"Bezsilni tego swiata" - читать интересную книгу автора (Strugacki Borys)

Rozdział 2 Grudzień Drugi poniedziałek Jurij Grigorjewicz Kostomarow, zwany „Wariografem Wariografowiczem”

Nocą zaczęła się odwilż — ciekło, kapało, krople bębniły po żelaznych dachach. Topniejące czopy lodowe z nieoczekiwanym łoskotem spadały do wielopiętrowych, metalowych studni rynien. Zrobiło się wilgotno i nieprzyjemnie, nawet w domu.

Przez całą noc przewracał się z boku na bok, budził się i znowu zasypiał, słysząc w półśnie, jak Żanka coś komuś klaruje, szybko i niezrozumiale, chaotycznie i bez związku, a przy tym szczerze i z zapałem. Brzmiało to niczym szmer strumyka wśród zieleni. W rezultacie wstał bladym świtem (nie było jeszcze siódmej) niewyspany, z bólem głowy i zły jak diabli. A przecież czekał go ciężki dzień: trzy kontakty i to z różnymi obiektami, a jeden nawet zewnętrzny.

Najpierw, tak jak było ustalone, przyszedł za kwadrans dziewiąta na róg Małej Basenowej i Lublińskiej (w miejscu, gdzie na ścianie domu od niepamiętnych czasów widniał napis kredą — wielkie litery Ziuganow, Ratuj Rosję). Kupił, tak jak było umówione, lody śmietankowe w wafelku i zaczął niespiesznie jeść, czytając — z własnej inicjatywy — wywieszoną w tym samym miejscu wczorajszą gazetkę „Czasy Pietropawłowskie”. Najbliższa latarnia stała w pewnym oddaleniu, więc wytężając wzrok i męcząc oczy, czytał w tym cholernym półmroku poranka jakieś nieciekawe wiadomości o wykształceniu zawodowym, o targu futer i jeszcze jakieś przedbożonarodzeniowe brednie…

Oczywiście, nie wziął ze sobą parasola — kto by nosił parasol w grudniu? — a za pięć dziewiąta zaczął padać deszcz. Wszyscy, którzy w tym czasie zebrali się na rogu, wszystkie te żałosne ranne ptaszki, jedni czekający na kogoś, drudzy na autobus „czwórkę”, jednakowo skulili się i nastroszyli, a ich twarze zrobiły się jednakowo nieszczęśliwe i mokre, jakby od łez.

Za minutę dziewiąta (parszywy pedantyczny Niemiec) na rogu objawił się Pracodawca — w luźnym angielskim płaszczu do pięt, z gigantycznym parasolem, również pochodzenia angielskiego. Stanął metr od Jurija, odwrócił się do niego plecami (mokrym, kołyszącym się garbem parasola) i zaczął czekać na klienta, który widocznie nie był ani Niemcem, ani pedantem i dlatego spóźniał się, jak przystało na normalnego Rosjanina płci męskiej, któremu spotkanie nie wróży nic szczególnie dobrego, ale także nic bardzo złego.

Nie minęło jednak pięć minut, gdy wyjaśniło się, że klient w ogóle nie jest mężczyzną. Gdy Jurij, pochłonięty artykułem o korupcji w organach milicji, znowu powrócił do rzeczywistości,

Pracodawcę atakowała właśnie postawna, dziarska osoba w brązowym skórzanym płaszczu, z czerwonymi, puszystymi włosami, przyprószonymi wodnym pyłem, z potężną, pomarańczową torebką w garści. Osoba mówiła wprawdzie szeptem, ale bardzo energicznie i ze swadą. Cały jej wygląd budził w pamięci na wpół zapomniane obecnie określenie „babochłop” oraz ulubiony zwrot Pracodawcy: „Koń z jajami”.

Kobieta za wszelką cenę starała się zachować prywatność, więc prawie nie było słychać, o czym mówi, szczególnie na początku później szept zabrzmiał jak grom. Najwyraźniej nie umiała szeptać i należała do ludzi, którzy swoje poglądy wygłaszają na cały głos, budząc postrach w szeregach wroga — ostro i dźwięcznie. Dzięki temu Jurij dość szybko zorientował się, w czym rzecz, tym bardziej że pod naporem brązowego płaszcza Pracodawca zmuszony był się cofać, broniąc się przed stratowaniem, i dość szybko wparł się mokrym parasolem w ramię Jurija, który również musiał się cofać, żeby zachować dystans wystarczającej słyszalności.

Cała historia sprowadzała się do tego, że klient dostał dziś w nocy ataku korzonków nerwowych. Wstał, rozumie pan, o piątej rano za potrzebą i tak go zgięło, że z toalety do kanapy trzeba było biedaka nieść na rękach (dosłownie…!) Teraz nie tylko nie może poruszać się o własnych siłach, ale nawet o kulach (kule stoją u nich w domu od niepamiętnych czasów, trzymane na takie właśnie okazje.) Aż trzeba mu było zrobić zastrzyk z diclofenacu i teraz śpi. Proszę sobie nie myśleć, o żadnym niepoważnym traktowaniu obowiązków w ogóle nie może być mowy, to wyłącznie fatalny zbieg okoliczności, można powiedzieć — nieszczęśliwy wypadek…

Oszołomiony i na wpół zdeptany Pracodawca nieśmiało bronił się, mówiąc, że co się stało, to się nie odstanie, czemu się pani tak denerwuje, mój Boże, nic wielkiego się nie stało, niech wraca do zdrowia, zdzwonimy się, proszę mu przekazać najszczersze wyrazy współczucia, nic się nie poradzi, proszę się tak nie denerwować, na Boga… A potem zaczęli szeptać stłumionymi głosami.

Gdy cała ta scena dobiegła końca (zamaszysta dama oddaliła się tak samo gwałtownie, jak nadleciała: zerwała się z miejsca i wzięła szturmem „czwórkę”, która właśnie podjechała, tratując po drodze jakąś nieuważną staruszkę). Nie kryjąc ogromnej ulgi, spoglądając najpierw w lewo, potem w prawo, Pracodawca zaczął iść, powłócząc nogami, w górę ulicy Basenowej, w kierunku stacji metra. Po odczekaniu wymaganych dwóch minut Jurij poszedł za nim krokiem urzędnika spóźniającego się do pracy. Spotkali się w przejściu podziemnym.

— A swoją drogą, dlaczego szeptem? — zapytał Jurij, przypominając sobie stary dowcip o samochodzie generała na rządowej trasie.

— Po łaźni łyknęliśmy sobie zimnego piwa… — odpowiedział ochrypłym głosem Pracodawca, najwyraźniej przypominając sobie ten sam dowcip. — Nie mam pojęcia, co on jej naplótł, że się jej zebrało na konspirację… Muszę ci powiedzieć, że to w ogóle jakaś dziwna historia. Atak

korzonków, który pojawia się jak na zawołanie, w najbardziej nieodpowie…

Przerywając sobie dosłownie w pół słowa, Pracodawca zamilkł i zamyślił się głęboko. Jurij również spróbował przemyśleć sobie tamtą scenę, ale nie doszedł do żadnych interesujących wniosków. Nigdy się nie wyróżniał umiejętnością dedukcji i indukcji, nie miał głowy do całej tej logiki formalnej. Zazwyczaj widział jedynie istotę rzeczy, kompletnie przy tym nie dostrzegając ukrytego drugiego dna. Człowiek wyznaczył spotkanie, ale dostał ataku korzonków, co w tym dziwnego…? Zdarza się. Przysłał zamiast siebie babę, bo uważał, że nieuprzejme byłoby tak po prostu nie przyjść… Gdzie tu problem?

Jurij widział zupełnie inny problem. Pracodawca jest skąpy jak dwudziestu czterech Szkotów razem wziętych. Zapłaci teraz za niedoszły seans czy będzie się uchylał? W końcu mógłby równie dobrze nie zapłacić! Dlaczego płacić, jeśli nie ma za co? Wychodziło na to (po zastosowaniu dedukcji i indukcji), że dwadzieścia grzywien (w nawiasie: dolców) właśnie nakryło się miedzianą miednicą — starą, dziurawą i pordzewiałą. Z długą, gładką rączką — żeby wygodniej było nakrywać. Próbował sobie przypomnieć, ile mu zostało na książeczce, ale się nie udało. Pamiętał tylko, że niedużo. Sto, może dwieście czarnozielonych.

Tymczasem szli wzdłuż ogrodzenia parku Wolności. Deszcz stawał się coraz mocniejszy i coraz bardziej nieprzyjemny; wszyscy przechodnie byli mokrzy i czarni, niczym topielcy, którzy właśnie wyszli z wody, z parującego przerębla. Przechodnie przypominali nieboszczyków w przeciwieństwie do Pracodawcy, nawet pogrążonego rozmyślaniach. Ale Myśliciela Rodina Pracodawca i tak nie przypominał. Miał gęstą, siwą grzywę włosów i zawsze czerwoną, prawie malinową twarz skandynawskiego szypra albo konsumenta napojów alkoholowych.

— W taką pogodę — odezwał się Jurij, ścierając z twarzy łaskoczące krople deszczu — przyzwoity właściciel psa by nie wygonił. Bez parasola.

— A kto mu broni wziąć parasol? — zareagował od razu Pracodawca, nie wynurzając się z zamyślenia.

— Komu?

— Psu.

Jurij nie wiedział, co na to powiedzieć, i przez jakiś czas szli w milczeniu, omijając ażurowe ogrodzenie parku, w stronę parkingu, gdzie mókł samochód Pracodawcy — łada niwa posępna i brudna jak ciągnik w samym środku wykopków. Wsiedli do środka. Wszystkie okna w samochodzie od razu zaparowały i nic nie było widać. Pracodawca zaczął je przecierać brudną ściereczką, a Jurij siedział bez zajęcia i myślał, że w samochodzie pachnie kotem. Rany boskie, ale cuchnie, a przecież już pół roku minęło od tego strasznego dnia, gdy wieźli Rudzielca Pracodawcy do kliniki weterynaryjnej i nieprzyzwyczajony do jazdy samochodem, oszalały ze strachu kocur zmoczył wszystko: siedzenia, podłogę i na koniec Jurija, który przepełniony był głębokim, acz bezsilnym współczuciem dla nieszczęsnego zwierzęcia.

— Nadal nie rozumiem — oznajmił nagle Pracodawca, który przetarł już najważniejsze szklane powierzchnie, a teraz ohydnie skrzypiącymi wycieraczkami czyścił przednią szybę. — Nie rozumiem, po co było tak bezczelnie kłamać?

— A któż cię tak, biedaku, okłamał? — zapytał Jurij z zawodową czujnością.

— Ten babsztyl z czerwonymi włosami… Niechby powiedziała, że się facet przeziębił. Albo że został pilnie wezwany do pracy. A ta zaraz atak korzonków, kule, zastrzyk… Jaki znowu zastrzyk, na korzonki?

Jurij zerknął na niego podejrzliwie. Sprawdza go czy co? Testuje, używając jego ulubionego wyrażenia? Nie wygląda na to. Pracodawca jest skąpy, ale sprawiedliwy. W pobudliwej wyobraźni znowu zamajaczyła wizja szeleszczącego jacksona.

— Wszystko, co powiedziała, było absolutną prawdą — powiedział z całym przekonaniem, na jakie było go stać.

— To znaczy? — Pracodawca odwrócił się do niego całym ciałem i utkwił w nim złośliwe, jadowicie zielone oczy.

— To znaczy, że absolutnie nie kłamała.

— Ręczysz?

— Tak.

— Na pewno?

— Tak! — powiedział Jurij z naciskiem i dla większej pewności od razu dodał: — W końcu za coś mi płacisz.

Pracodawca pokręcił malinową twarzą.

— Słusznie. Taką przynajmniej mam nadzieję, że za coś… A jednocześnie nie przestaję się dziwić. Słowo daję. Dobra, jedziemy.

I pojechali. Silnik mruczał na czarnym, mokrym asfalcie ulicy Bohaterów Szypki, oświetlonej pomarańczowymi latarniami, a oni jechali przez padający deszcz pół na pół z mgłą, niebezpiecznie, wyjeżdżając na przeciwny pas i wymijając gigantyczne ciężarówki i niekończące się dalekobieżne tiry, a potem skręcili w prawo (po żółtej, z lewego pasa) i zanurkowali w tunel pod placem Wolności.

Obaj milczeli. Jurij milczał, ponieważ znajdował się w stanie głodnego przedsmaku zapracowanej w pocie czoła dwudziestki. A Pracodawca milczał, bo taki miał zwyczaj. Czekał ich kontakt, a Pracodawca nie lubił paplać byle czego przed kontaktem, nawet najbardziej nieistotnym, a teraz najwyraźniej czekał ich trudny kontakt, wymagający absolutnego skupienia, koncentracji uwagi i wewnętrznego nastawienia się na obiekt. W milczeniu dojechali do swojej ulicy Ełabużskiej, w milczeniu wysiedli, w milczeniu weszli do klatki. Ochroniarz Wołodia, siedzący przy stoliku przed wejściem do S.A. Intelekt, pomachał im na powitanie ręką, a oni w milczeniu skinęli mu głowami. Weszli po szerokich, staroświeckich schodach (niegdyś z białego marmuru, obecnie, po remoncie, z imitacji marmuru) na pierwsze piętro: Pracodawca przodem, Jurij za nim, dwa schodki niżej, z należnym szacunkiem, jak przystało na pracownika najemnego. Zatrzymali się przed drzwiami do biura, gdzie Pracodawca z niewyraźnym sykiem poprawił po raz kolejny przekrzywioną tymczasową, napisaną odręcznie (przez Jurija) tabliczkę Prywatna Agencja Detektywistyczna „Poszukiwania Stells”, po czym weszli do przedsionka.

Tutaj było jasno i — chwała Bogu — ciepło. Sekretarka Miriam Solomonowna rozmawiała przez telefon. Na ich widok zrobiła surową minę i długim, czarno — purpurowym paznokciem wskazała Pracodawcę.

— Tak, właśnie przyszedł, sekundkę — powiedziała do słuchawki i zakrywając mikrofon ręką, powiedziała: — To Kuguszew. Bardzo niezadowolony, dzwoni już drugi raz.

Pracodawca udał się do swojego gabinetu, a Jurij rozebrał się i powiesił mokre palto na wieszaku.

— Napije się pan kawy? — zapytała Miriam Solomonowna, od razu w pełnej gotowości. Jej pełna figura wyrażała chęć natychmiastowego działania: kawa, herbata, szklaneczka brandy, papieros, wydrukować plik, odnaleźć link, przygotować kanapkę, zadzwonić do firmy usługowej, wezwać milicję, zrobić zastrzyk, zaszyć dziurę w kieszeni, nastawić kość… Wszystko umiała i nigdy niczego nie odmawiała. Była prawdziwym skarbem.

Miała pięćdziesiąt sześć lat, jej dzieci wycierały się gdzieś w Izraelu albo Stanach, mąż przebywał w długotrwałych rozjazdach, a ona miała dużo czasu i się nudziła. Była bardzo daleką krewną Pracodawcy; za każdym razem plątał się, próbując określić stopień pokrewieństwa — ciotka ciotecznej siostry macochy albo coś równie odległego.

— Dziękuję — powiedział Jurij i od razu dorzucił, przewidując nowe pytanie: — Dziękuję, nie. Zaraz będziemy mieli klienta — wyjaśnił, chociaż nie trzeba było niczego wyjaśniać, Miriam Solomonowna nie potrzebowała żadnych wyjaśnień. Ta biała kobieta o rubensowskich kształtach i antracytowych włosach bogini Hekate była absolutnie samowystarczalna.

— Przejrzy pan pocztę? — spytała, podając mu sztywną teczkę ze starannie zawiązanymi tasiemkami.

— Przejrzę… — wziął teczkę i zaczął gorączkowo myśleć, co by tu takiego sympatycznego, serdecznego i ciepłego powiedzieć tej kruczowłosej kobiecie. W końcu powiedział całkiem po amerykańsku: — Pięknie pani dziś wygląda, Miriam Solomonowna!

Uśmiechnęła się błyszczącymi wargami,

— To przez tę okropną pogodę — wyjaśniła. — Z podwyższoną wilgotnością powietrza jest mi bardzo do twarzy, jak miał pan okazję nieraz zauważyć.

Wcale tak nie było. Jurij poczuł charakterystyczne „uderzenie w duszę”, jak to sam określał (lekarze nazywali to dodatkowymi skurczami serca), a jego uśmiech w odpowiedzi na jej kłamstwo wypadł fałszywie… chociaż właściwie co go obchodzi to małe, życiowe,

bezinteresowne, wypowiedziane wyłącznie do podtrzymania gładkiej rozmowy łgarstwo?

— Pójdę owocnie popracować — powiedział, pospiesznie kończąc rozmowę. — Czego i pani życzę.

W gabinecie Pracodawca nadal rozmawiał przez telefon. Rozsiadł się w swoim dyrektorskim fotelu (sto pięć dolarów łącznie z dostawą), czarnym jak węgiel, z nieprawdopodobnie wysokim oparciem i zaokrąglonymi poręczami. Długie, podrygujące kończyny splątał w skomplikowany węzeł, co upodobniło go do ośmiornicy albo kłębowiska gadów w stanie tak zwanego sczepienia, czyli zajętych miłością. Jurij pomyślał (który to już raz), że gdyby w tym momencie zobaczył ich przypadkowy klient, nająłby ich co najwyżej do występów w cyrku.

— …najważniejsze! — tłumaczył Pracodawca do słuchawki swoim specjalnym, przeznaczonym dla klientów aksamitnym głosem. Nie, nie, właśnie to jest najważniejsze! Cała reszta jest nieistotna, to pył, niebyt, nicość, może mi pan wierzyć…

Jurij już go nie słuchał. Przeszedł do swojego miejsca pracy, usiadł, odłożył na bok żółtą teczkę z pocztą i zaczął ustawiać aparaturę. Włączył komputer, sprawdził magnetofon, skontrolował przycisk sygnalizacji. Wszystko było chyba okej: magnetofon nagrywał i odtwarzał, przycisk włączał się gładko i bezszelestnie, zostawiając na opuszku palca przyjemne wrażenie dotyku piłeczki pingpongowej i uruchamiając lampkę sygnałową na biurku szefa. Gdyby się ktoś skupił i wytężył wzrok, mógłby dostrzec czerwonawy odblask na podeszwie Pracodawcy, znajdującej się teraz mniej więcej w tym miejscu, w którym podczas kontaktu biznesowego znajdowała się jego twarz. Rozwiązanie z lampką sygnałową było średnio udane klient mógł zauważyć odblask i stać się czujny, zdziwić się czy nawet zainteresować, co byłoby absolutnie niewskazane. Ale wszystkie inne sposoby sygnalizacji okazały się albo zbyt skomplikowane, albo zbyt niepewne, a doświadczenie pokazywało, że klient zazwyczaj nie ma głowy do obserwowania jakichś tajemniczych odblasków na zagadkowej, malinowej twarzy Pracodawcy.

— Trzeba wreszcie przymocować tabliczkę na drzwiach — zarządził Pracodawca. Odłożył słuchawkę i teraz rozplątywał kończyny, trzeszcząc stawami. — Zajmij się tym.

— Dobrze — powiedział Jurij. — Teraz?

— Jak tylko będziesz mógł. Teraz jest za trzy jedenasta. Zaraz przyjdzie klient.

— Spóźni się — zawyrokował Jurij z przekonaniem. — Tacy jak on zawsze się spóźniają.

— Skąd wiesz? — zainteresował się Pracodawca. — Nawet go na oczy nie widziałeś.

— Poznałem po głosie. Tacy zawsze się spóźniają.

— Jacy?

— No… — Jurij zastanowił się. — Niepewni siebie i rozmamłani.

— Słuchaj, może ty masz jeszcze jakiś talent?

Jurij nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ oficjalny głos Miriam Solomonownej z centralki

oznajmił:

— Pawle Pietrowiczu, przybył pan Jepanczin. Był umówiony na jedenastą.

Pracodawca wykrzywił się do Jurija, co miało prawdopodobnie oznaczać „guzik masz, a nie talent” i powiedział aksamitnym głosem do telefonu:

— Proszę.

Pan Jepanczin (Telman Iwanowicz, lat sześćdziesiąt osiem, wdowiec, emeryt, były pracownik Towarzystwa Filatelistów Federacji Rosyjskiej, znany kolekcjoner, zasłużony konsultant kompetentnych organów, zamieszkały pod adresem… numer telefonu… faks… bez nałogów i przekonań politycznych, rozwiedziony, była żona mieszka w Moskwie, syn — astrofizyk, mieszka oddzielnie, pracuje w GAISZ-u…[1] i tak dalej, i temu podobne) był małym, szarym, zakurzonym człowieczkiem, o rzadkich złotych zębach i ruchliwych, mysich oczkach na pomarszczonej twarzy Akakija Akakijewicza Baszmaczkina. Wszedł i przywitał się normalnie, rozcierając zziębnięte, sine ręce, pociągając szarym nosem (stanowczo nie był to hrabia de la Ferre, nawet nie kanclerz Sиguier, już prędzej pan Bonasieux, ale wyraźnie skurczony ze starości i od ascetycznego trybu życia, narzuconego przez władzą radziecką). Usiadł na zaproponowanym fotelu, rozejrzał się uważnie, acz ukradkiem i od razu urządził niewielką scenę pod adresem Jurija, którego obecność wydała mu się absolutnie nieobowiązkowa, wręcz zbędna. Rzecz jasna, Pracodawca był innego zdania i doszło do następującej rozmowy, podczas której Jurij neutralnie milczał, kontynuując pospieszny przegląd dossier klienta („fotografia całej postaci z zagadkowym szczegółem intymnym”, jak wyrażał się o takich dossier Pracodawca).

— Widzi pan, moja sprawa jest szalenie, ale to szalenie delikatna…

— Ależ oczywiście, drogi Telmanie Iwanowiczu! Innymi sprawami po prostu się nie zajmujemy…

— Akcent — rzekł klient rozdrażnionym, a nawet kapryśnym tonem. — Nazywam się, za pozwoleniem, Telmбn Iwanowicz.

— Proszę o wybaczenie. W każdym razie może pan liczyć na całkowitą i absolutną poufność.

— Tak, tak, rozumiem… Froł Kuzmicz tak właśnie państwa zaopiniował…

— Sam pan widzi!

— A jednak… To wyjątkowy, szczególny przypadek. Sprawa jest niesłychanie drażliwa… Będę zmuszony do podawania znanych i to bardzo znanych nazwisk… A wie pan, jak mówią Niemcy: o czym wie dwóch ludzi, o tym wie również, za przeproszeniem, świnia, he, he, he! Dwóch!

— Absolutnie się z panem zgadzam, Telmanie Iwanowiczu. Z Niemcami zgadzam się również. Ale, jak powiedział znający się na rzeczy człowiek, dwa to ulubiona liczba alkoholika.

W Piśmie Świętym również zostało to bardzo ściśle sformułowane: „Albowiem gdzie są dwaj lub trzej zgromadzeni, tam jestem pośród nich”. Poza tym uprzedzam pana, bo nie mogę nie uprzedzić: cała nasza rozmowa jest nagrywana.

— Ach, więc to tak! No, w takim razie będę zmuszony, niestety…

I zawiedziony w swoich oczekiwaniach pan Jepanczin zaczął demonstracyjnie zbierać się do opuszczenia tak niegościnnych progów — poruszył się, udając powściągane dyplomatycznie oburzenie, uniósł się nad fotelem, ale, rzecz jasna, nigdzie nie poszedł i nawet przestał się spierać. W końcu rozsiadł się wygodniej i powiedział z pokorą:

— Dobrze, skoro tak… Skoro inaczej nie można…

— Nie można, Telmanie Iwanowiczu! — zapewnił aksamitnym głosem Pracodawca. — W żadnym razie nie można. Noblesse, jak pan sam rozumie, oblige. I tego się będziemy trzymać. Co się zaś tyczy gwarancji, są one absolutne; w tym punkcie noblesse nas również bezwzględnie oblige. Może pan być absolutnie pewien, że ani jedno wypowiedziane przez pana słowo nie wyjdzie poza te ściany. Naturalnie bez pańskiego specjalnego pozwolenia.

Pan Jepanczin był chyba usatysfakcjonowany tymi zapewnieniami. Znowu w kilku chaotycznych zdaniach podkreślił szczególną i nadzwyczajną drażliwość sprawy i znowu — bez szczególnego związku z przedmiotem, za to z wyraźnym naciskiem — wspomniał o tajemniczym (dla Jurija) Frole Kuzmiczu, który rekomendował mu Pracodawcę jako poważnego profesjonalistę i w najwyższym stopniu porządnego człowieka. I dopiero po tym kompletnie chaotycznym, a nawet bezsensownym wstępie przeszedł wreszcie do istoty rzeczy.

Istota owa (przekazana nad wyraz okrągłymi, przejrzystymi, doskonale skonstruowanymi, może nawet zawczasu przygotowanymi zdaniami) polegała na tym, co następuje.

Pan Jepanczin, jak się okazało, był nie tylko słynnym kolekcjonerem filatelistą, lecz („i mówię to bez fałszywej skromności”) posiadaczem największej w ZSRR (tak właśnie powiedział: „w ZSRR”) kolekcji znaczków, zawierającej emisje wszystkich bez wyjątku krajów świata, ograniczonej przy tym do roku 1960. Znaczki wypuszczone po 1960 roku z jakiegoś powodu pana Jepanczina nie interesowały, ale wszystkie, które wyemitowano przedtem, były przedmiotem jego zainteresowania i w znaczącym stopniu — „w bardzo znaczącym stopniu, jakichś dziewięćdziesięciu pięciu procent” — były reprezentowane w jego ogromnej kolekcji.

Pośród obfitego, przecudnej urody, ale dość „przeciętnego materiału”, w skarbnicy tej znajdowała się pewna liczba „światowych rarytasów”, prawdziwych filatelistycznych perełek czy raczej brylantów najczystszej wody o nieprawdopodobnej wartości. Każdy z tych brylantów jest bardzo sławny, występuje na całym świecie w liczbie dwóch, trzech, maksymalnie dziesięciu egzemplarzy, i gdy czasem rzadko, bardzo rzadko! — pojawi się na aukcji, przechodzi do nowego właściciela za cenę dziesiątków, a nawet setek tysięcy dolarów.

I jeden z tych właśnie brylantów, można nawet powiedzieć najcenniejszy, kilka miesięcy

temu zaginął, a raczej został barbarzyńsko skradziony. Mało tego: on, Telman Iwanowicz, domyśla się, kiedy się to dokładnie stało i w jakich konkretnie okolicznościach. Jednak on, Telman Iwanowicz, nie ma absolutnie żadnych możliwości udowodnienia tego faktu, ma jedynie uzasadnione podejrzenia. Zadanie, jakie chciałby postawić przed Pracodawcą, miałoby polegać właśnie na tym, żeby z tej delikatnej sytuacji znaleźć jakieś możliwe do zaakceptowania wyjście i w miarę możliwości przywrócić sprawiedliwość: ochronić prawo własności osobistej, niechby nawet bez karania przestępcy, jeśli taka kara okaże się zbyt trudna do realizacji…

Co ciekawe, Telman Iwanowicz zaczął przemowę według zawczasu przygotowanego scenariusza i początkowo mówił surowo i oficjalnie, obojętnym i ostrożnym tonem, jakby szedł po omacku przez pole minowe. Stopniowo jednak rozkręcał i emocjonował się coraz bardziej; widać historia tego ohydnego, niskiego przestępstwa, tej głęboko osobistej niesprawiedliwości rozjątrzyła stare rany i Telman Iwanowicz mówił teraz namiętnie i ze złością.

— Jak on śmiał, co za podły złodziej! Jak on śmiał tknąć to, co najświętsze…?

…On, widzicie panowie, zbiera kolonie angielskie, a ja cały świat. Otóż moje kolonie angielskie są dwukrotnie lepsze od tych jego i to go złości, to go kompletnie wyprowadza z równowagi… Jakże to tak, przecież on jest akademikiem, milionerem, a kimże ja jestem? Nikim. A jednak moja kolekcja jest dwukrotnie bogatsza. Nie potrafi tego znieść i gotów jest na wszystko, żeby tylko osłabić mój zbiór — wszystko jedno w jaki sposób. Najpierw rozpowszechniał o mnie ohydne plotki, jakobym pracował dla NKWD, KGB… nieważne zresztą, różne podłości. Snuł intrygi, żeby wykluczyć mnie z zarządu Towarzystwa… A teraz — proszę bardzo! Zniżył się do kryminalnego czynu…

…To był duszny, sierpniowy wieczór, nadciągała burza, było gorąco i parno, i akademik, ciężki, cierpiący na zadyszkę mężczyzna, co chwila ocierał twarz jedwabną chustką. Pili herbatę przy stole i mówili o rzadkich wariantach retuszu wczesnych znaczków Mauritiusa. Byli sami w mieszkaniu, Polina Konstantynowna podała im herbatę i wyszła aż do poniedziałku (rzecz działa się w piątek, około ósmej wieczorem), okna były otwarte na oścież, ale i tak było duszno, ale to ważna okoliczność, bo najwyraźniej wszystko zaczęło się od zwiastującego burzę porywu wiatru. Wiatr wdarł się do pokoju, trzasnęły skrzydła okna, pobrzękując szybami, sfrunęły ze stołu papierowe serwetki, on rzucił się, żeby je (nie wiadomo po co) łapać, zahaczył o szklankę, czajniczek, miseczkę z cukierkami i jeszcze o coś, wszystko poleciało na serwetę, na podłogę, akademik z bezsensownym śmiechem (a cóż w tym śmiesznego?) zerwał się z fotela, ratując spodnie przed rozlaną herbatą…

…Ależ nie, skądże, znaczków na stole nie było. Wszystkie albumy i klasery znajdowały się tam, gdzie je oglądali: na oddzielnym stoliczku w kącie pokoju, tam gdzie stoją szafy z kolekcją. Ale co było zastanawiające: nie wiedzieć czemu niektóre klasery znalazły się na podłodze, podobnie jak zastawa, chociaż od stołu z herbatą dzieliły je co najmniej trzy metry, może nawet więcej. Niestety, Telman Iwanowicz nie potrafi sensownie wyjaśnić, jak się to mogło stać. Sam tego nie pojmuje. To tak, jakby zdarzyło mu się jakieś zaćmienie. Dopiero co siedział przy stoliku i łapał fruwające serwetki, aż tu nagle, bez żadnego przejścia, siedzi na kanapie, akademik z trzaskiem zamyka okna, a klasery leżą na podłodze, cztery sztuki, kilka znaczków wypadło i też leży na podłodze, obok stoliczka na gazety i pod stoliczkiem.

…Nie, wtedy nie przydał tej okoliczności żadnego znaczenia, przestraszył się tylko, czy aby znaczki się nie zniszczyły. Ale okazało się, że wszystko w porządku, znaczki były całe i zdrowe, i on z akademikiem od razu je pozbierali i włożyli do odpowiednich klaserów… Już nawet nie pamięta, co to były za znaczki. Chyba brytyjska Afryka Środkowa. Zresztą nieistotne — jakieś przeciętne okazy, setny albo dwusetny numer w katalogu Michla, nic szczególnego, dlatego nie zapamiętał.

…Szczerze powiedziawszy, nie pamięta wielu szczegółów tamtego wypadku, cały wieczór jest jakby zasnuty mgiełką, niektóre najprostsze nawet rzeczy pozostały niewyjaśnione. Na przykład, czy po wypadku przy piciu herbaty zadzwonił telefon, czy dopiero teraz odnosi takie wrażenie? Chyba jednak dzwonił. A może nie dzwonił? Czy robili herbatę po raz drugi, czy zaraz po incydencie akademik poszedł sobie, tłumacząc się późną porą? Nie wiadomo. Nie sposób sobie przypomnieć. Luki, niejasności. Zapewne nie ma to istotnego znaczenia dla sprawy, ale fakt pozostaje faktem — wszystkie wspomnienia są dziwnie mętne i nieostre, niczym rozregulowana lornetka.

…A w ogóle, co to za nieprzyjemny typ! Jego wnuki już studiują, a on ciągle lata za spódniczkami, stary cap. A jak się nieprzyzwoicie wyraża! Co słowo, to coś obscenicznego. Da pan wiarę? Nagle, ni z tego ni z owego informuje mnie, że był u lekarza, robił sobie jakieś badania, analizy i okazało się, że wszystkie jego plemniki są żywe. Wyobraża pan sobie?! A co mnie obchodzą jego plemniki? Nieprzyjemny człowiek z niewyparzonym językiem. I w dodatku złodziej.

…Powiem panu szczerze, co ja sam o tym myślę: podtruł mnie czymś, ot co, w końcu jest chemikiem. Dosypał mi do herbaty jakiegoś świństwa i gdy tak leżałem nieprzytomny, wziął z kolekcji, co chciał, a klasery zrzucił na podłogę, że niby spadły strącone wiatrem. Nie na darmo krążą plotki, że jest hipnotyzerem: zjawia się u człowieka, chcąc rzekomo uczciwie kupić jakąś kolekcję, hipnotyzuje właściciela i człowiek z głupoty oddaje swoje skarby za bezcen. Potem się biedak orientuje, ale już za późno, już przepadło i nie da się nic udowodnić… A przecież to akademik, laureat! „Jak można było coś takiego pomyśleć?! No, jak?” A to wcale nie takie nieprawdopodobne…

Jurij słuchał tych wszystkich gorączkowych skarg przemieszanych z inwektywami jednym uchem — był bliski utraty przytomności. Serce biło nierytmicznie, z dużymi przerwami, a raczej nawet nie biło, lecz drgało spazmatycznie, niczym skóra konia pod razami bata. Jurij rozpaczliwie walczył z nadciągającymi mdłościami, brakowało mu powietrza, a w głowie, niczym zacięta płyta, wirowało zdanie z jakiejś powieści: „I wtedy zrozumiałem, za co mi płacą…”

Kilka razy dostrzegł rzucane w jego stronę gniewne i zaniepokojone spojrzenia Pracodawcy, ale odpowiadał na nie jedynie rozdrażnionym ściągnięciem brwi i niezadowolonym skrzywieniem warg: „Odczep się! Zajmij się swoimi sprawami!”

Tak obłąkanej koncentracji kłamstw Jurij nie słyszał od bardzo dawna, możliwe nawet, że nigdy w życiu. Szary, zakurzony Telman Iwanowicz łgał dosłownie w każdym zdaniu, niemal co chwila, a co ciekawsze, bez żadnego sensu, bez jakiegokolwiek widocznego celu i w ogóle nie wiadomo po co! Każde kolejne kłamstwo chłostało nieszczęsnego Jurija po mięśniu sercowym, w poprzek obu komór, po naczyniach wieńcowych… Już prawie przestał rozumieć sens wypowiadanych przez Telmana Iwanowicza słów i prosił Boga tylko o jedno — żeby nie runąć teraz całym ciałem na stół, prosto na swoją aparaturę, w szczególności na czerwony guzik, który naciskał z taką intensywnością i częstotliwością, że aż rozbolał go palec.

…Pyta mnie pan, czemu niczego nie przedsięwziąłem? (Uderzenie po naczyniach wieńcowych — kłamstwo, nikt o nic podobnego nie pytał). A cóż ja mogłem zrobić? Poza tym, właśnie, że przedsięwziąłem! Czego to ja się nie chwytałem! Nawet poszedłem do niego osobiście, wiedziałem, że to bez sensu, ale poszedłem! Jak panu nie wstyd, mówię (kłamstwo), gdzie pańskie sumienie, pytam, mój panie (kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo), przecież jest pan zasłużonym człowiekiem w podeszłym wieku! Pora pomyśleć o Bogu! (kłamie, stary szczur, do nikogo nie chodził, nikogo o nic nie pytał…)

— I co on na to powiedział? Pracodawca wreszcie się włączył, jak zwykle w najbardziej niespodziewanym momencie.

— Kto?

— Akademik. Co odpowiedział na zadane wprost pytanie?

— Nic. A co miał odpowiedzieć? Milczał i uśmiechał się tylko swoimi sztucznymi zębami.

— Nie zaprzeczał? Nie oburzał się? Nie groził?

W tym momencie Telman Iwanowicz jakby wyhamował. Poruszył szarymi wargami, wyciągnął kraciastą chustkę, otarł czoło, wargi, wytarł nawet ręce — najpierw prawą, a potem lewą dłoń.

— Słabo go pan zna — powiedział w końcu.

— Wcale go nie znam — zaprotestował Pracodawca. — Przy okazji, powiedział pan, że jak on się nazywa?

— A mówiłem coś takiego? — zaniepokoił się Telman Iwanowicz, aż spiczaste uszka stanęły mu sztorcem.

— Jak to, nie powiedział pan? Akademik… akademik… Wyszehradzki, zdaje się?

Telman Iwanowicz uśmiechnął się szyderczo.

— Nie — rzekł wyniośle. — Nie Wyszehradzki. Absolutnie nie Wyszehradzki.

— A jaki?

— Wolałbym nie podawać nazwisk — rzekł Telman Iwanowicz jeszcze bardziej wyniośle — dopóki nie będę miał pewności, że jest pan gotów zająć się moją sprawą, oraz nie dowiem się, co konkretnie ma pan zamiar przedsięwziąć.

Jednak osaczyć Pracodawcę, a tym bardziej wziąć go szturmem było niemożliwością. Jeszcze nikomu (z tego, co pamiętał Jurij) się to nie udało. Pracodawca odpowiedział natychmiast i z nie mniejszą wyniosłością:

— Nie znając nazwisk — rzekł — absolutnie nie mogę powiedzieć, co właściwie mam zamiar przedsięwziąć, poza tym jeszcze nie zdecydowałem, czy gotów jestem zająć się pańską sprawą.

Telman Iwanowicz milczał bardzo długo, a potem pociągnął nosem i powiedział żałośnie:

— Przez niego sam omal nie zniżyłem się do przestępstwa. Nie uwierzy pan, ale całkiem poważnie zastanawiałem się nad tym, żeby wysłać do niego ludzi, by odebrali mu… albo przynajmniej jego twarz wykrzywiła się nieprzyjemnie — przynajmniej dali mu nauczkę… lekko poturbowali. Co ciekawe, niedrogo biorą. Drobiazg. Chwała Bogu, Froł Kuzmicz odwiódł mnie od tego pomysłu. Co za szczęście, przecież jak się człowiek raz zwiąże z tym światkiem, to do końca życia nie ma spokoju…

— A jaką podano panu cenę?

— Ależ niewysoką. Pięćset dolarów.

— Hm. To faktycznie niedrogo. I z kim się pan dogadywał?

Telman Iwanowicz zjeżył się natychmiast.

— Co za różnica? Po co to panu?

— A po to — rzekł Pracodawca pouczająco — że muszę znać absolutnie wszystkich ludzi, którzy zostali wplątani w tę historię. Wszystkich bez wyjątku!

— Nikt nie został wplątany w tę historię…

— Jak to nikt? Froł Kuzmicz to raz…

— Ależ nic podobnego! — zaprotestował żywo Telman Iwanowicz, aż uniósł się ze swojego fotela i zastygł w napiętej, bynajmniej nie eleganckiej pozie. — Ja mu tylko w najbardziej ogólnych zarysach… bez nazwisk… bez jakichkolwiek szczegółów… Powiedziałem mu tylko, że to delikatna sprawa i że dotyczy ważnych osób. To wszystko! Co też pan! Przecież ja wszystko rozumiem!

— To dobrze. A co z tym pańskim bandytą za pół tysiąca dolców?

— Ależ nie kontaktowałem się z żadnymi bandytami! No, wie pan! Mam po prostu jednego znajomego milicjanta. Jemu to już w ogóle nic nie mówiłem, powiedziałem tylko, że należałoby dać nauczkę jednemu typowi…

— Akademikowi.

— Tego nie powiedziałem! Po prostu jednemu typowi. To wszystko.

To była prawda. W każdym razie nie dało się w tym zauważyć ani grama bezpośredniego kłamstwa: dzięki choć za to, szary, zakurzony człowieczku, pomyślał Jurij ostatecznie udręczony skurczami serca. Pracodawca odczekał sekundę (czy nie zapali się czerwona lampka) i kontynuował:

— W Towarzystwie też pan nikomu nie mówił?

— Jeszcze czego! Oczywiście, że nie!

— Przyjaciołom?

— Nie mam przyjaciół. Przynajmniej takich, żeby im coś takiego opowiadać.

— Znajomym filatelistom?

— Boże drogi, nie!

— Synowi, żonie?

— Niechże pan da spokój! Co ich to obchodzi? — westchnął Telman Iwanowicz. — Mają swoje sprawy.

— Wychodzi na to, że o tej smutnej historii nikt nie wie?

— Tak, właśnie tak. Tak jak panu mówiłem. Nikt o niczym nie wie.

— Swoją drogą, dlaczego? — zapytał Pracodawca niby niedbale, ale takim tonem, że Telman Iwanowicz od razu się spiął i ścisnął sinymi rakami za poręcze fotela.

— Jak… jak to, dlaczego? A po co?

— Nie wiem, po co — wzruszył ramionami Pracodawca. — Po prostu chciałem to wyjaśnić, tak na przyszłość. Na razie wygląda to tak: skradziono panu niezwykle cenny znaczek. Wie pan, kto to zrobił, domyśla się pan, w jaki sposób. Mijają cztery miesiące i okazuje się, że nie zrobił pan nic, nie wspomniał nikomu o przestępstwie i nie zwrócił się pan do milicji. Dlaczego?

To było ciekawe pytanie. Telman Iwanowicz nie odpowiedział na nie, a raczej odpowiedział pytaniem.

— W końcu nie rozumiem: podejmuje się pan mojej sprawy czy nie?

— Jeszcze nie wiem — odrzekł Pracodawca. — Na razie się zastanawiam, rozmyślam… Przy okazji, jakiego właściwie znaczka mielibyśmy szukać?

Telman Iwanowicz skrzywił się, co go upodobniło do starego ziemniaka.

— Przepraszam bardzo, ale czy koniecznie musi pan to wiedzieć?

— Ależ proszę pana… — powiedział Pracodawca aksamitnym głosem. — Czy pan osobiście wziąłby się do poszukiwania skradzionego przedmiotu, nie mając pojęcia, co to właściwie za przedmiot?

— Tak, tak, rzeczywiście… — bełknął Telman Iwanowicz. Wyraźnie nie miał najmniejszej ochoty podawać nazwy ukradzionego znaczka, chciał tego uniknąć za wszelką cenę. — A nie

dałoby się po prostu napisać: „niezwykle rzadki i bardzo cenny znaczek, unikatowy”? Co?

— Gdzie napisać?

— N-no, nie wiem… jakoś tak… bez nazwy… opisowo. Przecież nazwa ma znaczenie jedynie dla specjalistów. Dla, że tak powiem, profesjonalistów. A teraz to po co? Dla kogo?

Mówił coraz ciszej, wreszcie zamilkł. Mamrotać i bredzić już dalej nie wypadało, podać nazwy przedmiotu nie chciał, a co zrobić z całym tym kłębowiskiem sprzeczności, sam nie wiedział, więc siedział w milczeniu, pochylając głowę na pierś i oglądając złożone na kolanach dłonie.

— Gujana Brytyjska? — zapytał czy raczej stwierdził Pracodawca.

Telman Iwanowicz drgnął i pobladł.

— Skąd pan to wie? — wyszeptał zdławionym głosem.

Pracodawca wzruszył ramionami.

— Co za różnica? Wiem. Domyśliłem się.

Przez dłuższą chwilę mierzyli się nieruchomymi spojrzeniami.

Pracodawca patrzył pewnym wzrokiem, z dumą ucznia, który odniósł zwycięstwo — błyskotliwe, acz nieoczekiwane — nad nauczycielem. Telman Iwanowicz zaś spoglądał przestraszony, zaszczuty, nic nierozumiejący, zszokowany, powoli dochodząc do siebie po zadanym ciosie i spodziewając się nowych razów… Jednak Telman Iwanowicz też był nie od macochy, jego również trudno było wziąć szturmem. Bladość powoli odpływała z jego twarzy, znikł strach, stan osłupienia mijał. Nagle na jego twarzy pojawiło się zrozumienie przemieszane z lekką wzgardą.

— Nic pan nie wie — powiedział z ulgą i nawet pogardą. — Słyszał pan, że dzwonią, ale nie wie pan, w którym kościele. Myśli pan o purpurowej jednocentówce… nie, mój drogi panie, nie trafił pan! Też coś, jednocentówka! A zresztą, skąd miałby pan wiedzieć? Może zbierał pan znaczki w dzieciństwie?

— Zbierałem — przyznał się Pracodawca. Teraz to z kolei on odwrócił wstydliwie wzrok i ze skruchą zwiesił głowę. Uczeń został odesłany na miejsce, w którym powinien się znajdować, słuchać i uważać.

Telman Iwanowicz (nauczyciel) po odniesionym zwycięstwie stał się znacznie sympatyczniejszy, złagodniał, pozwolił sobie na umiarkowaną pobłażliwość i od razu powiedział, co to za znaczek. Zresztą Jurij, nie mając zielonego pojęcia o filatelistyce, z tych pobłażliwych wyjaśnień zrozumiał tylko ogólny sens. Znaczek nazywał się Gujana Brytyjska numer 1. Jakby rozszyfrowując tę końską (idealną dla jakiegoś kłusaka) nazwę, Telman Iwanowicz opisał ją jako „dwa centy na różowym papierze”. Takich znaczków było na świecie sporo, bo aż dziesięć sztuk, ale wszystkie one, jak się okazuje, były stemplowane, przeszły przez pocztę, a znaczek Telmana Iwanowicza był czysty, co prawda bez kleju, i ta okoliczność (czystość, a nie brak kleju) była decydująca: nie dość że na skutek tej okoliczności przechodził do kategorii unikatów, to w dodatku jeszcze nikt na świecie, żaden żywy człowiek nie wiedział o istnieniu takiego znaczka! Znaczek był wielką i słodką tajemnicą Telmana Iwanowicza, symbolem jego absolutnej przewagi nad absolutnie wszystkimi i prawdopodobnie osią jego istnienia wśród ludzi i okoliczności…

Mówiąc o tym wszystkim, Telman Iwanowicz przestał być szary — stał się różowym, wygadanym pionierem-komsomolcem, odmłodniał o jakieś czterdzieści lat. Był szczęśliwy i najwyraźniej zapomniał, że tego znaczka nie ma już w jego zbiorach. W ogóle o wszystkim zapomniał. Jego oczy stały się duże, błyszczące i radosne, a dłonie trzepotały, niczym u natchnionego poety albo trybuna.

I wszystko, co mówił, było prawdą.

— A skąd pan go ma? — zapytał Pracodawca i Telman Iwanowicz od razu zamilkł, jakby ktoś ścisnął go za gardło.

Pracodawca cierpliwie czekał. W pokoju było nieprawdopodobnie cicho: Jurij odniósł wrażenie, że słyszy szum taśmy w magnetofonie.

— Po co? Po co to panu? — wyszeptał w końcu Telman Iwanowicz z taką męką w głosie, że Pracodawca nieco złagodniał.

— Przecież nie musi pan podawać szczegółów — powiedział ze współczuciem. — Co, jak, kiedy… to w sumie nieważne. Chciałbym tylko wiedzieć, kto był ostatnim posiadaczem znaczka przed panem.

— Nie wiem — powiedział (a raczej wydusił z siebie) Telman Iwanowicz.

Prawda, skonstatował Jurij nie bez zdziwienia.

— Jak to? — rzekł Pracodawca, również szczerze zdumiony. — Jak to możliwe, żeby pan tego nie wiedział?

Telman Iwanowicz milczał. Znowu milczał, znowu był szary, zaczerwieniony i ponury, i znowu wpatrywał się w swoje zsiniałe dłonie, złożone pokornie na kolanach.

— Dobrze — rzekł Pracodawca. — Dobrze. Bóg z panem. Nie chce pan powiedzieć, to trudno. Obejdziemy się bez tej informacji. Proszę mi jednak zdradzić, jak się nazywa ten pański akademik. Niechże się pan tak nie upiera, na Boga! I tak powiedział pan o nim niemal wszystko: że jest akademikiem, chemikiem, że zbiera znaczki i jest specjalistą od kolonii brytyjskich… Że mieszka w Petersburgu. Naprawdę sądzi pan, że go nie odszukamy? Ależ na pewno! Swoim śledztwem i wypytywaniem spowodujemy tylko niepotrzebny hałas. Niechże pan sam pomyśli, czy naprawdę potrzebny panu zbędny rozgłos?

Telman Iwanowicz, przekonany chyba tą energiczną przemową, zachował się nieoczekiwanie. Zerwał się z fotela, nachylił się nad biurkiem do Pracodawcy, rzekł półgłosem: „Gdzie tu można panu…?” i zaczął coś bazgrolić na skrawku papieru.

— Tylko żadnych posądzeń! Nic panu nie mówiłem! — zawołał triumfalnie i demonstracyjnie podsunął karteluszek pod nos Pracodawcy. Potem wrócił na fotel, popatrzył nie wiadomo dlaczego na Jurija (po raz pierwszy w ciągu całej swojej wizyty, wyzywająco i dumnie) i powtórzył: — Żadnych posądzeń. Nic nie powiedziałem.

Przez jakiś czas Pracodawca przypatrywał mu się z lekkim oszołomieniem, w końcu wziął kartkę, przeczytał to, co zostało napisane, i z zadowoleniem skinął głową. Następnie wyjął z kieszeni na piersi matową zapalniczkę marki Ronson, pstryknął, zapalił długi, błękitny płomyk, podsunął do niego karteluszek, poczekał, aż ogień dojdzie do palców i wrzucił spalone resztki do miedzianej popielniczki.

— Tak? — zapytał Telmana Iwanowicza.

— Można i tak — zgodził się Telman Iwanowicz z pozoru obojętnie, a tak naprawdę bardzo zadowolony.

— Tylko tak! — rzekł Pracodawca surowo i zaczął rozgniatać popiół ogryzkiem ołówka. — Z tego, co pan mówił, wyłonił się nieco sprzeczny obraz pańskiej sprawy — dodał. — Muszę się jeszcze zastanowić przed podjęciem ostatecznej decyzji. Pośpiech nie byłby wskazany, mógłby wręcz zaszkodzić. Na razie moja rada brzmi: żadnych samodzielnych działań. W ogóle żadnych działań. Proszę zapłacić mojemu sekretarzowi dwieście dolarów za konsultację, a ja w ciągu najbliższych dwóch dni zadzwonię do pana, spotkamy się znowu i być może zawrzemy umowę. Wówczas porozmawiamy o warunkach, ale proszę pamiętać: jesteśmy drogą firmą.

Telman Iwanowicz smętnie skinął głową. Zgadzał się na wszystko i chyba już w ogóle nie słuchał, co się do niego mówi. Gdy tylko Pracodawca zrobił przerwę — znaczącą przerwę przed sformułowaniem sprawy najdelikatniejszej — Telman Iwanowicz oznajmił nagle:

— Mój ojciec był filatelistą…

Pracodawca zamilkł uprzejmie, czekając na dalszy ciąg, ale ciąg dalszy nie następował. Minęła minuta, bardzo długa minuta ciszy (gdy nagle w trakcie rozmowy pojawia się minuta ciszy, dłuży się męcząco, trwa niczym beznadziejnie głucha przepaść niemego czasu), potem druga i wreszcie Telman Iwanowicz nie wytrzymał.

…Jego ojciec był filatelistą. Nie żeby wybitnym, co to, to nie, na to wiecznie brakowało pieniędzy, ale za to ofiarnym i znającym się na rzeczy. Telman Iwanowicz wiele się od niego nauczył i, można powiedzieć, został kontynuatorem jego dzieła. Otóż ojciec przywiózł z Niemiec — po wojnie, w charakterze trofeum — pewną liczbę znaczków. Takie były czasy, ludzie przywozili całe walizy i niektóre liczące się obecnie kolekcje wyrosły właśnie z takich walizek. Ojciec nie przywiózł żadnych walizek, jedynie kilka klaserów i jedno pudełko po butach, pełne znaczków z różnych krajów i okresów. Gdy wiele lat później (ojciec od dawna nie żył, a Telman Iwanowicz wyszedł na ludzi i stał się znany w kręgach specjalistów) nieoczekiwanie wpadło mu w ręce tamto pudełko, postanowił zorientować się, co to w ogóle za materiał i czy nie znalazłoby się tam coś interesującego.

…W pudełku leżała, między innymi, żółta koperta po papierze fotograficznym Kodaka, a w niej — kilkadziesiąt najróżniejszych znaczków, również na kawałeczkach kopert. Generalnie rzecz biorąc, znaczki na wycinku (to znaczy wycięte z koperty w taki sposób, żeby przy znaczku zostały stemple pocztowe, nalepki i inne takie rzeczy) są szczególnie cenne, ale tutaj, w żółtej kopercie, były tylko jakieś stare kawałki kopert i pocztówek, brudne i zatłuszczone, o bardzo „niekolekcjonerskim” wyglądzie. Telman Iwanowicz zgarnął je na stertę i włożył do kuwety z ciepłą wodą, żeby znaczki — głównie przeciętne księstwo niemieckie i jakaś dość interesująca Szwajcaria — odmiękły i odkleiły się od papieru. Jakież było jego zdumienie, gdy pół godziny później w ostygłej wodzie, wśród strzępków rozmiękłego papieru i poodklejanych, pływających sobie przeciętnych znaczków, dostrzegł to cudo na różowym papierze. Gujana Brytyjska numer 1 w doskonałym stanie, prześlicznie obcięta, czysta, niestemplowana, chociaż, niestety, bez kleju. Niewykluczone wprawdzie, że znaczek, jak przystało na czysty znaczek pocztowy, miał początkowo klej, który w ciepłej wodzie bezpowrotnie się rozpłynął… Chociaż, z drugiej strony, możliwe, że kleju nigdy nie było, czasem się to zdarza na czystych znaczkach, wyemitowanych w krajach tropikalnych…

…Teraz można się jedynie domyślać, kto był poprzednim posiadaczem tego unikatu. Wiadomo tylko, że był to człowiek ostrożny i przewidujący, wykształcony oraz zdający sobie doskonale sprawę, jaki skarb znajduje się w jego rękach. Dlatego też, przeczuwając nadchodzące przemiany, podjął określone kroki. Sprytnie ukrył swój skarb, umieszczając go na niepozornym strzępie starej koperty i z wierzchu starannie zaklejając jakąś najzwyklejszą na świecie Bawarią, prawdopodobnie wypuszczoną w latach dwudziestych — chodziło o to, żeby znaczek był duży i nieciekawy. Proste wyliczenie: jeśli ktoś trafi na jego kolekcję, prędzej skuszą go piękne, złocone albumy niż pudełko po butach, wypchane drugorzędnymi znaczkami, czy tym bardziej niepozorna, żółta koperta po papierze fotograficznym Kodaka…

Opowiadając całą tę awanturę w stylu Boussenarde’a, Telman Iwanowicz był przejęty i szczery na tyle, na ile to w ogóle możliwe.

Cała jego historia, o dziwo, była najprawdziwszą i najszczerszą prawdą, bez najmniejszej domieszki fantazji. Poza jednym, acz dość znaczącym momentem: w pudełku po butach nie było żółtej koperty. Nie było jej tam i już. Żółta koperta trafiła do Telmana Iwanowicza w inny sposób, o którym nie chciał mówić.