej pamięci: miłość matki przełożonej i przyjaźń wrażliwych istot, podobnych do Cecylii.

Siostra Amata kochała mnie, i chroniła. Ale nie wiedziała o wszystkim i nie mogła wiedzieć. Przy całej swej dobroci, a może przez nią, siostra Amata nie chciała wierzyć, że wśród wychowanków krzewi się zło. Ja, mimo doznawanych okrucieństw, nie chciałam być donosicielką. Cecylia, starsza o cztery lata, która o sierocińcu wiedziała nieco więcej, choć nie aż tyle co ja, chroniła mnie od pierwszej chwili, ale przecież nie była stale przy mnie obecna. Dla Cecylii inne dzieci były dobre – lub kryły się przed nią ze swoim prawdziwym charakterem. Cecylia bowiem nie była bezbronną niemową jak ja. Miała twardy charakterek. Nie była też pełną sierotą, ale daleką krewną siostry Amaty, co ją po części czyniło nietykalną. I wreszcie przebywała w starszej grupie, a znęcano się głównie nad najmłodszymi. Na przykład do szkoły w mieście jeździłam z dzieciakami, którymi „opiekowały się”, czyli bezkarnie znęcały się nad nimi,; Ruda Iwona, Czarna Aneta i Gruba Danka. Nasi naiwni wychowawcy powierzyli im rolę „opiekunek” młodszych dzieci. Śledziłam zresztą później losy tych trzech sprawczyń moich najczarniejszych nocy i dni w sierocińcu: Ruda Iwona siedzi w więzieniu za notoryczne kradzieże, a co z niego wyjdzie, to wkrótce znów wraca; Czarna Aneta jest nieuleczalnie chorą alkoholiczką i ćpunką, ma „hifa” i obdarowała nim swoje dziecko. Za to Gruba Danka schudła o dwadzieścia kilo, wypiękniała, skończyła prawo, wyszła za mąż, mieszka w innym mieście i nie pamięta lub nie chce pamiętać, jaka była, mając czternaście czy szesnaście lat.

Cecylia zajęła się mną od pierwszego dnia, gdy siostra Amata przyprowadziła mnie do sierocińca, a ja w ogóle nie mówiłam. I nie mówiłam przez całe pierwsze trzy i pół roku. Nic. Ani słowa. Dzieciaki wyzywały mnie, szarpały, szczypały, starsze wbijały mi drzazgi pod paznokcie, a ja wydawałam z siebie najwyżej „taki ptasi pisk”, jak wspomina czasem Cecylia. Zaczęłam mówić dopiero, gdy skończyłam siedem lat, ku niesłychanemu zdumieniu naszego lekarza, który już postawił swoją diagnozę.

… ale oto mam siedemnaście lat, za rok opuszczę sierociniec, wywalczyłam stypendium w prestiżowym college’u, chcę odszukać rodzinę, choćby najdalszą, a siostra Amata, w mrocznym od ołowianych chmur parku, mówi:

– Skłamałam, Ewo. Nigdy nie było żadnych rodziców. Żadnego auta. Żadnego wypadku. Ale nasze dzieci, za naszymi plecami, zawsze były najokrutniejsze wobec tych wychowanków, którzy byli pełnymi sierotami. Więc lepiej było mieć choćby wymyślonych rodziców niż żadnych. I ja ci ich wymyśliłam, Ewo.

– Żadnych rodziców? Żadnego wypadku? Nic? Nikogo? – powtórzyłam, czując, jak robi mi się coraz bardziej zimno w tym jesiennym parku.

– Nic i nikogo – powtórzyła ze smutkiem siostra Amata. – Miałaś, licząc tak na oko, jakieś trzy lata i brudna, rozczochrana, w resztkach podartej sukienki, włóczyłaś się po mieście. Nie mówiłaś. Nasz lekarz orzekł, że jesteś dzieckiem autystycznym, że skryłaś się we własnym, urojonym świecie i nigdy nie odnajdziesz kontaktu z naszym. Ten lekarz był młody i bezkompromisowy, i nawet wypisał dla ciebie skierowanie do domu dla dzieci upośledzonych. Nie zgodziłam się, żeby cię oddać. Domyślam się, że wiele u nas przecierpiałaś, bo to nie my, lecz nasi wychowankowie znają prawdę o sierocińcu, ale w domu dla upośledzonych byłoby ci jeszcze gorzej. No i stamtąd nigdy nie wyrwałabyś się do college’u. Być może do końca życia pozostałabyś niemową, wyplatającą koszyki z wikliny…

– Czy siostra nigdy nie próbowała dojść prawdy o moim pochodzeniu? Przecież nie mogłam spaść z Księżyca! – zawołałam z bólem. W tej chwili nienawidziłam jej za to, że kilkoma zdaniami zabrała mi jedyne, co miałam urojonych rodziców i urojony świat dobrego dzieciństwa.

– Szukałam twoich krewnych nie tylko w naszym mieście, ale w całym kraju. Ba, szukaliśmy ich chyba w całym świecie, przez Interpol i Czerwony Krzyż, bo nie wykluczaliśmy, że mogłaś być na przykład dzieckiem nielegalnych imigrantów. Twoje zdjęcie ukazało się chyba we wszystkich gazetach i w telewizji. Ty sama niczego nie mogłaś nam wyjaśnić, niczego ułatwić, choćby przez podanie swojego imienia, gdyż nie mówiłaś. A gdy wreszcie zaczęłaś mówić, były to słowa niezrozumiałe i trudno byłoby na ich; podstawie domyślić się czegoś o twojej przeszłości…

– Więc co mogę teraz zrobić? – spytałam przez łzy.

– Nic. Nie szukaj, Ewo, ani swoich rodziców, ani dalszej rodziny, bo stracisz na to życie i najpewniej nigdy ich nie znajdziesz. Żyj. Po prostu pięknie żyj. Może kiedyś zdarzy się jakiś przypadek, który ułatwi ci rozwiązanie tej; zagadki. A może wręcz przeciwnie: nigdy nie dowiesz się, kim jesteś i będziesz musiała nauczyć się być z tym szczęśliwa. I tyle. To nie jest niemożliwe. Znam dzieci, które są o wiele bardziej nieszczęśliwe niż ty, właśnie dlatego, że mają rodziców…

Więc nauczyłam się z tym żyć. I nauczyłam się być szczęśliwa ze świadomością, że najpewniej nigdy nie po znam prawdy o swym pochodzeniu. Owszem, często o tym rozmyślam, gdzieś bardzo głęboko tkwi we mnie mały, lecz ostry cierń pamięci, że jestem znajdą, ale już się tego nie wstydzę. Tak jak wierząc w bajkę siostry Amaty, wycinałam fotki młodych, ślicznych par z kolorowych magazynów i snułam marzenia o ich życiu – tak z chwilą poznania prawdy powoli zaczęłam sobie wmawiać, że w byciu znajdą jest coś romantycznego. Tak, nauczyłam się być z tym szczęśliwa…

Prawie każda wychowanka i wychowanek, gdy opuszczają sierociniec, przyrzekają, że będą go odwiedzać. Prawie nikt nie dotrzymuje słowa. Ja słowa dotrzymałam. Skończyłam bardzo dobrą szkołę, potem zdobyłam doskonałe stypendium i uzyskałam dyplom elitarnego zagranicznego uniwersytetu. I przez wszystkie te lata, zawsze gdy miałam czas i okazję, odwiedzałam sierociniec. Niekiedy nawet pędzałam tu całe wakacje lub choćby ich część, zamiast jechać nad morze czy w góry z beztroską studencką grupą. Co mnie tu ciągnęło? Ciągnęły mnie nie zawsze dobre, choć czasem piękne wspomnienia: pamięć okrucieństw Rudej Iwony, Czarnej Anety i Grubej Danki – i pamięć miłości siostry Amaty i ciepłej przyjaźni Cecylii. Siostra Amata do dziś jest mi jak matka, a moja jedyna przyjaciółka Cecylia od ośmiu lat jest przełożoną sierocińca i potrzebuje mego wsparcia. I mojej wiedzy o sierocińcu. Zapewne ciągnie mnie tu też myśl, że dwadzieścia siedem lat temu, gdzieś w tej okolicy, w pobliskim mieście, urwało się moje pierwsze, prawdziwe życie, że gdzieś tu utraciłam kontakt z moim pierwotnym światem, tym światem, który mi się należał. Może właśnie dlatego nadal mieszkam tak blisko tego miasta, na jego przedmieściach? Choć jest tyle większych i ciekawszych miast niż to? Bo ciągle wierzę, że przez przypadek odnajdę koniec tej raptownie zerwanej nici…?

Wierzę też w przeznaczenie. Będąc stale w bliskim kontakcie z sierocińcem, właśnie tu, a raczej dzięki temu – poznałam Adama. Mojego najukochańszego, wspaniałego męża. Siedem lat temu, jako początkujący medyk, Adam przez parę miesięcy zastępował etatowego lekarza sierocińca. Zaś ja przyjechałam, jak zwykle, żeby pomóc Cecylii w jej pracy. Zawsze jej na tym zależało, gdyż uważała, i słusznie, że skoro z powodu swej odmienności doznałam w sierocińcu wielu cierpień, dziś będę umiała rozpoznać wszelką patologię, gdyby tu była obecna. I rozpoznaję ją. Jest. Zawsze jest w takich domach. Widzę ją tam, gdzie nie dostrzegają jej wychowawcy. Przecież Czarna Aneta, Ruda Iwona i Gruba Danka były wzorowymi wychowankami! Nasi opiekunowie właśnie je wyznaczali na liderów młodszych grup! To im ufali, a nie nam, lżonym przez nie, bitym, przypalanym papierosami lub przeżywającym znacznie gorsze rzeczy, których nawet nie chcę wspominać; pragnę o nich raz na zawsze zapomnieć. Tak, nasi wychowawcy, nawet ci pełni najlepszej woli, bywali bardzo naiwni. Dziś to właśnie ja umiem pomóc Cecylii w walce o to, aby sierociniec stał się rodzinnym domem dla sierot, a nie domem pełnym skrytych cierpień, okrucieństwa i nienawiści. Choć pewnie i ja wszystkiego dziś o nim nie wiem…

Ale razem z młodym lekarzem, Adamem, udało się nam w czasie tamtych pierwszych wspólnych wakacji odblokować lęki sześcioletniej dziewczynki, szantażowanej i bitej przez dziewięcioletnią współmieszkankę. Owszem, zrobiłam wtedy coś, czego nie wolno było robić: wiedziona własnymi wspomnieniami i chęcią rewanżu, sprałam tę bezczelni dziewięciolatkę, a zrobiłam to tym chętniej, że wydawało mi się, iż mam przed oczami Rudą Iwonę. Doskonale pamiętałam, że do Rudej Iwony nigdy nie docierały żadne racjonalne czy moralne argumenty. Lanie – metoda oficjalniej niepedagogiczna, o dziwo, dała rezultaty. Dziewięciolatka, łkając, powiedziała, że sprałam ją jak… matka, której nigdy nie miała. Iwonka (tak, ona też miała na imię Iwonka) pojawiła się w sierocińcu jako niemowlę, porzucone przez matkę w miejskim śmietniku, w plastikowym worku. Jej agresywność wynikała z gwałtownej potrzeby zwrócenia na siebie uwagi. Uwaga była bowiem, wedle niej, przejawem; uczucia. Jakiegokolwiek. Iwonka najbardziej cierpiała z powodu obojętności. Dziś to właśnie ona, widząc z daleka mój samochód lub moją sylwetkę, gdy zmierzam od autobusowego przystanku, biegnie, żeby powitać mnie pierwsza.

…więc i teraz jako pierwsza znalazła się przy moim aucie i jeszcze nim wysiadłam, poinformowała mnie z ożywieniem:

– Mamy nowego sierotę. W ogóle nie mówi, ale heca, nie? Prawie niemowa! A może kretyn? Tak mówią dzieci i szczypią go, żeby wydał jakiś dźwięk. On wtedy piszczy; jak ptak. Dżimi Fajczarz przypalał go papierosem, i nic! Opiekuję się nim, wiesz? Bo Dziki Paweł grozi, że jak nadal nic nie powie, to mu wykłuje oko! I on to zrobi, wiesz, bo już raz wykłuł oko kotu…!

Jej słowa zelektryzowały mnie, gdyż przypomniały mi siebie sprzed dwudziestu siedmiu lat. Ale nie chciałam od razu po przyjeździe ruszać na poszukiwanie jakiegoś dzieciaka. Ważniejsze przecież były siostra Amata i Cecylia, których nie widziałam przeszło pół roku. Tęskniłam za nimi, one za mną, a wielominutowe rozmowy telefoniczne nie mogły zastąpić bezpośredniego kontaktu. Zresztą, ograniczałyśmy się wtedy głównie do ich pytań o mojego synka i moich o nim opowieści.

Z Cecylią prawie wpadłyśmy sobie w objęcia, jak długo niewidziane siostry, i, oczywiście, przede wszystkim obejrzałyśmy wszystkie zdjęcia Jonyka. Cecylia oglądała mego synka po raz pierwszy i niestety, nie w oryginale. Fotografie, robione przez mnie, były kolorowe, więc moja przyjaciółka zaśmiała się na widok jasnomarchewkowych, skłębionych włosów Dziecka i zaraz skomentowała:

– … ale gdy fotografowałaś, chyba źle ustawiłaś obiektyw i odblask światła powoduje, że twój synek ma na zdjęciu każde oko w innym kolorze – powiedziała, oglądając największą i najlepszą fotografię.

– Nareszcie ktoś to spostrzegł – westchnęłam z ulgą. – Jonyk rzeczywiście ma jedno oko zielone, a drugie niebieskie, tymczasem Adam upiera się, że to bzdura! Podobno to się wyrówna z wiekiem, a ta marchewka na głowie mu ściemnieje.

– Byle nie stała się buraczkiem. Ale Jonyk? Cóż to za imię?! – spytała zdziwiona Cecylia. – Coś tam mówiłaś przez telefon, ale niewiele zrozumiałam…

– Miał być Janek, lecz urzędnik wypisujący akt urodzenia był w sztok spity szampanem – zachichotałam, a Cecylia razem ze mną. – Imię oczywiście zmienimy w urzędowych dokumentach, to żaden kłopot, ale jakoś ciągle nie mamy czasu. Więc na razie Janek jest Jonykiem, co zresztą mnie się bardziej podoba…

– A skąd się wzięło to gigantyczne kocisko, które na wszystkich zdjęciach siedzi koło twego niemowlaka? Gdy na niego patrzę, odczuwam niemal lęk! O kocie nie wspominałaś przez telefon – powiedziała z wyrzutem Cecylia. – Czy nie widzisz, że on jest większy, niż twój synek?! Przecież może mu zrobić krzywdę!

– Nigdy w życiu! – zawołałam. – Przeciwnie, on jest gotów bronić Jonyka!

– Skąd ta pewność? – zdziwiła się Cecylia. – Nie wiem, jakoś tak czuję – odparłam bezradnie, bo rzeczywiście tak czułam. – Lepiej zmieńmy temat, bo wszystkie młode matki zadręczają otoczenie opowieściami o swych cudownych dzieciach, a tymczasem ty masz tu pięćdziesięcioro dzieciaków naraz i nie musisz wysłuchiwać historyjek o jeszcze jednym… Iwonka wspomniała, że j pojawił się jakiś nowy sierota, który, tak jak ja kiedyś, w ogóle nie mówi…

– Pokażę ci go. To dziwne dziecko. Chyba rzeczywiście ma coś z ciebie z tamtych lat… Choć coraz częściej skłaniam się ku myśli, że tym razem lekarz ma rację i on, jest naprawdę autystyczny. Ale zanim pójdziemy do siostry Amaty i do dzieci, chcę ci dać niewielki prezent… – i tu Cecylia urwała.

– Prezenty zawsze są miłe – zachęciłam ją.

– Nie zawsze – powiedziała Cecylia. – Niekiedy są smutne.

– Żartujesz…

Moja przyjaciółka westchnęła. Wstała i podeszła do swego sekretarzyka. Z jednej z szuflad wyjęła małe zawiniątko i podała mi je. Już, już chciałam je rozpakować, patrząc ze zdziwieniem na stary, prawie zetlały papier, gdy Cecylia schwyciła mnie za rękę:

– Poczekaj… Jeszcze słowo… To właściwie jest prezent nie ode mnie, ale od siostry Amaty. Ona przechowuje go dla ciebie od wielu lat i ciągle nie może się zdecydować, żeby ci go dać. Wpłynęłam na nią, aby to stało się właśnie dziś. Teraz. Gdy już masz własne dziecko…

I Cecylia puściła moją dłoń, leżącą na tajemniczej paczce. Niecierpliwie, choć delikatnie rozpakowałam stary, rozlatujący się, pożółkły papier i ujrzałam… parę śmiesznych, małych bucików oraz sparciałą ze starości, zniszczoną sukienkę o dziwacznym kroju i z dziwnego materiału. Buciki miały szpiczaste, zadarte ku górze noski i obłaziła z nich pozłotka. Sukienka zaś była z aksamitu, lecz więcej było w niej dziur niż materiału, a do reszty dobrały się mole. Mimo to wciąż było widać, że wiśniowy materiał przetykany był niegdyś złocistą nitką, której szczątki jeszcze lśniły jasnym blaskiem. Trzecim przedmiotem w zawiniątku była niewielka, wąska, matowa obręcz, ozdobiona pośrodku purpurowym kamieniem i niewyraźną, zatartą przez warstwę brudu inkrustacją. Wyglądało to jak ogromna bransoleta, lecz w przypadku malutkiej dziewczynki musiało stanowić ozdobę głowy. Nie wyobrażałam sobie innego zastosowania dla tego dziwnego przedmiotu…

– A cóż to? Muzealny, średniowieczny strój dla dziecka? – spytałam spokojnie, choć gdzieś w środku poczułam dziwny chłód. – Co to jest, Cecylio?

– To jest ubranko, w jakim dwadzieścia siedem lat temu siostra Amata znalazła, cię na ulicy w naszym mieście.

– Musiałam wyglądać jak wariatka – bąknęłam, kryjąc wzburzenie. – Przecież w tamtych czasach matki, podobnie zresztą jak dziś, ubierały dzieci w dżinsy i podkoszulki, nawet nie licząc się z ich płcią…

– Tak. I nadal tak robią. Ale ty nie miałaś na sobie dżinsów czy jakiegoś zwykłego dziewczyńskiego stroju. Nie. Ty miałaś na sobie te dziwaczne buciki, tę jeszcze dziwniejszą sukienkę, nie wspominając już o tym czymś na głowie… Siostra Amata mówi, że miałaś też bardzo długie włosy, aż do pasa. Obcięto ci je w sierocińcu na jeża, na wypadek gdybyś miała wszy… Zresztą ich nie miałaś i siostrze było żal. Niestety, w sierocińcu nie wolno było robić wyjątków dla znajd przyprowadzanych z ulicy. Każda najpierw wędrowała do odwszalni i obcinano jej włosy… Skoro siostra Amata znalazła cię zagubioną na ulicy, to rzeczywiście musiałaś wyglądać dziwnie w tym ubiorze, obojętne, czy byłby cały, czy poszarpany – zamyśliła się Cecylia.

– Może byłam dzieckiem Cyganów? – spróbowałam zażartować, ale żart uwiązł mi w gardle.

– Może. Mam nadzieję, że nie jesteś rasistką i taka myśl cię nie oburza? – spytała ostrożnie Cecylia. – Choć Cyganie nie używali aksamitu przetykanego prawdziwym złotem, tylko kolorowych szmatek.

– To jest prawdziwe złoto?

– Tak – odparła Cecylia. – Siostra Amata dała te przedmioty do zbadania. Bo ona też miała to głupie skojarzenie z czymś muzealnym… Ale nie, analiza materiału wykazała, że ten ubiór przynależał do naszych czasów, a pozłotka na bucikach, nitka w sukience i ten przedmiot na głowę są z prawdziwego złota. Jednak żaden jubiler nie umiał określić rodzaju kamienia w tym czymś, co jest niby bransoletą, a niby diademem. Podobno jest to jednak kamień szlachetny.

– Więc może moja matka była bogatą wariatką! – wybuchnęłam. – Znasz takie kobiety, prawda? Bo ja znam. Pełno ich. Nawet na naszym osiedlu mieszka jedna taka, samotna, lecz w willi z basenem, z potężnym spadkiem po rodzicach, choć porzucona przez trzech kolejnych mężów. Lekceważy upływ czasu, erę kosmicznych podbojów, lasery i teleskopy Hubble’a, a swoją nieszczęśliwą i niezbyt normalną córkę ubiera w jakieś straszliwe sukienki, wzorowane na romansowej literaturze z końca dziewiętnastego wieku! Sama też wygląda jak idiotka! I jest idiotką!

Cecylia speszyła się i szepnęła:

– Teraz rozumiem, dlaczego siostra Amata nigdy nie chciała ci dać tych szczątków odzieży…

Z kolei to ja się speszyłam. Skoro siostra Amata chroniła mnie przed wiedzą, w co byłam ubrana, gdy mnie znalazła, Cecylia zaś wzięła na siebie odpowiedzialność, żeby mi TO jednak pokazać, robię mojej przyjaciółce wielką przykrość, reagując na „prezent” właśnie w ten sposób…

– Zadzwonię do Adama, on jest taki rozsądny i logiczny – powiedziałam odruchowo. Wiedziałam, że kto jak kto, ale mój mąż na pewno wymyśli coś mądrego i przekonującego. Potrzebowałam tego. Nie chciałam, odjeżdżając, zostawić Cecylii w przekonaniu, iż jednak zrobiła błąd i że rację miała siostra Amata, kryjąc to zawiniątko przede mną przez dwadzieścia siedem długich lat. I zarazem sobie samej też chciałam poprawić nastrój, który radykalnie mi się, zepsuł, gdy dotarła do mnie dziwnie tragiczna, choć niepojęta wymowa tego stroju.

Dawno temu pogodziłam się z tajemnicą mego pochodzenia. Tymczasem nagle okazało się, iż tajemnica ta cały czas posiadała jeszcze jeden znany element. Tyle tylko że nie ułatwiał on rozwiązania zagadki, lecz komplikował ją i gmatwał! Co więcej, nasuwało mi się jedyne możliwe i gorzkie rozwiązanie: musiałam być dzieckiem wariatki… Smutnej wariatki, która przebierała mnie w śmieszne strojni gdyż żyła w urojonym świecie. Oczywiście, że taka kobieta wcześniej lub później mogła dziecko zgubić lub porzucić. Musiała być bogata, lecz chora i bardzo nieodpowiedzialna. Ą co będzie – pomyślałam spanikowana – jeśli nic o tym nie wiedząc, dziedziczę po niej szaleństwo?”

Nie odrywałam wzroku od tych nieszczęsnych przedmiotów, po głowie goniły mi coraz gorsze myśli, które usiłowałam skryć przed Cecylią, a równocześnie, w panice, wykręcałam numer Adama. Tylko on, znający moje najskrytsze lęki i bóle, mógł być mi teraz ostoją. Tylko on mógł wymyślić coś rozsądnego…

Adama złapałam w dobrym czasie, gdyż Jonyk w towarzystwie Kotyka drzemał po obfitym drugim śniadaniu. Nieco drżącym głosem opisałam mu prezent Cecylii i siostry Amaty, pomijając swoje własne wrażenia i myśli. Prezent… Ładny mi prezent! Raz na zawsze przekreślił dziecinne marzenia o ślicznej parze nowoczesnych rodziców, jadących za szybko równie nowoczesnym autem… Tak, bo mimo sprostowań siostry Amaty, wierzyłam głęboko, że moi rodzice jednak musieli być młodymi, ślicznymi, bogatymi ludźmi. I normalnymi. Nor-mal-ny-mi!

– Przecież to proste – powiedział natychmiast Adam, niemal bez zastanowienia. – Miałaś wtedy, licząc na oko, jakieś trzy latka? Więc na pewno szłaś na dziecięcy bal lub wracałaś z niego, na taki bal matki zawsze przebierają swoje małe córeczki za księżniczki lub królewny z bajki. Dlaczego od razu o tym nie pomyślałaś! Pewnie, że ty nie przebrałabyś Jonyka za królewicza, ale śmiem twierdzić, że nieco odbiegasz od przeciętnej. Spójrz na te matki z naszego osiedla… Jak myślisz, za kogo przebierają swoje dzieci na bale w przedszkolu czy klubie? Za Batmana i królewnę Śnieżkę!

Kamień spadł mi z serca.

– Mała królewna na dziecięcym kostiumowym balu – powiedziałam z ulgą do Cecylii, która roześmiała się, zadowolona.

– Ależ oczywiście! Sama pamiętam taki dziecięcy bal, na który moja biedna mama też chciała przebrać mnie za królewnę, ale nie mając pieniędzy, uszyła mi własnoręcznie jakąś okropną, długą sukienkę ze starego prześcieradła, na którą nakleiła złote koła z kolorowego papieru. Wstydziłam się w niej wyjść, lecz jednak wyszłam, żeby nie robić mamie przykrości. Ba, nawet udawałam, że jestem zachwycona tym przebraniem…! Wyobrażasz sobie chyba, jak strasznie wyśmiewały mnie moje rówieśnice, ubrane w oryginalny jedwabie, tiule i żorżety…

Mama Cecylii, bliska kuzynka siostry Amaty, umarła na raka, gdy ona sama miała sześć lat. Ojciec, alkoholik, zginął tragicznie o wiele wcześniej, wpadając po pijanemu pod autobus. Cecylia uwielbiała mamę, a mama ją. Pewnie dlatego, chowana w atmosferze miłości, tak mało znanej wychowankom domów dziecka, miała do nas opiekuńczy, serdeczny stosunek. Jej łagodność, rzadki w sierocińcach dar okazywania uczucia, szczery i otwarty charakter przyciągały do niej nie tylko takich odmieńców jak ja, lecz nawet najbardziej bezmyślnych małych okrutników. I pewnie dlatego Cecylia wybrała swój przyszły zawód – pedagogikę. Ostatecznie po paru latach nauki wróciła do naszego sierocińca: najpierw jako wychowawczyni, a potem, z woli siostry Amaty i rady nadzorczej, jako przełożona. I nie można było wybrać lepiej. Była wspaniałym wychowawcą, rozumiejącym swoich podopiecznych. Choć teraz nie umiała zrozumieć mojego tłumionego smutku…

Podarta, zetlała, zżarta przez mole aksamitna sukienka, z postrzępioną złotą nitką, para małych bucików z obłażącą pozłotką i z dziwnie zadartymi do góry szpicami, i ta okrągła, niewiarygodna wręcz ozdoba na włosy leżały teraz między nami na biurku Cecylii. Spojrzałyśmy na siebie i nagle, niemal równocześnie, obie wyciągnęłyśmy dłonie. Po chwili jednak dłoń Cecylii cofnęła się, a moja zawinęła te smutne pamiątki w pożółkły, stary papier. On też był pamiątkowy: symbolizował miłość siostry Amaty do malutkiej znajdy i wolę oszczędzania jej jakichkolwiek przykrości. Tak, bo siostra Amata czuła to, czego nie potrafiła wyczuć Cecylia: że te przedmioty są w jakiś sposób tragiczne i wskazują, że rozwiązanie zagadki mego pochodzenia może być bardziej ponure, niż na to wygląda. Niezwykłość ubioru trzyletniej, zabłąkanej na ulicach miasta dziewczynki kryła w sobie jakiś dramat, którego wolałabym, nie znać. Może Cecylia pojęła to, choć zbyt późno, i dlatego chciała mi TO znowu zabrać? Lecz byłam od niej szybsza – miałam prawo. Zawiniątko było moją własnością, więc choć przeze mnie niechciane, powędrowało do obszernej torby. Gdy je chowałam, Cecylia milczała.

Teraz poszłyśmy do pokoiku siostry Amaty. Staruszka już rzadko go opuszczała. Umysł miała niezwykle jasny i gorące, pełne miłości do wychowanków serce, ale jej ciało już przygotowywało się do dalekiej podróży, w którą, o czym obie z Cecylią wiedziałyśmy, siostra Amata wkrótce się uda, opuszczając nas na zawsze. I zrobi to bez lęku i żalu.

– Przywiozłam jej pudło czekoladek z marcepanem – powiedziałam do przyjaciółki i spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo. Siostra Amata, tak dzielna i stawiająca czoło wszelkim przeciwnościom, miała tylko jedną słabość, której folgowała na stare lata: uwielbiała słodycze.

Ucałowała mnie serdecznie i długo trzymała przytuloną. Siedziała, otulona w koce, w bujanym fotelu, który niezwykle lubiła. Mimo ciepłego lata było jej chłodno. I ten chłód z dnia na dzień, wbrew rosnącej za oknem temperaturze, stawał się bardziej dokuczliwy.

– Czy to źle, że tak późno zdecydowałam się pokazać ci twoje ubranka? – spytała drżącym głosem.

– Nie. Wręcz przeciwnie – odparłam, trzymając ją za pożółkłą, pełną starczych plam rękę.

– Miałam taką nadzieję – powiedziała z ulgą. – Przyrzekłam sobie, że pokażę ci je dopiero wtedy, gdy już będziesz dorosła i szczęśliwa. Nie chciałam, żeby to zawiniątko cię zasmuciło. Teraz, gdy masz dobrego męża 1 wspaniałe dziecko, zniesiesz to lepiej, prawda? Bo mnie to ubranko wydało się jakieś… jakieś smutne. I dziwne. Dające wiele do myślenia. Zbyt wiele.

– To po prostu był kostium na dziecięcy bal – powiedziałam z udanym ożywieniem w głosie. „Wyjaśnienie Adama jest tak proste, że aż zbyt proste” – pomyślałam nagle. Ku memu zdumieniu – coś z tych samych odczuć odmalowało się teraz na twarzy siostry Amaty: najpierw jakby ulga, a potem zamyślenie połączone z niedowierzaniem. Ale zaraz przywołała na twarz pogodny uśmiech:

– No tak, ależ oczywiście, że to musiało być ubrania na dziecięcy bal – powiedziała jasnym, pewnym głosem. Jednak mnie nie zmyliła… Siedziała teraz zamyślona i milcząca, a po chwili odezwała się, patrząc gdzieś daleko, za okno, poza park i poza horyzont:

– Mam wrażenie, że to ubranko jeszcze odegra jaką rolę w twoim życiu. Może nie doprowadzi cię do rodziny, ale bliżej zagadki twego pochodzenia…

Opowiedziałam dawnej matce przełożonej o Jonyku o naszym ogromnym kocurze, pokazałam jej fotografie oszczędziłam opowieści o dziwnych ranach i złych przygodach Dziecka i Kotyka; rozśmieszyłam ją historią oficjalnego imienia naszego synka. Już po godzinie siostrą Amata, choć uszczęśliwiona odwiedzinami, była wyraźnie zmęczona – i usnęła w swoim fotelu w czasie mojej opowieści o zjeździe pisarzy. Otuliłyśmy ją kocem i cichutko wyszłyśmy.

– Muszę jechać – westchnęłam. – Od rana nie ma mnie w domu, a każdej młodej matce wydaje się, że nikt nie zaopiekuje się dzieckiem lepiej niż ona, nawet jeśli jej, mąż jest lekarzem…

Cecylia uśmiechnęła się, trochę smutno, bo choć miała pięćdziesięcioro dzieci pod swoją opieką, to wiem, że marzyła o własnym. I obawiam się, że nigdy go mieć nie będzie gdyż zawsze zajęta jest cudzymi, a nie własnymi sprawami. Na miłość inną niż do tych osamotnionych dzieciaków, z tragicznymi na ogół życiorysami, Cecylia ciągle nie ma czasu.

– Ale, ale…! – przypomniała sobie nagle, gdy już stałyśmy przy moim samochodzie. – Przecież chciałaś zobaczyć tego autystycznego chłopca!

– Już nie zdążę. Następnym razem – powiedziałam. – Opowiedz mi tylko o nim.

Zmarszczyła brwi:

– To trudno opowiedzieć, jeśli się go nie zobaczy. Przyprowadzili go nam ci z opieki społecznej. Błąkał się, jak ty kiedyś, po ulicach miasta, tyle że ty miałaś mniej więcej cztery latka, a on wygląda na dużo więcej. Też, jak ty, nie mówił ani słowa, a gdy już zaczął mówić, to bardziej do siebie niż do nas. I w sposób nie zawsze zrozumiały. Chwilami myślę, że on nas nie akceptuje lub wręcz nie dostrzega jest takim samym odmieńcem jak niegdyś ty…

– Jeszcze dodaj, że był w aksamitnym ubranku ze złotą nitką i w złotych butkach – zażartowałam gorzko, ale Cecylia, ku memu zdziwieniu, spoważniała:

– Nie. On był całkiem nagi.

Aż drgnęłam z wrażenia. Po głowie od razu zaczęły mi chodzić możliwie najgorsze rozwiązania: chłopiec był zapewne molestowany seksualnie, i oby tylko nie przez własnych rodziców…

– Jest wyjątkowej urody – dopowiedziała Cecylia, w rytm moich niedobrych myśli. Otrząsnęłam się, wyrzuciłam z głowy złe skojarzenia, ucałowałam przyjaciółkę, obiecałam rychły powrót – i ruszyłam do domu. Nawet nie zobaczyłam się z dzieciakami. To paskudne, ale własne dziecko odsunęło mnie emocjonalnie od przebywających tutaj sierot.

Wielka, zabytkowa bryła budynku sierocińca, pełna wieżyczek i kamiennych balkoników, powoli mknęła wśród drzew parku. Tyle razy śniła mi się po nocach przez te wszystkie lata, to jawiąc się jako przybytek cierpień, to znowu jako miejsce spotkania ludzi, którzy nie tylko zainteresowali się moim losem, ale mnie pokochali. W każdym razie, czy tego chciałam, czy nie, przez piętnaście lat ten ponury, zniszczony pałac był moim jedynym domem, i właśnie dlatego nie chcę go całkiem porzucać. I nie porzuciłabym, nawet gdyby przełożoną sierocińca była całkiem obca mi osoba.

Postanowiłam, że zaraz po przyjeździe schowam „prezent” w najgłębszym miejscu szafy i że już tam nigdy nie zajrzę.

– Pokaż to ubranko! – zawołał z ożywieniem Adam, ledwo zaparkowałam samochód i weszłam do domu.

– Nie chcę – powiedziałam odruchowo. Jonyk z Kotykiem, jak zwykle wieczorem, baraszkowali a kocu przed kominkiem. Tyle że w kominku nie było ognia, gdyż lato wchodziło w swój najgorętszy czas.

Adam się uparł, więc z odruchową niechęcią wyjęłam z torby ten nieporządny pakunek i położyłam na stole. Mój mąż rozwinął go z namaszczeniem i zaczął rozkładać te trzy różne, lecz dziwnie pasujące do siebie części garderoby: małe buciki z ostrymi, zagiętymi w górę szpicami,; zetlałą, lecz wciąż połyskującą złotą nitką sukienkę i połyskliwy, choć ciężki krążek z metalu, z czerwonym kamieniem pośrodku.

Kotyk przeciągnął się po kociemu, opuścił Jonyka i wskoczył na stół, postukując gipsowym opatrunkiem.

– A sio! – zawołałam. – Nawet chorym kocurom nie wolno łazić po stole, a ty już jesteś prawie zdrowy!

– Zostaw… – szepnął Adam, patrząc z zaciekawieniem, jak ogromny Kot podchodzi do nieznanych sobie przedmiotów i zaczyna je oglądać, przekręcając łeb to na jedną, to na drugą stronę. Ba, on je nie tylko oglądał, ale wąchał, wciągając ich zapachy z głębokim świstem w swój czarny nos. Potem wyciągnął grubą, zdrową łapkę i dotknął nią bucików, sukienki, a wreszcie rozczapierzył pazury i z całej siły trącił metalową obręcz. Poturlała się po długim stole. Kotyk skoczył i zatrzymał ją, znowu przekrzywiając łeb i oglądając z zaciekawieniem.

– To jest ponoć ze złota, lecz trochę matowe, chyba z brudu. Kamień jest szlachetny i zachował krwisty kolor. Nie jest jednak rubinem ani żadnym znanym jubilerom klejnotem. Obok kamienia jest jakaś inkrustacja… Widzisz… to zgrubienie z obu stron… Kotyk trzyma na nim łapę… – wskazałam Adamowi, mimo niezrozumiałej niechęci, którą czułam do tego przedmiotu.

– Gdybyśmy spróbowali to oczyścić… – zaczął Adam, ale Kotyk znów trącił złote cacko, które tym razem spadło na ziemię i poturlało się w niewiadomym kierunku.

– Psiakość, co za nieznośne kocisko! – zawołałam i trzepnęłam go lekko. Zaraz jednak zreflektowałam się, że kocisko dopiero co wyszło z agonalnego stanu, i pogłaskałam je po futerku. Kotyk fuknął na mnie ze złością i wrócił do Jonyka, a ja wraz z Adamem zaczęliśmy szukać i zguby.

– Gdzie potoczyła się ta cholerna obręcz… – zaczęłam narzekać już po paru minutach łażenia na czworakach pod stołem, zaglądania pod szafy, biblioteczkę, sekretarzyki.

– Nie obręcz, tylko diadem. Tak to się fachowo nazywa – poprawił mnie z uśmiechem mąż, leżąc na brzuchu i oświetlając latarką ciasną przestrzeń między dnem kanapy a podłogą.

– Trzyletnie bachory nie noszą diademów – odburknęłam zła, gdyż nasz salon ma około pięćdziesięciu metrów kwadratowych, mnóstwo zakątków i wiele starych mebli.

– Dajmy sobie spokój – powiedziałam bez żalu, po półgodzinie daremnych poszukiwań. – Widocznie los chciał, aby to coś zginęło.

Ubranka, ciągle owinięte w ten sam stary papier, wepchnęłam do najgłębszej szuflady w garderobie i przyłożyłam stertą rzadko używanej bielizny, stosem dziurawych rajstop i niepraktycznych płóciennych chusteczek, wniesionych „w posagu” przez Adama.

– Dia-da… – oznajmił Jonyk, gdy wróciłam do salonu.

– Jonyk zaczął mówić! Słyszałeś? – ucieszyłam się. – To pierwsze słowo oznaczające coś konkretnego i w dodatku prawie poprawnie wypowiedziane!

– Pięciomiesięczne niemowlęta nie mówią, tylko gaworzą. A już zwłaszcza chłopcy, których mowa wykształca się o wiele później niż u dziewczynek. Choć owszem, to zabrzmiało jak „dziadzio” – oznajmił mąż.

– Jaki znów „dziadzio”! Jonyk najwyraźniej powiedział „dia-dem” – uparłam się, lecz Adam tylko się roześmiał.

– On w ogóle nie wie, co powiedział. Nawet jeśli wkrótce powie „mama”, to i tak nie będzie kojarzył, że mama to ty. Po prostu wypowie nieświadomie jakąś sylabę. I tyle – pouczył mnie, z wyżyn swej zawodowej wiedzy.

– Mama – powiedział Jonyk.

– Widzisz? – zatriumfował mój mąż. – Plecie to, co mu akurat uda się wymówić przez przypadkowe ułożenie warg 1 języka. Jeśli dodać do tego ruch powietrza w jamie ustnej i w drogach oddechowych, no to…

– Mama! – przerwał mu Jonyk, wlepiając we mnie zielone oko. Drugim patrzył przed siebie, na podłogę. Powiodłam wzrokiem w ślad za tym spojrzeniem. W szparze koło kominka leżała złocista, choć przybrudzona obręcz. Jej kamień lśnił krwistym, czerwonym blaskiem.

– Mam cię, diable! – zawołałam. Złapałam dziwnym przedmiot i szybciutko pobiegłam ukryć go do garderoby i gdzie już leżało zawiniątko siostry Amaty.

A potem zjedliśmy kolację i zaczęliśmy przygotowywać się do snu. Adam znów wstawał skoro świt, więc dla pewności, że Jonyk nie obudzi go nocnym wrzaskiem, zgodziłam się pomęczyć na kanapce w dziecinnym pokoju.

– Jutro, na takie niedobre okazje, zamówię wygodne, szerokie łóżko do dziecinnego pokoju – przyrzekł Adam. – Wiem, że męczysz się na tej wąskiej kanapce i jeszcze nieraz cię to czeka.

– To zamów od razu tak szerokie łóżko, że zmieścimy się na nim we czwórkę, z Jonykiem i Kotykiem – powiedziałam sennie.

– Spanie w jednym łóżku z małym dzieckiem jest niewskazane. I dla dziecka, i dla rodziców – powiedział surowo nasz domowy lekarz.

– Ale wiesz jakie przyjemne? – odparłam, myśląc bezwiednie o swoim dzieciństwie. W sierocińcu zawsze marzyłam nocami o tym, że śpiąc, przytulam się do mamy. Adam spojrzał uważnie, jakby czytał w moich myślach, i kiwnął głową na znak zgody.

– Okay. Kupię wam takie łóżko, że zmieścisz się w nim ty, trójka naszych dzieci i trzy koty.

– Dlaczego trzy koty? – zdziwiłam się, gdyż to, że Jonyk nie będzie jedynakiem, było oczywiste.

– Przecież każde z dzieci musi mieć własne ukochane zwierzątko – wytłumaczył mi Adam na dobranoc.