"Bezsilni tego swiata" - читать интересную книгу автора (Strugacki Borys)

Rozdział 3 Grudzień Małe Motowidło

Herbaty, herbaty dla mojego taty, a kawy dla zabawy — zaśpiewał w zadumie Pracodawca na jakąś nie do końca określoną, ale bez wątpienia barbarzyńską melodię.

— A to co znowu? — zapytał Jurij bez szczególnego zainteresowania.

— A licho wie. Tak mi się skojarzyło.

Siedzieli przy stoliczku do podpisywania umów i pili herbatę podaną przez Miriam Solomonowną. Herbata była idealna: gorąca, rubinowa, cejlońska, zaserwowana w cienkich szklankach ze srebrnymi podstawkami. Do herbaty podano ciasto piaskowe i niebiańskie słodkie bułeczki domowej roboty. Miriam Solomonowną jak zwykle wspięła się na nieosiągalne wyżyny.

Jurij pił herbatę bez przyjemności i przez cały czas ziewał. Po tamtym wysiłku czuł się niedotleniony i miał ochotę przespać się choćby z dziesięć minut. W końcu kiedyś świra dostanę, pomyślał. Ale sobie pracę wybrałem, mamo moja…

— A ja nadal nie mogę zrozumieć, ale to jest: coś ci się w środku przełącza czy jak? — zapytał nagle Pracodawca i popatrzył uważnie na Jurija.

— Czy jak — odpowiedział nieuprzejmie Jurij. Wybrał przyrumienioną bułeczkę, odgryzł niechętnie kawałek i napił się herbaty łyżeczką.

— Mógłbyś powiedzieć… — nalegał Pracodawca. — Przecież ja też sobie jakoś radzę, chwała Bogu, nie skarżę się i jakoś kłamstwo odróżniam od prawdy, ale przecież nie na sto procent!

— A ja na sto. I to jest cała różnica. I właśnie za tę różnicę mi płacisz.

— Dobrze, dobrze… Ty tylko o pieniądzach. No, wyjaśnij mi… tyle razy obiecywałeś. Powiedz, co czujesz, kiedy człowiek kłamie? Jak się wtedy czujesz? Fizycznie?

Jurij zacisnął szczęki, tłumiąc w zarodku kolejne ziewnięcie. Jak można to wyjaśnić? — pomyślał bezradnie. W dodatku zdrowemu człowiekowi, który ma serce jak dzwon… Nie da się. A zresztą po co?

— Jakby mi życie uchodziło przez ramiona — powiedział powoli i sam się zdumiał. Przecież nie chciał tego powiedzieć, a jednak powiedział. Zupełnie niepotrzebnie.

— Co to ma być, cytat? — zainteresował się Pracodawca.

— Nie. Wrażenie.

— Nie wciskaj mi kitu.

— Idź do licha.

I już było po rozmowie. Przez jakiś czas ceremoniał picia herbaty przebiegał w demonstracyjnie nieprzyjaznym milczeniu, aż w końcu Pracodawca zapytał rzeczowo:

— Rozszyfrujesz to nagranie jutro?

— Oczywiście. Może nawet dziś.

— Dziś już nie zdążymy — powiedział Pracodawca, jakby się tłumaczył. — Dziś mamy jeszcze jednego klienta, i to poważniejszego.

Wytrzymasz?

— Jeśli będzie kłamał tak jak ten, to oszaleję. Przysięgam. To było coś nieprawdopodobnego.

— Rzeczywiście, ciekawy przypadek. Nawet nie wiem, co o tym myśleć.

— Ja nawet nie próbuję. — Jurij dolał sobie herbaty. — Ciemności egipskie. Pojęcia nie mam, co z nim zrobisz.

— Najprawdopodobniej nic.

— To znaczy?

— Przecież nikt mu tego znaczka nie ukradł.

— To znaczy?

Pracodawca dopił swoją herbatą, odchylił się na oparcie kanapy, zaplótł szczudłowate nogi w dziwaczną dżinsową śrubę i zajął się ronsonem i papierosem. Starannie zapalił, puścił w sufit dwa okrąglutkie kółeczka i popatrzył zmrużonymi oczami na Jurija.

— Najważniejsza rzecz to za bardzo się nie zagłębiać — poradził Jurijowi w natchnieniu. — Po co ci to, przy twoich zasadach moralnych?

Moje zasady moralne, pomyślał Jurij. O Boże! „Nie bierz tego, co do ciebie nie należy, i nie kłam”. A cała reszta? „Zapalimy, weźmiem brykę, brykę weźmiem, zapalimy…” Rozkoszna harmonia moralna, śnieżnobiałe szczyty moralności…

— „Zapalimy, weźmiem brykę, brykę weźmiem, zapalimy…” powiedział na głos.

— Pewnie tak właśnie jest! — wykrzyknął Pracodawca i jakby się spostrzegł, zaczął gasić papierosa w popielniczce. — Ruszamy. Przed nami kawał drogi, czterdzieści pięć kilosów po tym błocku.

Ale na razie nigdzie nie pojechali: bez zapowiedzi, ale za to w długim do pięt, szarym paltocie na watolinie wpadł Borka Zołotonoszyn, Agent B, czerwononosy i ruchliwy jak żywe srebro. Przywitał się pospiesznie, ściskając im ręce (łapy miał czerwone, lodowate, świeżo mrożone), wyciągnął zza pazuchy plik papierów z pozaginanymi rogami i wcisnął je z niezrozumiałym mamrotaniem Pracodawcy a sam, nie siadając i, rzecz jasna, nie rozbierając się, nalał sobie do pierwszej z brzegu, nieopłukanej szklanki resztę herbaty cejlońskiej. Z jego wyglądu można było wywnioskować, że deszcz przestał padać, odwilż się skończyła i na dworze sypie teraz gęsty śnieg, który na Borce topniał i ściekał na dywan, na stolik, na kanapę, ponieważ Borka ciągle się przemieszczał, biegał, wrzał i parował. Jurij wstał i przesiadł się na swoje miejsce pracy — jak najdalej od wszystkich tych zjawisk fizycznych.

Pracodawca przebiegł wzrokiem papiery, szybko i uważnie, niczym maszyna sczytująca, i popatrzył wyczekująco na Borkę.

— To wszystko? — zapytał.

— Mówi, że wszystko — odparł Borka, nie przestając żuć i popijać.

— Zuch — powiedział Pracodawca. Otworzył drzwiczki sejfu w ścianie, włożył papiery, wyjął z głębi niewielką paczuszkę (zieloną, owiniętą gumką), wsunął do bocznej kieszeni i zamknął sejf.

— Będzie go pan wzywał? Na dywanik? — zapytał Borka.

— Naturalnie.

— Zadzwonić?

— Jak najbardziej.

— Już teraz?

— Broń Boże! — zawołał Pracodawca. — Teraz pojedziesz do domu, weźmiesz gorący prysznic, zjesz obiad, posuniesz swoją Swietłanę…

— Swietłana w pracy — powiedział Borka, rozpływając się w szczęśliwym uśmiechu. — Wczoraj znalazła…

— W takim razie weźmiesz jeszcze jeden prysznic, ale zimny.

— Ale on tam przestępuje z nogi na nogę, Pawle Piotrowiczu, może nawet umrze z niepewności…

— Zakładamy się, że nie umrze? — Pracodawca już wkładał swój olbrzymi płaszcz. — Zadzwonisz do niego wieczorem, o siódmej, nie wcześniej, i wyznaczysz mu spotkanie na jutro, na dziesiątą, tutaj.

I niech przyniesie resztę…

— Mówi, że to już wszystko.

— Niech przyniesie resztę! — wrzasnął Pracodawca. — Tak mu właśnie przekaż. Takim właśnie tonem. Niech się nawet zesra spodnie. Prostatyt Zapalenycz nieoperowalny!

„Prostatyt Zapalenycz” to było określenie dnia i Jurij aż klasnął z zachwytu. Ale Pracodawca już spoważniał.

— Weź ustrojstwo — polecił. — I rusz się wreszcie, przecież widzisz, że już jestem ubrany.

— Tajne czy zwyczajne? — zapytał Jurij.

— Oba. Na wszelki wypadek. Przydadzą się.

— Tak jest, dowódco — powiedział Jurij i zaczął pakować aparaturę nagrywającą.

A agent Borka stał ze szklanką ostygłej herbaty i nieobecnym spojrzeniem hipnotyzował jedyną pozostałą na talerzu bułeczkę jak kameleon hipnotyzuje muchę, która zamarła przed nim w przerażeniu, zanim wciągnie ją językiem.

W samochodzie Jurij miał zamiar trochę się zdrzemnąć — rozluźnił się, oparł głowę

o szczelinę pomiędzy oparciem a drzwiami, zamknął oczy i spróbował myśleć o czymś przyjemnym. Jak idzie do sklepiku „24 godziny” i kupuje tam przeróżne smakołyki dla Żanki: pieczony schab, łososia, jesiotra… bułkę paryską… masło „farmerskie”… no i oczywiście kawior, beefeater i tonik Schwepsa…

Niechaj będzie to uczta dla ducha, pomyślał z przyjemnością. Wieczór uciech cielesnych i radosnej libacji… No tak, ale jeśli klient będzie ciężki i go wymęczy, z uciech cielesnych nic nie wyjdzie…

— A co to za klient? — zapytał, nie otwierając oczu.

— Nic się nie bój — uspokoił go Pracodawca. — Normalny. Tylko straszny gaduła.

— Lubi sobie pofantazjować?

— Mam nadzieję, że nie. W przeciwnym razie byłby guzik wart.

Ja zresztą też — dodał Pracodawca samokrytycznie.

— Rzecz dzieje się u niego w domu?

— Nie. Rzecz dzieje się w murach domu starców i ludzi ubogich imienia pana Bryzgowicyna. Słyszałeś o panu Bryzgowicynie, Leonidzie Jurjewiczu? Multimilioner, łaskawy obrońca i opiekun bezdomnych psów, kotów, osieroconych krokodyli oraz kalek. Fenomenalna osobowość, ale niestety nie spotkamy się z nim. Jest teraz w Dreźnie, na targach porcelany. A nas czeka długa i szczera rozmowa z panem Kłoszynem, Aleksym Matwiejewiczem. Aleksy to boży człowiek. Figura! Zresztą, sam zobaczysz.

Stali na placu Zwycięstwa i przepuszczali samochody jadące w przeciwnym kierunku, po szosie Pułkowskiej. Delikatny, puszysty śnieżek zastąpiła ostra, krająca kasza, wiatr kręcił nią i zamiatał, a w szarym, obojętnym świetle umierającego dnia widać było, jak niebezpiecznie połyskuje na asfalcie niedawny deszcz, skuty nieoczekiwanym mrozem.

— I gdzież to wszystko będzie się odbywać?

— Na osiedlu Motowidło.

— O, Motowidło! Pępek ziem rosyjskich.

— Nie, bracie mój — zaprotestował Pracodawca. — Pępkiem ziem jest Wielkie Motowidło, my zaś jedziemy do Małego.

Jurij znowu zamknął oczy i rozluźnił się. Małe to małe. Niechby nawet Mikroskopijne. Mikro-Motowidło — to nawet nieźle brzmi. Makro-Motowidło i Mikro-Motowidło… Jeszcze trzy godziny, pomyślał, niechby nawet cztery, i wszystko się skończy, i będę w domu, i będę mógł to wreszcie olać. Żeby tylko klient nie okazał się trudny.

Niech to będzie… Niech to będzie stary, czcigodny dżentelmen, pragnący prześledzić los swojego niezbyt mądrego wnuka… albo los córki, która wpadła w sieć zorganizowanej grupy przestępczej. Ciekawe, skąd dżentelmen z domu starców ma pieniądze, żeby im zapłacić? „Jesteśmy drogą firmą…”

— Kim jest ten twój Kaloszyn? — zapytał, nie otwierając oczu.

— Nie Kaloszyn — powiedział Pracodawca pouczająco — i nie Galoszyn, tylko Kłoszyn, od słowa „kłosić się”… „wcześnie się zboża kłoszą…” Kłoszyn jest posiadaczem tajemnicy.

— To znaczy?

— To znaczy człowiekiem, który posiada informacje stanowiące tajemnicę państwową.

Jurij wzdrygnął się i otworzył oczy.

— Tego nam tylko brakowało! Po co ci to?

— Nie bój nic. Wszystko w porządku. Nikt nic nie wie. Tak naprawdę to inwalida, odsunięty od wszelkich spraw, więc odpręż się i śpij spokojnie. Będziemy jeszcze długo jechać, a sam widzisz, jaka droga.

Droga była jak ślizgawka. Zapadał zmierzch — pora dnia między jasnością i ciemnością, samochody jadące z naprzeciwka włączały reflektory i lód mrocznie połyskiwał w ich żółtym świetle. Ci z naprzeciwka jechali powoli, a nawet nie tyle jechali, ile sunęli, czołgali się ostrożnie, krótkimi światłami wymacując drogę przed sobą.

— Zaraz zaśpiewam — powiedział Pracodawca w napięciu i Jurij od razu usiadł prosto i złapał się uchwytu nad drzwiami. Źle, pomyślał. Przecież Pracodawca nic nie zrobił, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów, może najwyżej lekko nacisnął pedał gazu, żeby zupełnie nie stanąć, a samochodem od razu szarpnęło i wóz zaczął sunąć ciężkim slalomem, bokiem, niczym krab po kamieniach.

— Nastał już wieczór, błękitna mgiełka… — zaczął śpiewać wysokim, smętnym głosem Pracodawca, delikatnymi ruchami kierownicy prostując kurs —…tajała w ciepłych promieniach zachodu

Za każdym razem, gdy droga była trudna, nieprzejezdna albo niebezpieczna, Pracodawca zaczynał śpiewać. Jego piosenki były smętne, dziwne i zazwyczaj zupełnie nieznane.

— …Piosenkę przywiał wiatr, ma miła, którą niegdyś śpiewałaś…

Wjedziemy zaraz w jakiegoś mercedesa, myślał Jurij, wpatrując się zmartwiałym wzrokiem w luksusowe czerwone światła sunącej przed nimi bryki. I do końca życia się nie wypłacimy. Albo w nas wjedzie jakiś mafioso. Efekt ten sam… A może zjazd do rowu? To dobre rowy, obiecujące, dwumetrowe… I szare, obojętne, półślepe domki, stojące po pas w śniegu po prawej i lewej stronie drogi. I zaśnieżone, zmarznięte drzewka. Och, ten ołowiany kretynizm wiejskiego życia! Samochodem znów zarzuciło bez żadnej widocznej przyczyny. Jurij zacisnął prawą dłoń na uchwycie, a lewą zaparł się o siedzenie — dla większej pewności. „Dla pewności, dla łatwości, dla wygody spływu krwi” — przeleciało mu przez głowę ni z tego ni z owego, a Pracodawca przez cały czas śpiewał smętnie, cierpiał i skarżył się: Gdzie jesteś, w jakich teraz stronach… Kiedy tak często o tobie myślę

Jechali już ponad godzinę. Zapadł zmrok. Światła jadących z naprzeciwka samochodów

oślepiały, jezdnia była oblodzona i odnosiło się wrażenie, że jadą nie po drodze, lecz po zamarzniętej rzece.

Grube krupy śniegu wirowały w promieniach reflektorów, a z tyłu olbrzymi autobus podmiejski posuwał się niebezpiecznie, łyskając światłami. Jechał tak ze dwie minuty, a potem nagle wysunął się ciężko do przodu i zaczął wyprzedzać. Jurij zacisnął zęby. No, jazda, jazda… rajdowiec się znalazł… Autobus wisiał teraz z lewej strony, a Pracodawca zamilkł i znieruchomiał za kierownicą. Ledwie pełzł po obrzeżu jezdni, nie próbując ani dodać gazu, ani — nie daj Boże przyhamować.

Potem rój czerwonych i żółtych świateł wraz z ogromną rufą lądowego pancernika liniowego, pokrytą brudnymi śnieżnymi pryszczami, znalazł się z przodu, jechał przez jakiś czas obok zachodniego wózka, który wyglądał, jakby spłaszczył się z przerażenia, by w końcu zniknąć w nocy i zamieci.

— …Goździki czerwone, szkarłatne i rdzawe deszczowym wieczorem dawałaś mi… — zaśpiewał z ulgą Pracodawca, nieco odprężony.

Tę piosenkę Jurij znał i ochoczo, entuzjastycznie dołączył się drugim głosem:

— Nad ranem widziałem sny niebywałe, czerwone kwiatuszki widziałem w nich

W promieniach reflektorów błysnęła niebieska tablica: M. Motowidło 6 km. Pracodawca maksymalnie zwolnił, z ogromną ostrożnością skręcił w prawo (dobrze chociaż, że nie w lewo!) i wjechał na pokrytą dziewiczym śniegiem drogę z płytkimi koleinami. Po obu stronach wznosiły się bezpieczne zaspy, za nimi czerniały kołyszące się na wietrze krzaki, a w promieniach reflektorów na szczęście nie było nic prócz słupów wirującego śniegu i srebrzyście czarnej pustki.

A jeśli spotkacie ją na wolności, To nie próbujcie jej omamić Zachować jej miłość ja mogę jedynie W kamiennej ciemnicy — za kratami…

Z ostatnimi słowami tej dawnej, smętnej pieśni, napisanej podobno przez słynnego więziennego barda jeszcze w czasach Wielkiej Czystki, podjechali do otwartej bramy z przekrzywionymi skrzydłami. Drewniany płot biegł w prawą i lewą stronę i nikł w nieprzeniknionej ciemności i zamieci, więc widać było jedynie kilka metrów starych sztachet ze zwisającym na górze drutem kolczastym. Przestronne podwórze za płotem było puste. W głębi świecił różnokolorowymi, zasłoniętymi oknami dwupiętrowy, płaski dom. Przed wjazdem stały zaśnieżone samochody. Drzewa skupiły się z prawej i lewej strony domu w coś na kształt lasku, a pod samotną latarnią na środku podwórza stał zasypany śniegiem, przygarbiony

człowiek w szacie do pięt (niczym żołnierz z tryptyku Weraszczagina Na Szypce bez zmian), a wokół niego kręcił się, ciągnąc za sobą smycz, łaciaty foksterier, który z wyglądu i z zachowania przypominał skupionego, energicznego, kędzierzawego prosiaczka.

W jasnym, pustym westybulu unosił się nieznajomy, intensywny zapach, ale nie szpitalny, raczej zoologiczny czy botaniczny. Może po prostu pachniało kroplami na serce pomieszanymi z lekkim odorem jakiegoś nieokreślonego gówienka. Kobieta w zielonym fartuchu, siedząca nieruchomo w kącie, ze szczotką na kolanach i z emaliowanym wiadrem obok siebie, popatrzyła na nich w milczeniu i bez zainteresowania. Za kontuarem rejestracji nie było nikogo i nikt nie próbował ich zatrzymać, gdy — Pracodawca zdecydowanie z przodu, a Jurij, zatroskany i zasępiony, z tyłu — przecięli pomieszczenie i zagłębili się w korytarzu, oświetlonym błękitnymi rurkami jarzeniówek.

Pracodawca najwidoczniej był tu nie po raz pierwszy, a mimo to słabo się orientował. Najpierw, co chwila zerkając na zegarek, wszedł na drugie piętro i wpakował się do ciemnego, zadymionego pomieszczenia, w którym nie było ani światła, ani ludzi; potem, z przekleństwem na ustach, znowu zszedł na pierwsze i zaczął iść, odczytując tabliczki na drzwiach, wzdłuż korytarza, aż do oszklonych drzwi, za którymi nie było już nic prócz zamieci i kołyszących się smętnie drzew. Skręcił gwałtownie w prawo do niepozornych drzwi bez jakichkolwiek napisów i wskazówek i po słabo oświetlonych, wąskich schodkach znowu wszedł na drugie piętro. Przez cały ten czas Jurij podążał za nim w milczeniu i bez sprzeciwów, dziwiąc się jedynie dziwnym porządkom w tym dziwnym domu starców: powszechnej pustce i bezludności, jak w pałacu Śpiącej Królewny. Mnóstwo włochatych palm w wielkich donicach i cisza, jak w kościele.

Dalej było jeszcze dziwniej. Bez pukania otworzyli drzwi (szklane, pomalowane białą farbą) z tabliczką, której Jurij nie zdążył odczytać (coś w rodzaju daktyloskopia albo otolaryngologia — przemknęło, nie zagrzewając miejsca w pamięci). Za drzwiami był pokój — stół, szklane stelaże na buteleczki z lekarstwami po prawej i lewej stronie oraz koszmarne schematy ludzkich narządów na ścianach. Przy stole, zagłębiony w lekturze gazety „Kommiersant”, siedział człowiek w białym, niezbyt czystym fartuchu, wyglądający na kogokolwiek — kata, rzeźnika, szatniarza, ale na pewno nie na lekarza czy choćby sanitariusza. Okrągła głowa, krótki, jasny jeżyk włosów, ciężkie szczęki i masywne bary zawodowego wykidajły… Gazetą od razu odłożył na bok i utkwił w gości nieruchome spojrzenie jasnych oczu.

— Jesteśmy umówieni z Aleksym Matwiejewiczem — powiedział szybko Pracodawca z pewną nawet (jak wydawało się Jurijowi) pokorą i popatrzył na zegarek. — Romanow, Paweł Piotrowicz. Biuro „Poszukiwania Stells”.

Barczysty doktor opuścił wzrok, rozrzucił grubym paluchem kartki i tym samym paluchem przesunął z góry na dół po jakiejś liście. Widocznie znalazł tam carskie nazwisko Pracodawcy, bo wstał lekko, podszedł do drzwi w głębi gabinetu i dwa razy delikatnie stuknął kostkami palców w futrynę. Nikt mu chyba nie odpowiedział, ale on i tak leciutko pchnął drzwi i wykonał w stronę Pracodawcy zapraszający gest.

Weszli. Jurij od razu oślepł, stracił orientację i oblał się potem. W pomieszczeniu panowała ciemność choć oko wykol, powietrze parzyło jak w wiejskiej łaźni. Oświetlone było jedynie nienaturalnie białe łóżko ze skłębioną pościelą i człowiek na niej — a raczej jego dolna połowa: nogi w kalesonach, bose i nieżywe, jakby rzucone tutaj przypadkiem.

— Czemu się spóźniasz, kochaniutki? — zaskrzypiał z ciemności swarliwy głos. — Jak było powiedziane? Między czwartą a piątą, co? A teraz jest która? — Głos był nieprzyjemny: albo zachrypnięty, albo po prostu stary. Słuchając go, miało się ochotę odchrząknąć. — Nie tak się umawialiśmy. Zaraz odeślę cię z powrotem i będę miał rację!

Pracodawca, nie reagując nawet słowem na tę nieoczekiwaną naganę, wyciągnął zza pazuchy paczuszkę opasaną gumką i starannie położył ją na stoliczku przy łóżku, pośród szklanek, butelek, kieliszków i talerzyków z zaschniętymi resztkami jedzenia.

— Hm… — niesympatyczny człowiek w kalesonach natychmiast złagodniał. — No dobrze — powiedział już o ton niżej. — Dajmy temu spokój. Więc co cię zatrzymało? Kiepska droga?

— Gołoledź — podchwycił Pracodawca jak gdyby nigdy nic. Ledwie dojechaliśmy, słowo daję! Już myślałem, że się rozbijemy…

— Nie ten pierwszy przybiegnie, kto szybciej biegnie — powiedział właściciel łóżka sentencjonalnie — lecz ten, który wcześniej wybiegnie. Gdybyś wyjechał wcześniej, nie spóźniłbyś się. I nie zdenerwowałbyś mnie, starego człowieka…

— Przepraszam, Aleksy Matwiejewiczu — powiedział Pracodawca pokornie. — To się więcej nie powtórzy.

— Mam nadzieję — powiedział mężczyzna dumnie i zapytał z wyraźną antypatią w głosie: — A kto tu z tobą przyszedł? Bo on jest z tobą, jak sądzę?

— Ze mną, ze mną — uspokoił go Pracodawca. — To mój przyjaciel. Nazywa się Jura. Będzie pana nagrywał, Aleksy Matwiejewiczu. Dla historii, dla potomności.

— Ha! Historia dla historii. Dlaczego nie? Można i dla historii, jakie to ma znaczenie…

Jurij powoli przywykał do ciemności i zaczynał orientować się w pomieszczeniu. Wiedział już, że pokój jest ogromny (część za łóżkiem skrywała się w ciemnościach), że w pobliżu, po lewej stronie, stoi wielki, owalny stół z krzesłami wokół, jakieś cyklopowe szafy czy może kredensy pod ścianami… gruby dywan pod nogami… czarne kwadraty okien, szczelnie zasłoniętych miękkimi zasłonami… Wszystko to było dość dziwne jak na dom starców, ale mimo wszystko najdziwniej wyglądał w jaśniejącej bielą pościeli sam mężczyzna: połyskliwa goła czaszka, porośnięta po bokach kędzierzawymi, czarnymi włosami; rozczochrana, kosmata, czarna broda; ogromne czarne okulary na pół twarzy… Przypominał mu kogoś aż do bólu, jakiegoś bardzo znanego i szalenie antypatycznego człowieka… W końcu Jurij zrozumiał, kogo:

leżący na rozgrzebanym łóżku mężczyzna wyglądał jak czeczeński bandyta i terrorysta Salman Radujew we własnej osobie, bez swojej furażerki, ale za to w kalesonach.

Wstrząśnięty tym odkryciem Jurij przepuścił sam moment prezentacji, skłonił się niezręcznie i nie w porę i zaczął rozpinać na sobie kurtkę, jednocześnie rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś siedziska. Ale nic z tego.

— Na podłodze, na podłodze! — zarządził bandyta. — Na dywanie! Dywan jest porządny, wygodny, siadaj na tyłku… I nie radzę się rozbierać. Nie wytrząsać mi tu pcheł!

Oszołomiony Jurij zamarł z palcami na ostatnim guziku. Pracodawca nie zareagował: od razu, bez zbędnych słów, skrzyżował długie nogi i zręcznie usiadł po turecku dwa kroki od łóżka, bynajmniej nieskrępowany okolicznością, że jego głowa znalazła się na wysokości kalesonów tamtego. Jurij jeszcze się wahał, ale Pracodawca tak na niego popatrzył, że od razu przykucnął, by potem przejść do pozycji lotosu — pokonując chrzęst stawów i ból nierozciągniętych i absolutnie nieprzystosowanych do takich wyczynów ścięgien.

A dziwny (i straszny) mężczyzna już mówił, jakby od samego rana tylko na to czekał i nie mógł się doczekać, i wreszcie, wreszcie doczekał się tej rzadkiej sposobności. Mówił tak, jakby eksplodował. Mówił bez chwili przerwy, łapczywie, gorączkowo i chaotycznie, bez jakiegokolwiek porządku, przeskakując z tematu na temat. Początkowo trudno było zrozumieć, o czym, o kim, o jakim miejscu i czasie właściwie mówi.

— Pokój mieli ogromny, długi i szeroki, być może były to stare koszary z czasów carskich albo szpital: wysokie, łukowe sklepienia, podłogi wyłożone kolorowymi kafelkami, okna jakby więzienne, umieszczone wysoko, na wysokości trzech i pół metra, i z podwójną kratą — jedna na zewnątrz, druga wewnątrz, po tamtej stronie szyby. Sześćdziesiąt osiem prycz i niemal przez cały czas absolutny komplet — sześćdziesięciu typów w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat.

…W pomieszczeniu było wiecznie zimno, jak w psiarni, cały czas wszyscy marzli, a tamci ciągle mówili: i tak ma być! Zimno, nudy, w personelu żadnej kobiety, sanitariusze same chłopy, żołnierze, a w dodatku karmili, jakby chcieli zamorzyć głodem, „piąty stół”: kasza z kartoflami, gotowane mięso tylko od wielkiego dzwonu — na święto majowe, święto październikowe i na Nowy Rok. Ale łóżka były porządne, drewniane, materace ze sprężynami i zawsze czysta pościel, zmieniali dwa razy na tydzień, ciepłe, flanelowe szlafroki w paski, kalesony i koszule, wprawdzie gorsze niż tutaj, żołnierskie, ze stemplami Szóste O.U. NNKW. A co to takiego to NNKW — nie wiadomo, nikt nigdy nie wiedział…

…Wszyscy zdychali z nudów. Czytanie? To nie ten typ człowieka, żeby książki czytać. Spacery nie przysługiwały. Pozostawało jedno — palić i kłapać dziobem. Pewnie, że wszystkich surowo ostrzegano, żeby po próżnicy języka nie strzępili: „wróg, taka jego mać, podsłuchuje”. Ale jak tu się powstrzymać? I o czym mieli rozmawiać, jak nie o swoich cierpieniach? Poza tym przecież dookoła sami swoi. Skąd by tu, do licha, mogli się wziąć wrogowie, skoro ja jestem z Petersburga, Wowan Krzywonóg z Czkałowa, a Tolka Јapaj to nawet z łagru, sukinkot…

(To było jak w koszmarnym śnie. A chwilami pojawiało się wrażenie, że to tylko teatr. Cisza i ciemność. Nienaturalnie oświetlona scena. Genialny, oryginalny aktor na tej scenie… Niekończący się i celowo chaotyczny monolog, niemal bez gestów i prawie bez mimiki… Martwa nieruchomość teatru absurdu i tylko momentami, od czasu do czasu, bez polecenia, bez cienia jakiekolwiek rozkazu, bezszelestna jak cień i milcząca jak widmo statysty zza łóżka wyłania się kobieca postać. Ledwie widoczna w ciemności, w czarnej, nieprzyzwoicie cienkiej sukience na gołym ciele, kobieta podaje temu dziwnemu narratorowi kolejny kielich z ciemnoczerwonym płynem… I piekielny żar, powietrze w płucach już chyba syczy, ale ręka z dyktafonem marznie…)

— Był z Kaukazu — może Gruzin, może Osetyniec, nigdy nic nie mówił, a gdy ktoś do niego zagadał, tylko świdrował człowieka tymi swoimi czarnymi oczami, aż zaczynałeś żałować, że chciałeś pogadać. Przez okrągłą dobę tylko spał i jadł, karmili go oddzielnie, trzymali na specjalnej diecie, a on wcale nie tył i ciągle był głodny jak wilk. Strach było patrzeć, jak pożera kurczaka razem z kośćmi, jak wiosłuje łyżką w kaszy — na jego talerzach nigdy nie zostawał nawet okruszek, a przecież dostawał podwójną czy nawet potrójną porcję. Oczywiście nie na próżno. Na tym świecie nic nigdy nie dzieje się na próżno. Na zabiegi zabierali go niezbyt często, ze dwa razy w tygodniu, ale z powrotem przywozili na wózku, sam nie mógł iść i robił się siny jak ten twój topielec. Leży tak nieruchomo (nawet nie jęknie, nawet chyba nie oddycha) przez dobę, a następnego ranka zdrów jak rydz. Aż któregoś dnia, wieczorem, gdy wszyscy powoli szykowali się do spania, rozmowy milkły, cichli jeden po drugim, on nagle wstał z pryczy, ogromny jak posąg, i zaczął iść, na nikogo nie patrząc, do wyjścia, gdzie odsiadywał sobie tyłek dyżurny sierżant i z nudów dłubał w nosie. Sierżant zerwał się (też nie żaden cherlak, krzepki był z niego chłop, jak to się teraz mówi, napakowany), ale ten tylko zmiótł go z drogi, jak się strzepuje okruchy z serwety. Sierżant bez słowa wyrżnął o podłogę pomiędzy pryczami i tak został. A ten ruszył wyprostowany, wielki jak szafa, wyszedł na korytarz, a tam coś huknęło, zapiszczało, jakby ktoś kotu ogon przytrzasnął i po wszystkim. Nigdy więcej go nie widzieliśmy, jakby człowieka nie było… A zresztą, czy on w ogóle był człowiekiem? Nie wiem, nie mnie sądzić. To znaczy, na początku oczywiście był, ale co z niego potem zrobili? Oto jest pytanie!

…Był jeszcze taki Kostik, Kostia Groszaków — mały taki, czarniawy, coś jak Ormianin… Chociaż tak naprawdę wcale nie był Ormianinem, ale na samym początku przylepili mu przezwiska Kurdupel i Awanes, i tak już zostało. No i co z nim zrobili? W ogóle przestał chodzić. To znaczy, chodzić do toalety. Ani żeby się odlać, ani w tej grubszej sprawie. Zupełnie nic. Miesiąc nie chodzi, drugi miesiąc nie chodzi. Wszyscy to już zauważyli, rechoczą, głupie

żarciki sobie robią, a co w tym śmiesznego? Wyobraź sobie na łodzi podwodnej załogę, która nie potrzebuje kibla. Albo na przykład kosmonauci. Pożyteczna rzecz i nic w tym śmiesznego… Potem go przenieśli. Dlaczego? Dokąd? Po co? Wrócił kiedyś z zabiegu, zbiera swoje rzeczy i mówi: żegnajcie, chłopaki, przenoszą mnie, nie wspominajcie mnie źle. A minę ma taką, jakby mu medal dali. A my, trzeba przyznać, niespecjalnie się zmartwiliśmy, ostatnio zaczęło od niego cuchnąć jakby karbolem, chemią jakąś, a szczególnie mocno pod wieczór…

(Dziwna rzecz! Albo był temu winien piekielny żar, płynący z głębi pomieszczenia, albo nienaturalny chłód, niemal mróz, którym ciągnęło od klienta, albo może sam klient — nieruchomy, z wyszczerzonymi zębami, porośnięty kędzierzawymi włosami żywy trup… a może jego ochrypły głos lub sposób mówienia… a może to, o czym opowiadał… A może to wszystko razem dawało wrażenie nierealności i niewiarygodności wydarzeń, atmosferę dusznego, malarycznego koszmaru… W tej atmosferze była również jakaś nieuchwytna groźba, irracjonalne niebezpieczeństwo, jakbyś miał przed sobą nie gadatliwego rozmówcę, lecz niewidoczny, mamroczący tłum. Ale dlaczego tłum? Co tu miał do rzeczy tłum? Skąd to wrażenie? Może stąd, że tłum to nie tylko grupa ludzi; to również specyficzne, niebezpieczne zwierzę, nieokreślone i nieprzewidywalne, nie mające nic wspólnego ani z człowiekiem, ani z ludzkimi odruchami).

— A w sumie ludzie tam byli najzwyklejsi. Trzy razy dziennie szprycowali ich jakimiś świństwami, rozciągali na maszyneriach z metalowych, srebrzystych rurek, obracali na tym najszybciej jak się dało, aż kości trzeszczały. Poili różnymi miksturami, kazali łykać garść tabletek dziennie. Jednych trzymali w kompletnych ciemnościach, innych przeciwnie, w jasnym świetle, jednych w upale, innych w wannie z lodem. Niektórych gotowali. Słowo daję, gotowali. Na twardo. Sam widziałem, w takich specjalnych kadziach… Mnie kiedyś wsadzili naraz dwie rury — jedną do gardła, drugą z drugiego końca — i tak przeleżałem, rozkraczony, pół dnia, już myślałem, że ducha wyzionę. Tolka Јapaja ugryzła żmija, najprawdziwsza, żywa, czerwona, potem majaczyło mu się całą noc o babach. Od tych wszystkich zabiegów człowiek wymiotował, dostawał biegunki, sikał pod siebie, sto razy na noc do kibla latał, pęcherze nam wyskakiwały na całym ciele. Jedni żółkli jak przy chorej wątrobie, inni sinieli jak w delirium… Ale ogólnie pozostaliśmy tacy, jak nas pan Bóg stworzył: głupcy nie stawali się mądrzejsi, a mądrzy głupsi. Nie zmienialiśmy się i nie działo się z nami nic takiego, o czym można byłoby pogwarzyć wieczorem przy butelce piwa. Krzywda nam się nie działa. Forsa spływała, co miesiąc pięć kawałków na książeczkę, przy czym książeczki były imienne i zawsze mieliśmy je przy sobie. A czasy były takie, że moskwicz kosztował wtedy w sklepie pięć i pół tysiąca, a wołga dwanaście. Nie było wtedy wołgi? No dobra, więc pobieda, co za różnica… Za takie pieniądze dalibyśmy sobie i trzy rury wsadzić, gdyby tylko było gdzie. I nikt nas tam siłą nie ciągnął, wszyscy jak jeden mąż „za ojczyznę, za Stalina!”

…A ten najważniejszy wśród nich był malutki, grubiutki, różowiutki, jak wyszorowany wieprzek. Włosy miał przylizane i takie mokre, jakby właśnie wyszedł spod prysznica, na nosie okularki, rączki białe, słabe, zawsze jedna drugą przytrzymywała na brzuchu, a brzuch wystawał z rozpiętego fartucha. A pod nosem kwadratowe wąsiki. Śmieszny, nieszkodliwy człowieczek. Zajączek. Ale widział nas na wylot. „Znowu się mastuwbowałeś, pawszywcu! — mówił do ciebie swoim cienkim głosikiem z takim wstrętem, jakbyś był kupą gówna. — Upwedzałem cię czy nie? Nie dawać mięsa temu pawszywcowi, aż do pawdziewnika…” Nie wiem, co wciskał innym, ale gdy mnie w czasie zabiegu wykręcało na drugą stronę, mówił: „Ciewp, kozaku, ani chybi zostaniesz atamanem. Będziesz biegał jak Nuwmi, będziesz strzelał gole jak Bobwow”. Bobrów to był taki ekstra napastnik w CDKA, a Nurmi to taki biegacz, fiński zdaje się, albo szwedzki* [*Nurmi Paavo (1897–1973), lekkoatleta fiński (długodystansowiec); dziewięciokrotny mistrz olimpijski.]…

Pracodawca słuchał go niczym starodawnego skalda, śpiewającego Eddę w samodzielnym przekładzie na prosty żołnierski, ale czasem udawało mu się wskoczyć w przerwę i zaczynał go męczyć pytaniami:

— Jak miał na nazwisko Tolka Јapaj?

— Tolka? Јapaj? A diabli go wiedzą. Nie pamiętam. Może Јapajew? Albo Јapajski…

— A za co siedział?

— Za kradzież. Przywłaszczenie mienia. Jakieś mieszkanie wyczyścił i od razu go wsadzili, prosto z Pokrowki, nawet się mendy człowiekowi przespać nie dały. Piątkę dostał, a wypuścili go po dwóch, za wzorowe zachowanie.

— Z Petersburga?

— No. Z Nejszłotskiego. Potem tam z nim bywałem. Nie wiem tylko, czy zachował się jeszcze ten zaułek, czy nie, tam była taka duża budowa, budowali hotel „Leningrad”…

— A jak się nazywał główny?

— Daj już spokój, przecież ci wszystko tłumaczyłem…

— A może jeszcze coś sobie przypomniałeś? W końcu minął tydzień.

— Nie mogę sobie przypomnieć tego, czego nigdy nie wiedziałem. Wyjaśniam jeszcze raz: żołnierze mówili do niego „towarzyszu pułkowniku”. Fagasy zwracali się do niego tak samo, a między sobą nazywali go Główny albo Tatulek…

…Pamiętam dokładnie, że to było siódmego marca. Obudziłem się, bo ktoś mnie szarpnął za ramię. A ja po wczorajszym seansie byłem strasznie chory, w ogóle nie mogłem myśleć, a przed oczami miałem jakby tiulową firankę. A tu szarpie mnie Tolka Јapaj, oczy majak spodki, nic nie widzi i mówi: „Wstawaj, Alocha, dajemy drapaka, nikogo już nie ma”. „Jak to nikogo nie ma?” No i tu faktycznie — sala pusta, żywego ducha, łóżka rozgrzebane, wszystko porzucone, jak w czasie pożaru. Zerwałem się, ale ubrania nie ma! Ubranie nam nie przysługiwało. Tylko bielizna, szlafrok i kapcie. Kropka. I dokąd tu iść w takim stroju? Ze zdenerwowania zacząłem

szczękać zębami. Rzuciliśmy się z Tolikiem do wyjścia, a tu wszędzie pusto! Na sali operacyjnej pusto, w zabiegowych pusto, w pokoju wypoczynkowym pusto, na posterunkach nikogo… Wbiegliśmy do westybulu, ogromnego, jak ten twój dworzec, a tam też nikogo, tylko drzwi wyjściowe tłuką, bo przeciąg. I wtedy doznałem zaćmienia umysłu. Ciemno mi się zrobiło przed oczami i straciłem przytomność. Potem pamiętam jakiś brukowany zaułek… Stare, odrapane domy nade mną, jakaś czarna starucha gapi się na mnie z bramy… A jak już zupełnie doszedłem do siebie, to się okazało, że jestem w melinie Tolki, wśród złodziei i bandytów. No dobra, ale to już nieciekawe.

…No a jak? Pewnie, że byli bardzo dziwni! Pamiętam, na przykład, dwóch takich… Jeden — młody chłopak, szesnastoletni, ja sam byłem wtedy szczeniakiem, ale on wydawał mi się kompletnym smarkaczem. Na imię miał Denis, nazwiska nie pamiętam, to znaczy nigdy go nie znałem. Odstające uszy, cienka szyja, chude ręce, a graby wielkie i czerwone, jak u gąsiora. Szczeniak… A drugiego wszyscy nazywaliśmy Synalek. Nie wiem, czyim on tam był synalkiem, ale sam Główny tak do niego mówił: „A tewaz, Synalku, mój dwogi, zajmiemy się wami pewsonalnie…” Tych dwóch męczyli szczególnie. Co dokładnie im robili, tego nie wiedzieliśmy ani ja, ani nikt z nas. Ale oni krzyczeli. Bywa że dzień i noc, po kilka dni z rzędu. Wokół nich biegają lekarze z wykrzywionymi twarzami, ze strzykawkami, z kroplówkami, izolują ich od nas w odległym kącie, ale jaki ma to sens, skoro oni krzyczą na cały głos, aż do zachrypnięcia… No więc całkiem ich zabrali i umieścili gdzieś dalej, aż za drugim zabiegowym. Ale zdarzało się, że leżałem w pierwszym zabiegowym z rurą w tym samym miejscu, i słyszę, jak oni się tam drą przez cztery ściany i korytarz. Nie rozumiem, jak można wytrzymać takie męki, a jednak wytrzymywali. Człowiek wszystko wytrzyma. Pięć dni wyje z nieznośnego bólu, potem traci przytomność, a potem prześpi się z dobę i znowu świeżutki jak szczypiorek. Tylko nie pamięta, co się z nim działo… Mówiłem ci, co chcieli z nich zrobić? Nie? No i dobrze, nie ma o czym gadać. Może to rzeczywiście prawda? Nie daj Boże, żeby to była prawda…

— …A ten dom, w którym was trzymali? Sam budynek? Naprawdę nic pan nie pamięta?

— Nic. Nawet nie tyle nie pamiętam, ile po prostu nie wiem. Przywieźli mnie tam w nocy, w zamkniętej furgonetce. Pamiętam jakieś podwórze, deszcz leje, czarne ściany wokół, w żadnym oknie światło się nie pali… Nie pamiętam nawet, ile tam było pięter — po prostu nie wiem. Zagadka, kompletna tajemnica…

— I nikt nigdy nie wyprowadzał was na spacer?

— Jaki spacer, kochany? Kiedy? Między zabiegami? Między zabiegami śpisz niezdrowym snem i śnią ci się koszmary o babach…

Co zapamiętałem najlepiej, to właśnie westybul. Byłeś kiedyś na dworcu Witebskim? Identyczne pomieszczenie, dwukolorowe płytki pod nogami, oszklony sufit i jakieś takie, chyba żelazne, ażurowe kraty na ścianach…

…Zamiast spacerów były spotkania z towarzyszami. Dwa razy w tygodniu i jeszcze w razie potrzeby. Co kto komu powiedział, kiedy i po co, kto był przy tym obecny. Zwykły system, bardzo wygodny, mówiąc między nami, do wyrównania rachunków. Jak to było w Biblii powiedziane? Oko za oko, ząb za ząb. Ja jestem człowiek spokojny, ale nikomu nie radzę mnie zaczepiać. Bicie w mordę to zajęcie dla niedorozwiniętych. Ja i bez rękoczynów tak ci za skórę zalezę, że popamiętasz na całe życie i dziesięć razy się zastanowisz, zanim mnie drugi raz zaczepisz…

…Nie, z nikim z nich się nie widuję. No bo skąd? Tyle lat minęło! Był, co prawda, jeden ciekawy przypadek. Przychodzi taki jeden, przyprowadza swoją, jak twierdzi, żonę. Baba ma z pięćdziesiąt lat z okładem, a on góra trzydzieści, no, może trzydzieści pięć. Trzeba przyznać, że kobita ładna, ale w strasznym stanie… No dobra, nie o tym mowa. A ja wcale na nią nie patrzę, tylko na niego i własnym oczom nie wierzę: Deniska! Jak żywy, słowo daję. „Deniska, bracie! — wołam. — Nie poznajesz?” A on patrzy na mnie bezbarwnymi oczami i mówi: „Pan się myli, nie znamy się”. „Jak to się nie znamy?! Denis?” „Denis”. „A ja Loszka — Kaloszka! Pamiętasz laboratorium?” Nie pamięta żadnego laboratorium, tylko ramionami wzrusza. „I Synalka też nie pamiętasz?” Synalka żadnego nie pamięta… Widzę, że kłamie bezczelnie, ale co mogę zrobić? A najważniejsze, że nie wiem, dlaczego kłamie. Czemu się nie przyznaje? Boi się? Tyle lat minęło i już nikt o tych sprawach nie pamięta… Aż mnie złość na niego wzięła: „Nie zrozumiałem — mówię — dowcipu! Co, mózg ci do głowy uderzył?” Ale szybko się zmitygowałem: jaki Deniska? Przecież Deniska miałby teraz z siedemdziesiąt lat, byłby starym pierdzielem, tak jak ja… No to może krewny? Może Synalek? Ale do Synalka też się nie przyznaje. Kompletnie zapomniał języka w gębie. Dobra, odczepiłem się od niego, a jakiś czas później pomyślałem: więc Tatulkowi naprawdę się udało? Więc Denis rzeczywiście się nie starzeje, a do mnie ma ciągle złość, że o nim i o Synalku opowiedziałem wtedy komu trzeba?

…Coś tam się między nimi wydarzyło. Coś niedobrego, jakieś spięcie. Przypadkiem podsłuchałem, jak wrzeszczeli na siebie w palarni, zaślepieni i ogłuszeni własną złością: ten kurczak, małolat Deniska, i Synalek, człowiek w latach, solidny i wydawałoby się, wcale nie jakiś tam krzykacz, stateczny, wyniosły pan, siwy, z łysinką i ogromnym znamieniem na pół karku… Podsłuchałem i doniosłem o nich kumowi, nie ze złości, tylko tak, żeby ten cały Synalek nie uważał się za nie wiadomo kogo, burżuj jakiś… A poszło im o towarzysza Stalina, przy czym wypowiadali jakieś dziwne, obce słowa: „wyciąg z grzybów żuczi, nalewka z fioletowych mu czyn, pewnie chińska medycyna, ale padły również inne słowa: „nieludzkie męczarnie”, „przekleństwo”, „nieśmiertelność”…

Chaotyczna historia bez ładu i składu, bez początku i końca. Jurij nie zdążył nawet zwrócić uwagi na słowa o „znamieniu na pół karku”, gdy mężczyzna nieoczekiwanie przerwał w pół słowa i wrzasnął ochryple na całe gardło:

— Dość, dość, dość! Wynocha stąd! I to ze śpiewem na ustach! Koniec seansu. Teraz będę robił kupę. Chcecie popatrzeć, jak paralityk robi kupę? Widok, godny pióra mistrza. Samson odrywający łeb manneken-pisa…

I w tym momencie, znikąd, bez wezwania i bez rozkazu, zjawiła się bezszelestnie pulchna ślicznotka w nieprzyzwoicie przezroczystych jedwabiach i gigantyczny ekran pod lewą ścianą włączył się nagle, zajaśniał wszystkimi kolorami. W rękach ślicznotki pojawił się białoporcelanowy cud higieny, z czarnych głębin pomieszczenia buchnęło nieznośnym żarem i Jurij, który nie zdążył zamknąć ust, znalazł się w przedsionku medycznym, w atmosferze boskiego chłodu i niespodziewanego bezpieczeństwa, a dyżurny wykidajło przy stole wydał mu się teraz dobrym, starym znajomym…

W samochodzie dłuższy czas milczeli i chociaż droga nadal była straszna, Pracodawca nie śpiewał, lecz cichutko pogwizdywał przez zęby. Jurij wyciągnął zza pazuchy dyktafon, przewinął do tyłu i słuchał nieprzyjemnego głosu z chrypką.

— I jak ci się podobał? — zapytał Pracodawca.

— W porządku. Czwórka. Może nawet czwórka z plusem.

— Ale raz chyba skłamał?

— Zdaje się, że tak. O tym, jak został w pustej sali.

— Otóż to — przyznał Pracodawca z zadowoleniem. — A wiesz, po czym się domyśliłem? Zeszłym razem opowiadał mi tę historię zupełnie inaczej. Że wywieźli go w zamkniętej furgonetce za miasto i tam wyrzucili na śnieg.

— Aha… I jeszcze ten fragment o Denisce, który przyszedł do niego z żoną.

— To co?

— Też jakiś taki… nieprzekonujący. Kłamie, ale nie wiem, w którym momencie. Dobra. Widziałeś się z nim już kilka razy?

— Dwa. Dziś po raz trzeci.

— I co, nigdy nie udało mu się przypomnieć jak się nazywał ten, no, Synalek?

— Silecki — odpowiedział szybko Pracodawca i od razu było jasne, że kłamie. Sam to zrozumiał, roześmiał się i powiedział: — Nie, nie przypomniał sobie. Albo nie chciał sobie przypomnieć. Naprawdę, przysięgam. A dlaczego pytasz?

— Mam jednego znajomego — powiedział Jurij z całą niedbałością, na jaką było go stać. — Też ma takie znamię na pół karku.

— Tak? — Pracodawca zerknął na niego czujnie. — A w jakim wieku jest ten twój znajomy? — rzucił równie niedbale.

— Chyba sześćdziesiąt. Albo sześćdziesiąt pięć.

— Nie. To nie ten. Nie pasuje. Tamten miałby dziś setkę z hakiem. — Znowu popatrzył na Jurija, tym razem otwarcie i przenikliwie. — Chociaż, z drugiej strony, jakby się tak zastanowić…

Poznasz mnie z nim?

— Chyba nie — rzekł Jurij, dzielnie wytrzymując słynne baczne spojrzenie. — Po co ci to? Tylko niepotrzebnie zakłóciłbyś spokój starego człowieka.

Pracodawca nie odpowiedział. Jurij wyjął drugi dyktafon, tajny, sprawdził nagranie — tutaj też wszystko było w porządku. Dobrze, potem. Wszystko zrobię potem. Nie chcę dziś o tym myśleć. W ogóle nie chcę o niczym myśleć. Do diabła z tym wszystkim.

— A kim w ogóle jest ten twój Aleksy Matwiejewicz? — zapytał.

— Jak to? Nie wiesz? To przecież Aleksy Dobry. Wielki uzdrowiciel. Gazet nie czytasz?

— Nie czytam. Radia też nie słucham.

— I ulotek do skrzynki też ci nie wrzucają?

— Na reklamy nie zwracam uwagi, telewizji nie oglądam. Szary ze mnie człowiek, czego i tobie z całego serca życzę. Z czego on uzdrawia?

— Ze wszystkiego! — powiedział Pracodawca tonem uprzejmego arystokraty.

— I na cholerę on nam potrzebny?

— Nie nam — wyjaśnił Pracodawca. — To zamówienie.

— Jakie zamówienie?

— Żeby wszystko z niego wycisnąć. On sporo wie, ten Loszka-Kaloszka. Sam widziałeś.

— A kim jest zleceniodawca?

Pracodawca odpowiedział nie od razu i niechętnie:

— To Ajatollah. Wybacz.

„Znowu Ajatollah” — chciał powiedzieć Jurij, ale oczywiście nie powiedział. Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć, że nie należy tego robić? Że to niebezpieczne? Cała ta sprawa śmierdzi. A czy dolce nie śmierdzą? Jeśli się zacznie wąchać, to owszem. Ale jeśli nie wącha się zbyt uważnie, wtedy, oczywiście… wtedy nie śmierdzą. A ja nie chcę pracować dla Ajatollaha, jasne? Dla Pawła Piotrowicza Romanowa — z przyjemnością. Dla siebie oczywiście, jak najbardziej. A dla Ajatollaha nie chcę. Mdli mnie. I to nie tylko ze strachu.

Wjeżdżali do miasta, białego od świeżego śniegu i czarnego od cieni, rtęciowego światła i mokrego asfaltu. A za oknem biało, biało, tyle śniegu nasypało… a za oknem czarno, czarno, to już noc zagląda w okno

Pracodawca zatrzymał się przed sklepikiem „24 godziny”, bez słowa odliczył sześćdziesiąt dolców dwudziestkami i odjechał, machając na pożegnanie ręką. „Do jutra. O dziesiątej zero — zero, w miejscu pracy. Będziemy patroszyć jednego dziadka z bródką…” A niechby nawet z rogami. Jurij zszedł do sklepiku w suterenie i nakupił tam różności za czterdzieści dolców. Wszyscy go tutaj świetnie znali i brali od niego wszystko jak leci, dolce, marki, wzięliby nawet randy z RPA, według specjalnego kursu oczywiście, ale takie to już jest życie…

Ręce miał (w amerykańskim stylu) zajęte dwiema ogromnymi torbami i żeby nie ryzykować

upuszczenia drogocennych butelek, dochodząc do drzwi domu, nacisnął przycisk dzwonka podbródkiem.

Żanka na szczęście od razu przybiegła i otworzyła drzwi na oścież.

Po jej rozszerzonych oczach zrozumiał, że coś jest nie tak.

— Co jest?

— Twój Wadim… — powiedziała Żanka cichutko i jakby z przestrachem. — Wiesz, mnie się wydaje, że on jest jakiś nieswój.

— O dobry Boże! — powiedział Jurij, ale raczej z ulgą niż z niezadowoleniem czy rozdrażnieniem.

Po powrocie z tej swojej kretyńskiej ekspedycji na północny Kaukaz Wadim zachowywał się w sposób absolutnie dla niego nietypowy. Stał się dziwnie cichy, niepozorny, niezauważalny — i to do tego stopnia, że czasem wydawało się, że w ogóle go nie ma. Już przedtem był niepozorny, ale teraz jakby zupełnie znikł. Postarzał się. Któryś z chłopców zauważył nawet z pewnym przerażeniem, że chwilami Wadim traci kontrolę nad swoją twarzą i zaczyna wtedy przypominać strapionego i przypochlebnego bezdomnego staruszka. „Co się z tobą dzieje, stary? — pytali go. — Co cię gryzie?” A on bez zapału odcinał się cytatami z reklam telewizyjnych. Marisza, nie mogąc znieść tego rozkładu i degradacji, zaciągnęła go do zaprzyjaźnionej kliniki, gdzie stwierdzono, że fizycznie jest zdrowy, ale psychicznie stłamszony (co i tak było oczywiste), i zaproponowano cykl jakichś cholernych zastrzyków, od których Wadimowi zrobiło się jeszcze gorzej.

Teraz spał w fotelu przed włączonym telewizorem z wyciszonym dźwiękiem, a jego twarz była jeszcze bardziej żałosna i nieszczęśliwa niż zazwyczaj: rozchylone usta, opuszczone, szare powieki drgały. Jurij obwąchał go, ale nie poczuł zapachu alkoholu.

Dobra, niech sobie śpi. Potem się zobaczy.

Wrócił do kuchni, gdzie Żanka już działała na całego — szeleściła zatłuszczonym papierem, otwierała pudełka, rozkładała jedzenie na talerzach, kroiła coś różowego i tłustego, trzaskała drzwiczkami od lodówki, pobrzękiwała sztućcami — też pewnie zgłodniała i miała ochotę się napić. Zapragnęła się napić. (Ciekawe, czy można użyć takiego sformułowania?) Jedyne, co mu pozostało, to otworzyć butelki i przygotować dżin z tonikiem, pierwszą i najlepszą szklaneczkę. Syknęły otwierane puszki toniku, zagrzechotały kostki lodu w przezroczystym błękicie boskiego napoju… Stuknęli się grubymi szklankami, wypili. W zmęczonej głowie od razu wesoło zaszumiało i świat stał się lepszy, do przyjęcia, więcej nawet, stał się przytulny i dobry. Świat stał się dobry, ale wymagający — wymagał, żeby jak najszybciej wypić znowu…

Gdy zadzwonił telefon, oboje byli już weseli i rozanieleni. Żanka oddaliła się niezbyt pewnym krokiem, żeby pogadać z Mariszką (okazało się, że to ona dzwoniła) o jakichś potrawach i omówić przepis na tort „Arystokrata”. A Jurij stwierdził nagle, że właśnie stuknął

się szklanką z Wadimem, który pojawił się znikąd. Przespał się w fotelu i teraz był gotów do działania — aż mu policzki poróżowiały.

Zaczęła się dziwna rozmowa.

— Na kogo głosujesz? — zapytał nagle Wadim, wbijając widelec w rozpadający się kawałek wędzonego jesiotra.

— W jakim sensie?

— Na wyborach.

— Na jakich wyborach?

— Nie czytasz gazet, do cholery?

— Nie czytam! Nie czytam i już! Czemu się wszyscy uwzięliście? Nie czytam i wam też nie radzę!

— Mogę zmieniać przyszłość — powiedział nagle Wadim i popatrzył na Jurija wyczekująco.

— No i? — zapytał Jurij, nie doczekawszy się dalszego ciągu.

— Co „no i”? Mogę czy nie?

— Nie wiem — powiedział uczciwie Jurij.

— No to posłuchaj, do cholery! Mogę zmieniać przyszłość. To prawda czy nie?

— Stary… O Boże! — Jurij zrozumiał wreszcie, czego od niego chcą, ale teraz nie był już do niczego zdolny. — Słuchaj, stary, napijmy się, jak pragnę…

Wadim wyprostował się, jak marionetka pociągnięta za sznurki, popatrzył na Jurija, nic nie rozumiejąc, a potem oblizał wargi i dziwnie oklapł.

— No tak… — wymamrotał. — Zapomniałem, że jesteś pod wpływem… Wybacz. Widzisz, wydawało mi się, że mogę… tak mi się wydawało, jak się obudziłem. Taki miałem dobry sen.