"Miasta Pod Skałą" - читать интересную книгу автора (Huberath Marek S.)4.I ten korytarz skończył się żelazną furtką. Za nią znajdowała się kolista salka z dwojgiem następnych drzwi. Nużąca wręcz konsekwencja. Na lewych drzwiach plomba na łańcuszku z białego metalu. Bez wątpienia oznaczenie z magazynów Muzeów Watykańskich. Obejrzał ją: błyszcząca, nowiutka; napis „Silvestere” wytłoczono zgrabnymi literkami. Jej zerwania nie wytłumaczyłby nawet najtępszemu urzędnikowi. Zajrzał więc za prawe: znowu łagodnie zakręcający korytarz, na ścianach ułożone z mozaiki schematyczne podobizny owadów i pająków, a pod stopami czarno-białe wyobrażenia lądowego potwora lub jego morskiego towarzysza. Minął postument z muchą odrobioną w zielonkawym marmurze. Gdzież jej do poprzednich podobizn. Pyszczek i trąbka upodobnione do paszczy kręgowca. Starożytnym brakowało lupy, a wszystkie dzieła tajemniczego Mistrza o Ostrym Wzroku zgromadzono w poprzednim korytarzu. Dalej niewielkie rzeźby much, skorpionów, wreszcie parę komarów wykonanych głównie z giętego drutu. Nie dostrzegł ani jednej podobizny pszczoły, zresztą ani tutaj, ani wcześniej. Były tu niedbale wykonane przedstawienia, marnie odtwarzające oryginały. Brakowało im owego przyłożenia dłuta, które zmienia wyrób rzemieślnika w dzieło sztuki. Korytarz kończyły drzwiczki, za którymi znajdowała się salka i dwa nie zaplombowane wejścia do kolejnych korytarzy, pełnych jeszcze słabszych replik owadów czy pajęczaków oraz czarno-białych uproszczonych mozaik. Podobieństwo salek i korytarzy męczyło. Jawiły się one plątaniną bez końca. Bolały dłoń i bok. Adams obawiał się, że mocne uderzenie kleszczy złamało mu żebra. Szczególnie ostatnie żebro było bolesne i wydawało się za krótkie. „Złamane pod kątem prostym do wnętrza, tkwiłoby głęboko w wątrobie. Nie, to nieprawdopodobne…” Przezornie dorysował oba spenetrowane korytarze na rachunku z „Buca dell’Inferno” i zawrócił. Najcenniejsze okazy magazynów przechowywano w zaplombowanych korytarzach. Barwne mozaiki też tylko tam wmurowano. Adams chciwie spojrzał na zapieczętowane drzwi. Plomba łatwo nie ustąpiła, łańcuszek trzeba było ukręcić. Rzeczywiście, tu ustawiono rzeźby najwyższej klasy. Jako pierwsza stała kompletna rekonstrukcja Afrodyty z Melos. Uaktywniona do działania, pięknym, płynnym ruchem dłoni wykonanej z kamieni spajanych metalowymi przegubami ujęła węzeł szaty i opuściła ją na ziemię, stając naga przed zdumionym Adamsem. Wykonana z blachy szata, podzielona na dwie sztywne części, opadła ze zgrzytem w zagłębienie postumentu. Niewątpliwie zsunęła się po niewidocznej od przodu prowadnicy, bo marmur ciała bogini pozostał nietknięty. Następnie rzeźba nieco uniosła głowę i zastygła, kierując wzrok nie na niego, lecz tuż obok. Obszedł ją starannie i obejrzał od tyłu. Mechanizm sterujący boginią raczej nie był zdolny do innych ruchów. Z rękami i całkiem naga była zachwycająca. Adams już nie był przekonany, czy podobizna „Ostyjska” jest najpiękniejsza. – Miałem rację! Jednak się zachowały…! Na sąsiednim postumencie stał okazały owad, przypominający latającego skorpiona z podwiniętym końcem odwłoka, brakowało tylko chwytnych kleszczy. Duże, błoniaste skrzydła z cienkiej, filigranowo kutej blachy. Wojsiłka. – Lepiej się do tego nie zbliżać… Wystarczą obrażenia po skorpionie – mruknął. Albo Adams nastąpił na mechanizm wyzwalający, albo drżenie powietrza wywołane jego głosem spowodowało, że wojsiłka ożyła. Zaczęła rytmicznie uderzać skrzydłami i poruszać głową w górę i w dół. „Starożytni byli lepsi, niż wynika z tego, co po nich zostało. Czas jest okrutny dla mechaniki”. Zauważył, że opuszczona ręka krwawi. Gromadzi się w niej krew i wystarczy gwałtowniejszy ruch, a ta pokonuje tamę cienkiego strupka. Jego kroki znaczyły ciemne krople. Mógłby przysiąc, że obnażona bogini z Melos obraca się za nim, gdyż rzeźba jakby stale za nim spoglądała. Co chwilę słyszał za sobą tajemniczy chrobot, choć zerkając kątem oka, ani razu nie zauważył jej ruchu. Następny postument z wypolerowanego trawertynu gościł jedynie nieco blaszanych listków i drucianej trawy. „Zaiste mogłaby tu siedzieć jakaś zmęczona Nike…”, pomyślał, „albo jakaś inna starożytna Kaśka”. Co chwilę coś szeleściło albo chrobotało – obecność Adamsa zaktywowała do działania wiele mechanizmów. Kiedy domniemywał istnienia – Łśśśt…! – Plasst! – Strzała wypuszczona przez Amora z przeciwnej strony korytarza trafiła w posadzkę obok nogi Adamsa. Odskoczył, ale równocześnie coś boleśnie złapało go za piętę. Szarpnął się, lecz stopy uwolnić nie zdołał. Runął na posadzkę. Szamotał się z długim, wijącym się wężem. Blaszana łuska zraniła go w drugą nogę, nieco nad kostką. Mechaniczny gad był zbyt smukły i mocnym chwytem obu ramion dał się zgiąć w kabłąk. Trzeszczała konstrukcja, nie przewidziana do takich odkształceń. Szczęki zaciśnięte na adidasie nie próbowały poprawić chwytu. Blaszane oczy gada śledziły ruchy Adamsa. Noga piekła nieznośnie. Adams demolował klejnot sztuki mechanicznej starożytnych. Przetrącony grzbiet pozbawił węża koordynacji ruchów. Można było wywijać zdobytym końcem ogona na wszystkie strony, póki nie oderwie się zupełnie. Zgrzytały wyłamywane cięgna i prostowody. Sięgnął po strzałę i wetknął między szczęki węża, by je podważyć, ale złamała się. Druga strzała Amora zawadziła o rękaw. Adams nie zauważył, że Amor celował w niego. Sięgnął po strzałę i podważył nią szczęki węża, który teraz wykonywał nieskładne skręty. Otarcie na dłoni pękło, strzała złamała się, ale uścisk zelżał. Trzecia przeszła bokiem, lecz czwarta trafiła Adamsa w plecy. Nie zraniła go przez kurtkę. Poczuł tylko tępe uderzenie. Ból bólem, ale narzędzie bardzo się przyda. Tłukł zapamiętale trzymaną na sztorc strzałą. Grot miażdżył delikatny mechanizm poruszający szczęką węża. Wreszcie żuchwa odpadła, uwalniając jego piętę. Skarpeta zdążyła już przemoknąć krwią. Adams wyrwał z buta oba zęby węża. Były czerwone na końcach. Lepiej nie wiedzieć, jak głęboko weszły w piętę ani czym były wcześniej zabrudzone. Odrzucił pokonany mechanizm, którego ruchy przypominał; teraz drgawki agonalne. Otarcie na dłoni piekło nieznośnie. Skóra pękła i sączyła się krew. Amor posłał w jego kierunku jeszcze trzy strzały, zanim zabrakło ich w kołczanie. „Iść dalej, czy zawrócić?” W krótkim czasie został dotkliwie pokaleczony, choć rany okazały się dziwnie mało bolesne. Ten korytarz był dłuższy niż dotychczasowe. A jeśli ciągnie się kilometrami…? Warto się uzbroić. Posąg centuriona miał zgrabny gladius przy pasie. Adams sięgnął po broń, ale Naprzeciwko stała naga Wenus Kapitolińska, nieco schylona. Na widok Adamsa rozprostowała ramiona i z metalicznym chrzęstem odgarnęła druciane włosy z karku, odsłaniając przepiękną, długą szyję. Statua spojrzała na niego z niezwykłą słodyczą. Kto rzeźbił podobizny Wenus o rozpuszczonych włosach i tak podłużnych, choć pięknych piersiach? Dalej kilka olbrzymich owadów, potem wspaniałe przedstawienie much chodzących po trawertynowym mięsie. Nawet wykonane z białego marmuru czerwie rytmicznie pojawiały się i skrywały w korytarzach wyjedzonych w ceglastym kamieniu. Zatrzymał się przed niemal nagą boginią „Knidyjską”. I jej przedstawienia nie brakło w kolekcji ruchomych rzeźb. Białe uda i łydki, rozdzielone metalowymi kolanami (acz z białą rzepką), i ramiona z podobnie zaznaczonymi łokciami wyglądały niesamowicie, ale piękno tej Afrodyty zostało zachowane. Kamienna pani uniosła prawą dłoń, a szata osunęła się, odsłaniając jej drugie udo. Lekko skinęła, gdzieś chyba na swą siostrę z Melos. Rzeczywiście, Adams dostrzegł gest tamtej. Następnie rzeźba spojrzała na Adamsa i uśmiechnęła się. Miała nie tylko ruchomą żuchwę, ale i powieki. Uśmiech wyglądał niemal naturalnie. Miękkim ruchem przestąpiła z nogi na nogę. „To muszą być rzymskie kopie, rzymskie mechanizmy”, myślał gorączkowo. „Może hellenika… Klasyczni Grecy nie byli aż tak dobrymi mechanikami”. Dlaczego takie skarby skrywa się przed światem…? To zmieni spojrzenie na antycznych artystów. Już widział się w roli odkrywcy. Trzeba iść. Utykał, jedna jego dłoń krwawiła, druga piekła nieznośnie, ale skarbnica Muzeów nieodparcie przyciągała. Kilka następnych rzeźb much. Znowu najwyższej klasy. Ręka tego samego mistrza. Repliki bliskie ideału. Dlaczego tyle ich rzeźbili…? Dalej wij walczący z chrząszczem biegaczem. Wij gwałtownie podrywał ciało w konwulsywnym geście. Chrząszcz wpijał się w jego bok. Scena powtarzała się rytmicznie. „Póki sprężyna się nie rozwinie”, pomyślał. „Sugestywna animacja, ale dość prosta. Trzeba będzie potem to wszystko ponapinać, żeby porządkowi nie zauważyli”. Dalej następna podobizna Pięknej Pani z Cypru, „Ostyjska”. Jak i poprzednie, była przyjemnie kompletna. Ale twarz nie miała rysów klasycznych – zbyt duże oczy. Sylwetka też różniła się od znanego pierwowzoru: piersi większe, ramiona mniej umięśnione, talia mocniej zarysowana. Identyczna była poza i szata, ale rzeźba przedstawiała inną piękność. – Ciekawe, co ty dla mnie zrobisz, Pani? – powiedział. Rzeźbę mogło uruchomić nawet drżenie powietrza. Kamienna kobieta bezradnie wzruszyła ramionami. Właściwie taki szmer mogła wydać poruszająca się żywa istota. Adams uśmiechnął się zachwycony. – Nie rozbiorę się przed tobą. Przynajmniej nie teraz – powiedziała kamienna Wenus z Ostii. Chwilę milczał kompletnie zaskoczony: to było zbyt wiele na – I tak jesteś dość rozebrana. – Och… – Znów sugestywnie wzruszyła ramionami. – Inaczej nie mogło być. Taka epoka. Uśmiechała się do niego oczyma. Można to odrobić z bladoróżowego marmuru oprawnego w biały metal. – A co masz dla mnie, Pani? Podniosła płytę, na której dotąd się wspierała. Pokazała mu znaki wyryte na płycie. – To. Przyjrzał się uważnie symbolom. Coś się nie zgadzało. To nie był zwykły schemat z linii i punktów. – To nie jest dzieło Raymonda Lulliusa, lecz szalonego Alonza Zumarragi – powiedział, choć pierwszy raz w życiu widział taki diagram. – Skoro tak uważasz. – Znowu to niezrównane wzruszenie ramion. – Co mi jeszcze powiesz, Pani? Potrzebuję wskazówek. – Niewiele więcej. Moja sprężyna zdążyła się prawie rozwinąć. Ale sąsiadka jest bardziej rozmowna, choć mniej ruchliwa. – Dłonią wskazała następną rzeźbę. – Pani… Afrodyta z Ostii znieruchomiała. Obok niej stała bestia o lwich nogach, orlich skrzydłach, łuskowatym ogonie, ogromnych, półkulistych piersiach i kobiecej twarzy wykrzywionej krzykiem. Sfinks. Stanął przed nią. Trudno było wytrzymać spojrzenie pustych metalowych oczu, grymas otwartych ust, napięcie mięśni twarzy. Nadąsana sąsiadka bogini. Adams wykonał kilka min, gestów. Nic. Mechanizm nie działał. Głośno klasnął dłońmi. Znów nic. Sfinks milczała. Wyglądała groźnie w gabinecie ruchomych rzeźb. Jeśli byle gadzina mogła dotkliwie poranić, to co potrafiła trzymetrowa chimera lwa, smoka, orła i gniewnej kobiety…? Panowała zupełna cisza. Wcześniej ożywione mechanizmy zamarły. Oczy Pani z Ostii niby spoglądały na Adamsa, ale trafiały obok, piękność znieruchomiała na dobre. Inne Podszedł i lekko ujął dłonią sterczący koniuszek sutki – mosiądz był tu wybłyszczony. Lewą ujął drugi i spróbował oba lekko przekręcić. Zachrobotała zębatka. Sfinks ożyła. Poruszyły się oczy z kamienia i metalu. – Jakie zadasz mi pytania? – Ja nie zadaję pytań. Ja odpowiadam, Adams – powiedziała kamienna chimera. Nagle uderzyła lwią łapą przed siebie. Adams odskoczył. – No, co!? – Bo widzisz we mnie potwora o zwierzęcym ciele i gigantycznych, chociaż foremnych kobiecych piersiach – odparła zagniewana. – Dla ciebie ja jestem potworem. – Ale ja jestem jedna, a ludzi wielu. Bezradnie machnął ręką. – Nie potrafię skonstruować drugiego Sfinksa. Może chociaż ty rozwiąż moje problemy. – Pytaj. – Jak powinienem tutaj działać? – Powinieneś zrozumieć układ korytarzy. – Pomoże mi to…? – Nie wiem. Powiedziałam, bo tak mi się nasunęło. Zupełnie intuicyjnie. – Mam już poranione dłonie, stopy i bok. Przynajmniej rana w boku przestała boleć. – Twoja rana w boku jest poważniejsza, niż sądzisz. Adams zadarł kurtkę i koszulę. – Przecież nie leje się z niej krew – odpowiedział. – Nie leje się z niej krew ani woda, ale teraz składasz się z dwóch niezależnych części. – Ale jak…?! – Zwyczajnie. Krwotok jest, jeśli rozerwano większe naczynia krwionośne, a to nie w twoim przypadku. Cięcie skorpiona przepołowiło cię. Gdy chodzisz, dolna połowa wyprzedza, a górna za nią nadąża albo odwrotnie. Krew na razie trafia do swych koryt. – Twoje odpowiedzi są trudniejsze niż twoje pytania. Wzruszyła ramionami, aż zachrobotały kamienne skrzydła. – Chcesz odpowiedzi prawdziwych czy miłych dla uszu? – Ale moja górna połowa steruje dolną. Wiesz, mózg i takie tam sprawy… Powinienem je scalić? – Nie wiem, czy zdołasz stworzyć spójną całość. Od zanieczyszczenia rozwinie się zakażenie, obojętnie, czy jest otwarta rana, czy jej nie ma. Nagle w dalszej części korytarza zapanowało ożywienie. Z postumentów zrywały się muchy, jedna, druga, następne, coraz ich więcej. Korytarz muzeum wypełniło nie bzyczenie, ale brzęk i łomot blachy. Metalowe rzeźby wielkości kury nadlatywały lotem koszącym, wyciągając ostre łapy. Parę razy ostry pazur trafił Adamsa w czoło. Osłaniając kułakiem oczy, zaczął się wycofywać. Na dodatek z głębi korytarza ruszył okazały skorpion, a za nim, z potężnym łomotem, uzbrojony w trójząb, kroczył trzymetrowy osiłek. Adams pobiegł, bo i skorpion sunął szybkim truchtem. Już przy wyjściu potknął się i byłby upadł, jednak Pani z Melos wyciągnęła ku niemu pomocną, choć zimną, marmurowo-metalową dłoń. Zamknął za sobą furtkę i wsparł się na niej. Wystarczy się tutaj schować. Napęd sprężynowy ma krótki zasięg, więc jest bez znaczenia, czy posągi zdołają sforsować tę zaporę, nawet jeśli zdołają wyważyć blaszane drzwi. Za drzwiami hurgot kamieni i łomot blachy stopniowo cichły. |
||
|
© 2025 Библиотека RealLib.org
(support [a t] reallib.org) |