"Adwokat" - читать интересную книгу автора (Connelly Michael)

Rozdział 10

Pierwsza reklama, jaką zamieściłem w książce telefonicznej, brzmiała: „Każda sprawa, w każdym czasie, w każdym miejscu”, ale po kilku latach zmieniłem slogan. Nie dlatego, że nie spodobał się korporacji, ale dlatego że mnie przestał się podobać. Stałem się bardziej wybredny. Okręg Los Angeles przypomina wielki pomarszczony koc pokrywający dziesięć i pół tysiąca kilometrów kwadratowych od pustyni po Pacyfik. O miejsce na kocu walczy ponad dziesięć milionów ludzi, a wielu z nich, gdy wybiera drogę życiową, decyduje się na działalność przestępczą. Według najnowszych statystyk rocznie w okręgu popełnia się prawie sto tysięcy brutalnych przestępstw. W zeszłym roku aresztowano za nie sto czterdzieści tysięcy osób, a kolejne pięćdziesiąt tysięcy za poważne naruszenia prawa związane z narkotykami i seksem. Jeśli dodać do tego pijanych kierowców, co roku można by zapełnić potencjalnymi klientami dwa stadiony Rose Bowl. Trzeba jednak pamiętać, żeby nie wybierać klientów spośród osób zajmujących tańsze miejsca. Liczą się tylko ci siedzący przy linii pięćdziesięciu jardów. Ci, którzy mają kieszenie wypchane pieniędzmi.

Kiedy przestępcy zostają złapani, przekazuje się ich wymiarowi sprawiedliwości, który dysponuje ponad czterdziestoma sądami rozsianymi po całym okręgu jak lokale Burger Kinga, gotowymi ich szybko i sprawnie obsłużyć – tyle że to oni trafiają na talerz. Do tych kamiennych fortec ciągną prawnicy, jak drapieżniki do wodopojów, przy których gaszą pragnienie i polują. Sprytny łowca szybko się orientuje, gdzie można znaleźć najsmaczniejsze kąski, gdzie zaspokajają pragnienie wypłacalni klienci. Przy łowach należy jednak uważać. Trzon klienteli niekoniecznie odzwierciedla strukturę społeczną i ekonomiczną okolicy, w jakiej działa sąd. Dzięki sądom w Compton, Downey i wschodnim Los Angeles miałem nieprzerwany strumień wypłacalnych klientów. Większość oskarżono o handel narkotykami, ale płacili równie autentycznymi pieniędzmi jak kanciarze giełdowi z Beverly Hills.

Siedemnastego rano stawiłem się w sądzie w Compton, gdzie reprezentowałem Dariusa McGinleya podczas ogłaszania wyroku. Recydywiści to stali klienci, a McGinley kwalifikował się do obu kategorii, jak zresztą większość mojej klienteli. Po raz szósty od początku naszej znajomości został aresztowany i oskarżony o handel crackiem. Tym razem działał w Nickerson Gardens, osiedlu, o którym jego mieszkańcy mówili „Nixon Gardens”. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, czy miał to być skrót prawdziwej nazwy, czy nazwano je tak na cześć prezydenta, za którego kadencji powstawał kompleks mieszkaniowy i rynek narkotyków. McGinley został aresztowany w następstwie sprzedaży tuzina porcji cracku podstawionemu funkcjonariuszowi wydziału antynarkotykowego. Podczas transakcji był zwolniony za kaucją po aresztowaniu za identyczne przestępstwo, jakie popełnił dwa miesiące wcześniej. Miał też na koncie cztery wyroki skazujące za dilerkę.

Sytuacja dwudziestotrzyletniego McGinleya nie przedstawiała się najlepiej. Tyle razy złamał prawa systemu, że system w końcu stracił do niego cierpliwość. Ramię sprawiedliwości szykowało się do ciosu.

Mimo że wcześniej rozpieszczano McGinleya nadzorem sądowym i aresztem okręgowym, tym razem prokurator wyznaczył wyższą stawkę, żądając więzienia. Każda próba negocjacji ugody musiałaby się rozpocząć i zakończyć na wyroku pozbawienia wolności. Bez tego warunku nie byłoby mowy o układzie. Prokurator skwapliwie sięgnął po dwie zaległe sprawy i złożył wniosek o dwucyfrowy wyrok.

Wybór był trudny do przyjęcia, ale prosty. Oskarżenie miało w ręku wszystkie karty – niezbite dowody dwukrotnej bezpośredniej sprzedaży narkotyku. Fakty były takie, że mój klient wyglądał na z góry skazanego na porażkę. McGinley zdawał sobie z tego sprawę. Fakty były takie, że sprzedaż koki wartości trzystu dolarów gliniarzowi będzie go kosztować co najmniej trzy lata życia.

Dla wielu moich młodych klientów z południa miasta więzienie jest nieodłącznym i spodziewanym etapem życia. McGinley także dorastał w przekonaniu, że kiedyś wyląduje za kratkami. Pozostawało tylko pytanie, kiedy, na ile lat i czy będzie żył dostatecznie długo, by doczekać wolności. W ciągu licznych spotkań w areszcie dowiedziałem się, że McGinley wyznaje filozofię inspirowaną życiem, śmiercią i muzyką rap Tupaca Shakura, poety bandytów, malującego w swoich wierszach nadzieję i beznadzieję ponurych ulic, które były domem McGinleya. Tupac trafnie przepowiedział swoją tragiczną śmierć. Na południu Los Angeles roiło się od młodych ludzi mających identyczną wizję przyszłości.

Należał do nich McGinley. Recytował mi długie frazy z płyt Tupaca. Tłumaczył znaczenie słów z getta. Ceniłem sobie te lekcje, ponieważ McGinley był jednym z wielu klientów, którzy wierzyli, że ich miejscem przeznaczenia jest „Dom bandytów” * znajdujący się między niebem a ziemią, dokąd trafiali wszyscy gangsterzy. Więzienie było więc dla McGinleya jedynie rytuałem inicjacji w drodze do tego miejsca i był gotów go przejść.

– Wycofam się, nabiorę sił, zmądrzeję i wrócę – oświadczył mi.

Powiedział, żebym robił swoje i wynegocjował ugodę. Dostałem przekaz na pięć tysięcy dolarów – nie pytałem go, skąd są pieniądze – i poszedłem do prokuratora. Przekonałem go, żeby dwie nierozstrzygnięte sprawy połączyć w jedną, a McGinley przyzna się do winy. Poprosił mnie tylko, żebym spróbował mu załatwić miejsce w więzieniu gdzieś blisko, żeby jego matka i troje dzieci nie musieli daleko jeździć na widzenia.

Kiedy rozpoczęło się posiedzenie, w drzwiach gabinetu ukazał się sędzia Daniel Flynn w szmaragdowej todze, której widok wywołał nieszczere uśmiechy na twarzach wielu prawników i pracowników sądowych. Wiedziano, że sędzia ubiera się na zielono tylko dwa razy do roku – w dzień świętego Patryka i w piątek przed meczem futbolowym Notre Dame Fighting Irish i USC Trój ans. Wśród prawników pracujących w sądzie w Compton był znany jako „Danny Boy”, o którym mawiali „Nasz Danny Boy to nieczuły irlandzki kutas, no nie?”.

Kiedy urzędnik zapowiedział sprawę, zgłosiłem się w imieniu obrony. Przez boczne drzwi wprowadzono McGinleya, który stanął obok mnie ubrany w pomarańczowy kombinezon i z dłońmi przykutymi do pasa. Na ławach dla publiczności nie było nikogo, kto przyszedłby towarzyszyć mu w pożegnaniu z wolnością. Miał na sali tylko mnie.

– Dzień dobry, panie McGinley – powiedział z irlandzkim akcentem Flynn. – Wie pan, jaki dziś mamy dzień?

Wbiłem wzrok w podłogę. McGinley mruknął:

– Dzień mojego skazania.

– Ach, to też. Ale mam na myśli dzień świętego Patryka, panie McGinley. Dzień, w którym oddajemy cześć dziedzictwu kultury irlandzkiej.

McGinley odwrócił się nieznacznie, by na mnie spojrzeć. Znał ulice jak własną kieszeń, ale życie nieco gorzej. Nie rozumiał, co się dzieje. Czy to część orzeczenia, czy jakaś forma pogardy białego człowieka. Chciałem mu powiedzieć, że sędzia zachował się nietaktownie i prawdopodobnie jest rasistą. Zamiast tego nachyliłem się i szepnąłem mu do ucha:

– Spokojnie. To dupek.

– Zna pan pochodzenie swojego nazwiska, panie McGinley? – zapytał sędzia.

– Nie, wysoki sądzie.

– A interesuje to pana?

– Nie bardzo. To chyba nazwisko właściciela niewolników. Co mnie może obchodzić, kim był ten skurwiel?

– Proszę o wybaczenie, wysoki sądzie – powiedziałem szybko.

Znów nachyliłem się nad McGinleyem.

– Darius, uspokój się – szepnąłem. – I nie wyrażaj się.

– Czepia się – odburknął trochę głośniej, niż powinien.

– Ale jeszcze nie ogłosił wyroku. Chcesz, żeby ugodę diabli wzięli?

McGinley odsunął się ode mnie i spojrzał na sędziego.

– Przepraszam za wyrażenie, wysoki sądzie. Wychowałem się na ulicy – To widać – odrzekł Flynn. – Wstyd, że nie interesuje się pan historią. Ale jeżeli pana nie obchodzi geneza pańskiego nazwiska, mnie tym bardziej. Czas przedstawić wyrok i wysłać pana do więzienia, co pan na to?

Ostatnie zdanie wymówił wesoło, jak gdyby się cieszył, że wysyła McGinleya do Disneylandu, najszczęśliwszego miejsca na ziemi.

Odczytanie wyroku poszło już szybko. W raporcie w postępowaniu przedsądowym nie było nic poza tym, co wszystkim było wiadomo. Odkąd Darius McGinley skończył jedenaście lat, miał tylko jeden zawód – diler narkotyków. Miał tylko jedną prawdziwą rodzinę – gang. Nigdy nie wyrobił prawa jazdy, chociaż jeździł bmw. Nigdy się nie ożenił, chociaż był ojcem trojga dzieci. Była to ta sama historia recytowana kilkanaście razy dziennie w sądach całego okręgu.

McGinley żył w społeczeństwie, które spotykało się z resztą Ameryki tylko w salach sądowych. Był tylko pożywieniem machiny. Machina musiała jeść, a McGinley leżał na talerzu. Flynn skazał go na uzgodnione pięć lat z możliwością zwolnienia warunkowego po trzech, po czym przystąpił do odczytywania wszystkich formułek prawnych towarzyszących ugodzie. Chcąc rozbawić obecnych na sali – choć radość udzieliła się tylko personelowi sądowemu – czytał swoim akcentem. Na tym posiedzenie się zakończyło.

Wiedziałem, że McGinley sprzedawał śmierć i zniszczenie w formie kokainy i prawdopodobnie popełnił niejedno brutalne przestępstwo, za które nigdy nie postawiono mu zarzutów, mimo to współczułem mu. Uważałem go za kolejnego nieszczęśnika, któremu było dane zaznać wyłącznie bandyckiego życia. Nie znał swojego ojca i rzucił szkołę w szóstej klasie, żeby się uczyć dilerki. Potrafił liczyć pieniądze w hurtowni prochów, ale nigdy nie miał konta w banku. Nigdy nie był na plaży i przez całe życie nie wystawił nosa z Los Angeles. Teraz miał odbyć pierwszą podróż w furgonetce z okratowanymi oknami.

Zanim odprowadzono go do celi i przygotowano do transportu do więzienia, podałem mu rękę, choć utrudniał to skuwający mu ręce łańcuch, i życzyłem powodzenia. Rzadko wykonuję taki gest wobec klientów.

– Spoko – odrzekł. – Jeszcze wrócę.

Nie wątpiłem w to. W pewnym sensie Darius McGinley był prawie takim samym klientem licencyjnym jak Louis Roulet. Interes z Rouletem był prawdopodobnie jednorazowy. Miałem jednak przeczucie, że McGinley z biegiem lat stanie się moim „dożywotnim”.

Będzie darowanym mi wielokrotnie prezentem, jeśli wytrzyma trudny czas i przeżyje.

Kiedy zapowiadano następną sprawę, włożyłem teczkę McGinleya do aktówki i wyszedłem za barierkę. Na zatłoczonym korytarzu czekał na mnie Raul Levin. Umówiliśmy się na spotkanie, żeby przedyskutować to, co udało mu się ustalić w sprawie Rouleta. Musiał przyjechać do Compton, ponieważ miałem napięty plan dnia.

– Dzień dobry – powiedział Levin, naśladując irlandzki akcent.

– Tak, widziałeś?

– Zajrzałem do sali. Facet ma rasistowskie skłonności, nie sądzisz?

– I uchodzą mu na sucho, bo odkąd połączono wszystkie sądy w okręgu, jego nazwisko pojawia się na listach wszędzie. Nawet gdyby ludzie z Compton zjednoczyli się przeciwko niemu, ci z zachodu mogliby ich spokojnie przegłosować. Popieprzony system.

– Jakim cudem w ogóle został sędzią?

– Jak skończysz prawo i będziesz właściwie dbał o interesy właściwych osób, to możesz zostać sędzią. Mianował go gubernator. Cały figiel w tym, jak wygrać pierwsze wybory, żeby zostać na stołku.

Ale jemu się udało. Nigdy nie słyszałeś historii Flynna?

– Nie.

– Jest świetna. Mniej więcej sześć lat temu/Flynn odbiera nominację od gubernatora. Jeszcze przed unifikacją sądów. Wcześniej sędziowie byli wybierani przez wyborców swojego rejonu. Sędzia nadzorujący okręg Los Angeles sprawdza jego kompetencje i dość I szybko się orientuje, że ma do czynienia z facetem o szerokich koneksjach politycznych, ale z zerowym talentem i doświadczeniem sądowym. Flynn pracował głównie w biurze. Pewnie nie mógłby znaleźć budynku, nie mówiąc o sądzeniu jakiejkolwiek sprawy. Tak więc przewodniczący okręgu zsyła go do karnego w Compton, bo zasada jest taka, że musisz kandydować w wyborach po roku od mianowania na urząd. Przewodniczący przypuszcza, że Flynn da dupy i wkurzy ludzi, którzy go odrzucą w głosowaniu. Rok na stołku i do widzenia.

– Z głowy.

– Otóż to. Tyle że się nie udało. W ciągu pierwszej godziny pierwszego dnia zgłaszania się kandydatów na sędziów do biura wkracza Frederica Brown i składa papiery jako kontrkandydatka Flynna.

Znasz Freddie Brown?

– Osobiście nie. Słyszałem o niej.

– Pewnie wszyscy stąd o niej słyszeli. Poza tym, że jest znakomitym adwokatem, jest też kobietą, jest czarna i popularna wśród mieszkańców. Zgniotłaby Flynna stosunkiem głosów co najmniej pięć do jednego.

– No to jak to się stało, że w końcu wybrali Flynna?

– Właśnie do tego zmierzam. Kiedy na liście zjawiła się Freddie, nie zgłosił się już nikt więcej. Po co, przecież była pewniakiem, chociaż ciekawe, dlaczego chciała zostać sędzią i zarabiać mniejsze pieniądze. Wtedy musiała dostawać niezłe sześciocyfrowe honoraria.

– I co?

– To, że dwa miesiące później, tuż przed zamknięciem listy kandydatów, Freddie wraca do biura i wycofuje papiery.

Levin skinął głową.

– A Flynn startuje bez konkurentów i zostaje na stołku – rzekł.

– Właśnie. Potem przyszło połączenie sądów i już nigdy nie da się go stąd wywalić.

Levin wyglądał na oburzonego.

– Co za bzdura. Na pewno był jakiś układ. Musiało dojść do naruszenia przepisów wyborczych.

– Tylko jeżeli da się udowodnić, że to był układ. Freddie zawsze twierdziła, że nikt jej nie zapłacił i że nie brała udziału w żadnym planie spreparowanym przez Flynna. Powiedziała, że po prostu zmieniła zdanie, kiedy zdała sobie sprawę, że z pensją sędziego nie będzie mogła prowadzić dotychczasowego trybu życia. Ale powiem ci jedno. Kiedy prowadzi jakąś sprawę sądzoną przez Flynna, idzie jej wyjątkowo dobrze.

– I nazywają to wymiarem sprawiedliwości.

– Owszem.

– A co sądzisz o Blake'u?

To nazwisko musiało paść. Tylko o nim teraz mówiono. Robert Blake, aktor filmowy i telewizyjny, został poprzedniego dnia uniewinniony przez sąd okręgowy Van Nuys z zarzutu zamordowania żony. Prokurator i policja przegrali kolejną głośną sprawę i gdziekolwiek by się poszło, wszędzie był to temat numer jeden.

Media i większość ludzi żyjących i pracujących poza machiną prawa niczego nie rozumieli. Pytanie nie brzmiało, czy Blake to zrobił, ale czy w procesie przedstawiono wystarczająco mocne dowody, żeby go skazać. Były to dwie zupełnie różne rzeczy, lecz w publicznej dyskusji, jaka wybuchła po ogłoszeniu wyroku, mieszano je ze sobą.

– Co sądzę? Podziwiam przysięgłych, że cały czas skupiali się wyłącznie na dowodach. Jeżeli niczego nie dowodziły, to nie dowodziły.

Nie cierpię, kiedy prokuratorowi wydaje się, że ława może wydać wyrok, kierując się tylko zdrowym rozsądkiem. „Jeżeli nie on, to kto mógł to zrobić?”. Daj spokój. Jak chcesz skazać człowieka i wsadzić do pudła na resztę życia, to pokaż dowody. Nie możesz czekać, że przysięgli cię wyręczą.

– Jakbym słyszał prawdziwego adwokata.

– Żyjesz dzięki adwokatom, stary. Powinieneś to sobie wbić do głowy. Skończ już z tym Blakiem. Jestem zazdrosny i męczy mnie to gadanie o nim w kółko. Mówiłeś przez telefon, że masz dla mnie dobre wiadomości.

– Mam. Gdzie chcesz pogadać i posłuchać, czego się dowiedziałem?

Spojrzałem na zegarek. Miałem posiedzenie wstępne w siedzibie sądów karnych w centrum. Musiałem tam być przed jedenastą i nie mogłem się spóźnić, bo spóźniłem się dzień wcześniej. Potem miałem pojechać do Van Nuys, żeby poznać Teda Mintona, prokuratora, który przejął sprawę Rouleta od Maggie McPherson.

– Nie mam czasu nigdzie iść – powiedziałem. – Możemy usiąść w samochodzie i napić się kawy. Masz ze sobą materiały?

W odpowiedzi Levin uniósł teczkę i zabębnił w nią palcami.

– Co z twoim kierowcą?

– Nie musisz się nim przejmować.

– No to chodźmy.