"Bezsilni tego swiata" - читать интересную книгу автора (Strugacki Borys)

Rozdział 4 Grudzień Środa Noc Patriarchy

Nazywa się Sten Arkadiewicz Agre. Imię, zdawałoby się, niezwykłe, ale tylko w naszych odideologizowanych, złych czasach W rzeczywistości Sten oznacza „Stalin-Engels”. Zresztą, przy okazji mówiąc, miał starszego brata, którego nazywano Marlen — Marks plus Lenin. Ale skąd wzięło się u prawdziwego Rosjanina to egzotyczne nazwisko, nie udało mi się ustalić. Znający się na rzeczy ludzie twierdzą, że agre w sanskrycie oznacza „pierwszy”, czy nawet „najwyższy”, że po gruzińsku znaczy „oto”, a w hebrajskim agra (akcent na ostatniej sylabie) oznacza podatki. To wszystko, czego udało mi się dowiedzieć w tej kwestii.

…Zgodziłem się napisać o nim nie dlatego, że się was przestraszyłem. Nie przesadzajmy. Ajuz na pewno nie dlatego, że chcę wam pomóc. No i nie dlatego że widzę w tym zajęciu jakiś sens, ani nie z powodu pragmatyzmu. Zacząłem prowadzić te zapiski, ponieważ ostatecznie zrozumiałem: nie zostanie po mnie nic prócz tych notatek. Więcej nawet: po nim również nie zostanie nic prócz tych notatek. I może jeszcze kilku plotek, już teraz przypominających legendy. I mnóstwa wywiadów, nie dających żadnych informacji, a tylko jątrzących wyobraźnię i rodzących nowe legendy.

Rozpuszcza się o nim dziwne plotki i pikantne historyjki. Jak sądzę, w waszym departamencie ktoś je starannie zbiera, sortuje z wysuniętym językiem i uważnie analizuje Dopuszczam nawet możliwość, że część tych plotek została przez was wymyślona i rozpowszechniona… Mimo to przytoczę tu dwie legendy Jedną dlatego że wydaje mi się absolutnie doskonała, wyszlifowana w ustnym przekazie do stanu gotowej nowelki. A drugą dlatego ze sam byłem świadkiem tego wydarzenia i miałem okazję prześledzić, jak zgrzebna poczwarka faktu przeobraża się w barwnego motyla legendy.

A więc historia pierwsza. Akcja toczy się około tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, nie później jednak niż w dziewięćdziesiątym piątym. Jedzie trolejbus. Dochodzi południe, ludzi jest mało, wszyscy siedzą, cisza, spokój. Na siedzeniu z tyłu usiadł nieokreślonej proweniencji facecik, o którym na pierwszy rzut oka można powiedzieć tylko jedno: że jest na wielkim, proletariackim kacu. Najprawdopodobniej właśnie dlatego siedzi absolutnie sam i wyraźnie mu się nudzi I zaczyna mówić, a raczej wieszczyć:

— Na następnym przystanku — głosi — wysiądzie dwoje, a wsiądzie jeden…

— A na następnym nikt nie wyjdzie, a wejdzie matka z dzieckiem…

— A na następnym wyjdzie czworo, a wejdzie troje…

Na te proroctwa początkowo niewiele osób zwraca uwagę, jednak dość szybko ludzie się przekonują, że wszystkie te nieproszone przepowiednie zaczynają się dziwnym trafem sprawdzać. Wszystkie, co do jednej. I to z absolutną dokładnością.

— Na następnym przystanku wyjdzie troje, a wejdzie dwoje: mężczyzna i kobieta.

Zgadza się.

— Jaki tam następny? Moskiewski? Dwóch wyjdzie, dwóch wejdzie…

Co do joty!

Ludzie powoli otwierają usta ze zdumienia, wytrzeszczają oczy.

Teraz już wszyscy go słuchają, jak jakiegoś Zwanieckiego, wszyscy prócz wyblakłej dziewoi zagłębionej w kryminale. A reszta słucha łapczywie i serca słodko im zamierają. Jednak współpasażerowie nie odwracają się w jego stronę, tylko uszy wszyscy mają czujnie nastawione, jak koty.

— …A na następnym wyjdzie jeden i wejdzie jeden.

Dokładnie tak się dzieje: jeden wchodzi (i od razu zaczyna się z niepokojem rozglądać — czy tez znalazł się we właściwym miejscu i co się tu właściwie dzieje?), ale nikt nie wychodzi! Trolejbus stoi z otwartymi drzwiami, zegary tykają, już kilka złośliwych pysków odwraca się w stronę skacowanego proroka, już drzwi zaczynają się zamykać w tym momencie smętna dziewoja zatrzaskuje swoje czytadło i z krzykiem „ojej!” (albo czymś w tym rodzaju) przeciska się obok sąsiada i wyskakuje przez drzwi, które omal jej nie przytrzaskują, ale jednak udaje jej się wyskoczyć. Po trolejbusie przetacza się zdławione westchnienie. Wszyscy czekają, co będzie dalej, ale dalej nic się nie dzieje, prorok milczy, heroicznie walcząc z syndromem abstynencji. A gdy trolejbus zatrzymuje się na następnym przystanku, wstaje ze swojego miejsca — mały, niechlujny, krzywousty schodzi na stopień, żeby wyjść i na koniec mówi:

— W dziewięćdziesiątym szóstym wybiorą Jelcyna, ale w dwa tysiące szóstym będzie wojna jądrowa z terrorystami…

To właśnie o nim. Chociaż wcale nie jest maty, tylko rosły nie jest niechlujny, lecz bardzo zadbany i nigdy nie pije tyle, żeby następnego dnia mieć kaca. (W ogóle nie lubi się upijać. „W imię czego miałbym się upijać? — pyta ponuro. — Mnie i tak jest wesoło”). Doskonale pamiętam czasy, gdy wszyscy jeszcze byli żywi, a nawet zdrowi. Często bywał wówczas w dobrym nastroju, lubił sobie wypić szklaneczkę i z przyjemnością odprężał się przy żartach. Teraz już nie żartuje. Nigdy. A na tych, którzy w jego obecności pozwalają sobie na żarty, po prostu patrzy. Uważnie. Jakby czekał na dalszy ciąg.

Druga historia jest równie nieskomplikowana, ale mniej kanoniczna. Na pewnego (świętego) człowieka napada tłum rozbawionych nastolatków; nawąchali się jakiegoś świństwa albo po prostu tak się odstresowują. Otaczają go, przypierają do ogrodzenia i zaczynają dręczyć, a on odzywa się pełnym głosem, zwracając się do przywódcy: „Proszę nie zwlekać! Już jutro odnajdzie pan księgę! Autor taki a taki. Tytuł taki a taki. Niech pan szuka!” Wstrząśnięte (właściwie czym?) młode gnojki puszczają go jakby niechętnie, a przywódca faktycznie zaczyna szukać owej książki. Tej konkretnej książki, jak sami rozumiecie, nie znajduje, ale za to polubił czytanie i staje się po jakimś czasie porządnym, a nawet wybitnym człowiekiem.

Niezwykle interesujące w tej absolutnie pozbawionej smaku historii są warianty książek i autorów. Najczęściej wymieniana jest Biblia: Apokalipsa albo księga Eklezjasty; czasem zaś książki z dziedziny nauk przyrodniczych, na przykład Courant i Robbins „Co to jest matematyka?” Rozdział pierwszy, paragraf czwarty, równania diofantyczne, a czasem książki zupełnie nieznane i prawdopodobnie w ogóle nieistniejące, na przykład: Arthur Miles Jak zostać sobą. Ale najciekawsze jest co innego. Najciekawsze, że tamten zwraca się do łobuza per „pan”, i to we wszystkich wariantach tej historii, które słyszałem. On w ogóle jest jedynym znanym mi człowiekiem, który zawsze i do wszystkich zwraca się per „pan”, nawet do dziesięcioletniego pętaka.

Co się zaś tyczy samej historii, tak naprawdę wszystko było inaczej. On wjechał na swoje trzecie piętro windą, a ja, Tengiz i Marisza postanowiliśmy pójść na piechotę. Tych dwóch typków sterczało na schodach piętro wyżej (i to od dawna, sądząc po stercie niedopałków) i gdy zaczął otwierać drzwi w kracie, zaatakowali go i nawet zdążyli kilka razy uderzyć. Czego właściwie chcieli, nie dowiedzieliśmy się nigdy, ale nie zdążyli zrobić mu nic złego. Podeszliśmy bardzo szybko i Tengiz wziął ich w obroty. Podbiegłem, żeby podnieść go z podłogi, ale on już wstawał, przytrzymując się kraty, blady i wściekły, krew spływa mu z twarzy, oczy jak spodki. „Niech pan go tutaj da” — polecił Tengizowi, wskazując typka, który był bliżej, a sam pochylił się do przodu, podszedł bardzo blisko, nachylił się do jego ucha i coś powiedział, ale nie usłyszeliśmy co. A potem polecił Tengizowi, żeby ich puścił, i odeszli, ledwie powłócząc nogami, jak pokorni paralitycy. A ten niższy zszedł trzy stopnie na dół i nagle odwrócił się, i zapytał z ogromnym zdumieniem: „Ale dlaczego?” „Niech pan idzie. Potem pan zrozumie” — odpowiedział i na tym skończyła się awantura, a zaczęły się opatrywanie ran, zastrzyki przeciw tężcowi i cała reszta zamieszania z dziedziny naszej Mariszki.

Krąży również opowieść o tym, jak ożywił człowieka, dziewięćdziesięcioletniego starca, który umierał spokojnie na rękach zalewającej się łzami rodziny i który po odzyskaniu przytomności zawołał:

„Wujaszku Sten! To przecież ja, Szczurek! Bujał mnie pan na kolanie, pamięta pan?”

W ogóle krąży podejrzanie dużo historii o ludziach, znacznie starszych od niego albo przynajmniej w równie podeszłym wieku, którzy pamiętają go z czasów dzieciństwa — właśnie takiego, jaki jest teraz. Sam byłem obecny przy podobnym przypadku, gdy przyprowadził w przystępie rozpaczy swoją żonę, Tatianę Olegownę, do jakiegoś wielkiego uzdrowiciela, a ten na jego widok ryknął: „Synalek! Nie poznajesz mnie czy co? To przecież ja, Loszka-Kaloszka!” Z jego słów wynikało, ze obaj pięćdziesiąt lat temu siedzieli w jednej celi albo coś w tym rodzaju.

Dziwna historia, jeśli wziąć pod uwagę, że on nigdy z żadnego powodu nie siedział i że, według słów uzdrowiciela, w ogóle się przez te lata nie zmienił. Przez pięćdziesiąt lat?! Z drugiej strony, ten uzdrowiciel niewart był złamanego grosza, wcale nie pomógł Tatianie Olegownie…

O jego przeszłości w ogóle niewiele wiadomo. Nigdy o sobie nie opowiadał, nigdy niczego nie wspominał. Może nie ma czego wspominać? A może o wszystkim zapomniał i istnieje teraz wyłącznie w teraźniejszości i przyszłości? Gdy kiedyś spytałem go wprost, odpowiedział nieoczekiwanie spokojnie, z pewnym nawet zdumieniem „Ale ja naprawdę nie mam nic do powiedzenia na temat swojej przeszłości. Nie ma w niej nic, prócz licznych prób i błędów. Nie chcę tego wszystkiego wspominać. Udane próby dawno stały się moją teraźniejszością, o nieudanych nie chcę opowiadać, bo mi wstyd. Wstyd do tej pory. Wystarczy mi to, że nie powtarzam swoich błędów”.

To nieprawda. Powtarza swoje błędy. Przecież nie jest Panem Bogiem ani geniuszem, tylko interpretatorem. To jego własne słowa „Zrozumcie, nie jestem stwórcą, jestem tylko interpretatorem. Niczego nie tworzę, wszystko już zostało stworzone przede mną i beze mnie. Ja tylko nazywam”.

Pomijam absolutnie wszystkie historie i legendy dotyczące zabójstw, okaleczeń i innych łajdactw. Teraz krążą pogłoski, nawet w gazetach o tym pisali, jakoby zabójcy coraz częściej używali trucizn paraliżujących nerwy. Albo bardzo dziwnego gazu, zabijającego niemal błyskawicznie. Znajduje się trupy obywateli (przeważnie bogatych biznesmenów, prezesów różnych spółek, magnatów naftowych i innych oligarchów), których życie skończyło się nieoczekiwanie na skutek nagłego przerwania procesu oddychania. W mojej statystyce trafiły się trzy takie przypadki w ciągu ostatniego roku, ale domyślam się, że takie rzeczy zdarzały się również wcześniej. Znajdowano ich w sklepach, w pociągach, na klatkach schodowych, czasem obok własnych ochroniarzy, którzy również ucierpieli, ale doszli do siebie i nic nie potrafią powiedzieć — szli sobie za bossem i nagle zaczęli mieć problemy z oddychaniem, w oczach im pociemniało, stracili przytomność, ocknęli się, a tu trup i dookoła pachnie spalonym papierem… No więc to wszystko nie ma z nim absolutnie nic wspólnego. Nigdy by tego nie zrobił. Powiedziałbym, że jest dobry „Nie chciałbym zostać uznany za staromodnego, ale uważam, że życie jest świętością”. „Nie my je daliśmy i nie my powinniśmy je odbierać”. „Śmierć jest większa od największego problemu”. I tak dalej…

Rano zazwyczaj przegląda prasę. (Prenumeruje cztery gazety różnych orientacji i jeszcze jedną mieszaną — kilka lat temu zaprenumerował mu ją jakiś „życzliwy”, który woli się nie ujawniać.). Czyta chciwie. Sapie. Chrząka. Prycha Nagle zaczyna zaciekle dłubać w nosie. Ślizga się łokciami po rozłożonych stronach, gniecie je bezlitośnie, a potem wygładza je bezmyślnie suchymi, białymi dłońmi. Szczękając nożycami, wycina notatki. Albo tablice. Albo kawałki tekstu.

Nie sposób zrozumieć, co właściwie go interesuje. Wygląda na to, ze wszystko. Wrodzony opór przed bratobójstwem (artykuł Konrada Lorenza). Teraźniejszość i przyszłość literatury (przegląd za obecny rok), Operacja „Gryf” (jak Skorzeni próbował zlikwidować Eisenhowera w grudniu 1944 roku). Oblężenie Watergate (afera, która załatwiła Nixona). Piekło i raj, zagubione na oceanie (o wyspach Galapagos). Poszukiwanie odpowiedzi na trudne pytania (na temat wychowania seksualnego dzieci i nastolatków). Kapitulacja porucznika Onody (historia samuraja, który samotnie kontynuował walkę na Filipinach aż do 1972 roku). Średni wiek — 900 lat (artykuł o długowieczności) Wyznanie zabójcy (wyznania terrorysty Baruha Nadeli, który zorganizował zabójstwo hrabiego Bernadotte). Tłum samotników (o rockerach i im podobnych)…

Ale przede wszystkim różnego rodzaju statystyka. Procent wydatków wojennych w globalnym produkcie narodowym USA. Płynność kadr: przyczyny i ostrzeżenia. O problemie urodzeń i pechu demograficznym. Intelekt uczonych Cambridge. Pokolenie roku 2000. Produktywne rejony oceanu…

Wycinki umieszczane są w teczkach zawiązywanych tasiemkami, a pocięte i pogniecione strony gazet lądują w koszu. Nie przypominam sobie ani jednego przypadku, żeby w jakikolwiek sposób wykorzystał te informacje. Nie jest erudytą, ma słabą pamięć, a może nie chce mu się z niej korzystać. Ja jestem jego pamięcią. Po to mnie właśnie trzyma, żebym pamiętał wszystko, co nagle staje się potrzebne Ale taka potrzeba pojawia się rzadko, bardzo rzadko, zazwyczaj jestem wykorzystywany nie jako bank danych, lecz jak zwykły notes.

„Kiedy mam spotkanie z tym kretynem z» Daily News«?” „Chciałbym się zobaczyć z Manszą, proszę się z nią skontaktować i wyznaczyć spotkanie na środę, od piętnastej do szesnastej…” „Zapomnieliśmy odpowiedzieć Instytutowi Astronomii Stosowanej?

Zapomnieliśmy. Bardzo ładnie. Niech pan naszkicuje tekst z uprzejmą odmową, podpiszę. „Z równym powodzeniem mógłby kupić sobie kalendarz i, powiedzmy sobie szczerze, kosztowałoby go to znacznie taniej Ale pomiatanie papierem wcale nie jest ciekawe, nie mówiąc już o tym, że niemożliwe.

Prócz gazet i czasopism nie czyta nic. Od dawna wszedł w wiek, gdy beletrystykę się pomija i w ogóle niewiele się czyta, a jeśli już, to literaturę faktu: słowniki, encyklopedie, eseje historyczne albo najbardziej niespodziewane podręczniki.

Mieszka sam, już od czterech lat. Jego żona, Tatiana Olegowna, jest bardzo chora i cztery lata temu została przeniesiona do specjalnej kliniki — chyba już na zawsze. Jeździ do niej co poniedziałek. Za każdym razem wraca zły, ponury i sapie jak smok: „Dość tego! Nigdy więcej tam nie pojadę. I proszę nie próbować mi o tym przypominać! Dosyć!” Ma również syna. Syn wygląda na trzydzieści lat. Mieszka teraz, jeśli mnie pamięć nie myli, w Australii, ma antykwariat. Rosły, jasnowłosy, niepodobny ani do matki, ani do ojca, przystojniak o manierach nomenklaturowego dziedzica z silnym angielskim akcentem. Przyjeżdża kilka razy w roku, mają jakieś wspólne, niezrozumiałe dla mnie, chyba filatelistyczne, sprawy. Ale przede wszystkim on (mam na myśli syna) od dawna i beznadziejnie poluje na starożytny zegarek Tengiza. Dostaje świra na punkcie tego zegarka, z każdym przyjazdem proponuje coraz większą sumę i w swoim łamanym rosyjskim (jakby miał kluski w gębie) błaga tatusia (Daddy), żeby pomógł mu przekonać Tengiza. Daddy się uprzejmie uchyla, Tengiz również, a pół roku później wszystko powtarza się od początku. Prócz tego zegarka nic go z synem nie łączy, tak mi się przynajmniej wydaje. Obcy ludzie, uprzejmie obojętni wobec sobie. Wobec zwierząt jest również absolutnie obojętny, ale trzyma w domu żółwia o imieniu Staruch, który szeleści po kątach pogniecionymi gazetami i wpatruje się swoimi bezmyślnie bystrymi oczkami w przestrzeń, jakby widział coś poza horyzontem wydarzeń. (Wyobrażam sobie, jak ciemną jesienną nocą, zamknięty w swoim sześciopokojowym mieszkaniu on bierze żółwia do ręki, gładzi palcem chłodny, gładki pancerz, zagląda w nieruchome oczka i umiera z samotności i tęsknoty).

Mieszkanie jest olbrzymie, bardzo stare, z utrwalonymi zapachami przeszłości Od podłogi do sufitu cztery metry z kawałkiem, stiuki (morskie bóstwa, wodorosty, najady i nereidy), instalacja zewnętrzna na archaicznych porcelanowych izolatorach, ogromne żyrandole w salonie i gabinecie, w sypialniach zaś (dwóch) droga boazeria, a w oknach kolorowe witraże przedstawiające żółte słońce ponad brązowym horyzontem.

Jest tam również odległy, mały pokoik bez okien, właściwie komórka, zastawiona stelażami. Stoi w niej komputer, zawsze włączony (pracujący w programie Crossyst — pojęcia nie mam, co to za program), a przeciągi nieprzyjemnie kołyszą rozwieszonymi na stelażach niezliczonymi robionymi na drutach ogonami — ogony są długie, wąskie, tylko na pięć rządków, szaroczarne, niczym zawszone warkocze koczownika. W tym pokoju zawsze panuje półmrok; strasznie tu jak w kaplicy, pachnie kurzem i pajęczyną.

Czy ma przyjaciół? Ciekawe pytanie. Sam chciałbym to wiedzieć. Przyjaciele to ludzie, których lubisz za wszystko, za wszystko bez wyjątku. Prawie tak, jak samego siebie, bo tylko z samym sobą możesz dogadać się w każdej sprawie, z wściekłości strzelić w pysk, a potem wybaczyć, płacząc z rozrzewnienia. Więc takich ludzi on nie ma. Ma wprawdzie nas, ale my nie jesteśmy dla niego przyjaciółmi, raczej ukochanymi dziećmi. Ale nie traktuje nas jak równych sobie, choć bez nas jego istnienie nie ma sensu. Ale stoimy stopień niżej. Jesteśmy niczym wymęczona, wycierpiana książka dla pisarza, posąg dla rzeźbiarza, brylant dla jubilera. Można radośnie i czule kochać klejnot, wyszlifowany z kawałka nieczystego diamentu, ale nie można się z tym kamieniem przyjaźnić.

Od czasu do czasu przychodzą do niego goście. Zazwyczaj są to ludzie w podeszłym wieku, zwykle mężczyźni, rzadziej kobiety. Czasem to dość dziwne wizyty. A najdziwniejsze, że nikt nigdy (poza szalenie rzadkimi przypadkami) nie przychodzi do niego dwa razy, choć za każdym razem widać, że to starzy znajomi, pokrewne dusze, kopę lat, dawnośmy się nie widzieli i tak dalej.

Najczęściej bywa u nas Akademik. Człowiek — góra. Quinbus Flestrin. Ogromny, pyzaty, łapy jak bochny, szerokie bary, potężne łydki, policzki jak dwa pierogi. Tak właśnie się do niego zwraca: Akademiku. Czasami: Laureacie. Rzeczywiście jest akademikiem (fizykochemikiem, zajmującym się ropą), bardzo znanym w pewnych kręgach i laureatem najbardziej niewyobrażalnych nagród, w zeszłym roku, na przykład, otrzymał bardzo prestiżową nagrodę króla saudyjskiego — jakąś niewiarygodną górę dolców (minus podatek, rzecz jasna) Ale z sensei wcale nie rozmawiają o całej tej fizyce z chemią ani o ropie, lecz o znaczkach pocztowych i pieniądzach Sensei skarży się, że ciągle brakuje mu pieniędzy i ze zaproponowali mu niedawno „numer 4” (nie chodzi, rzecz jasna, o numerację biustonosza, lecz o jakiś cenny znaczek — „na wycinku z moskiewskim stemplem”), a zmuszony był odmówić. Przeklęta bieda Na co Akademik odpowiada mu w tym stylu, że pieniądze szczęścia nie dają, i sam z kolei skarży się, ze niedawno (za pieniądze króla saudyjskiego) zakupił kilka całkiem niezłych znaczków od jednego starego pryka, a teraz ten się rozmyślił i żąda zwrotu wszystkiego, grozi milicją, opinią publiczną i rzekomo gotową na wszystko rzekomą mafią… O ile rozmowy o pieniądzach były dla mnie zrozumiałe i nawet interesujące (pieniądze to zawsze interesujący temat), gdy zaczynali mówić o znaczkach… Tengiz twierdzi, ze obaj są wielkimi znawcami. Możliwe. W każdym razie ja z tych rozmów o znaczkach nie rozumiałem nic.

— To samoprzylepne?

— Nie, wodne.

— Poziome?

— Trzy poziome, a na wycinku pionowe.

— Aha. Nieźle. Trójka. To chyba Kronsztad? Szkoda, ze kasowana.

— Jaka jest, taka jest. Nie ja stawiałem.

— A z dużą perforacją nie ma?

— Jest, czysta, w czworobloku.

— Piątki nie ma?

— Stemplowana. Z trzech.

I tak dalej. Oddajcie to waszym szyfrantom. Jest tez pewien bardzo dziwny gość. Kiedyś pojawił się, nie uprzedzając o wizycie telefonicznie — niemłody, niestary, czerwonobrązowy niczym fajka i tak samo przesiąknięty tytoniem, zgodnie z ostatnią modą kiepsko ogolony (kilkudniowy zarost), niewysoki, ale jakiś taki dziwny, odstręczający jak grzech śmiertelny. Nie chciałem go wpuścić, ale on tylko popatrzył na mnie oczami Draculi (spode łba, źrenica na całą tęczówkę, białka z czerwonymi żyłkami), popatrzył i przedstawił się (głosem jak papier ścierny), nieprzyjemnie grasejując, ze jest agentem ubezpieczeniowym i musi koniecznie porozmawiać z czcigodnym panem Agre, mając na uwadze jego, Stena Arkadiewicza, palącą potrzebę… Nie, właściwie nie przypominał Draculi (do licha z tym Draculą, co ja o nim wiem?), tylko starego

Pew, ślepego zabójcę ze Stevensona. Przestraszyłem się okropnie, aż do mdłości, no i go wpuściłem. Okazało się, ze się znają i to najwyraźniej od dawna. Rozmawiali o czymś bitą godzinę, omawiali jakieś idiotyczne ankiety, razem je wypełniali, kłócili się na temat odpowiedzi na kretyńskie pytania („Mieszkał pan przez większość życia w dużym mieście? Tak, nie…” „Regularna dbałość o higienę zębów? Tak, nie…” „Gimnastyka: regularna, nieregularna, umiarkowana, aktywna…”) Prawie ich nie słuchałem, tylko wpatrywałem się w agenta jak zahipnotyzowany. Patrzenie na niego bez drżenia, niemal fizycznego, było niemożliwością, ale patrzyłem, niemal nie słysząc i prawie nie rozumiejąc Potem zaczęły się pojawiać nazwiska, przeważnie nieznajome, ale nagle przemknęło coś znanego: Kostomarow, Chan… (Jaki Chan? Tengiz?) I wtedy czcigodny Agre wstał majestatycznie i powiedział: „Poproszę pana do siebie!” (jakby do tej pory nie byli u niego, tylko na klatce schodowej). Poszli do komórki i jeszcze dobrą godzinę gadali lam o czymś, od czasu do czasu podnosząc na siebie głos, aż wreszcie wyłonili się stamtąd, agent ubezpieczeniowy z przodu — z zadowoloną miną i już nie taki straszny jak na początku, a czcigodny Agre za nim — z wykrzywioną twarzą i lampką koniaku w dłoni. Potem, siedząc na swoim miejscu pracy, przez pół godziny po wyjściu agenta pociągał ten koniak w milczeniu, jakby dochodził do siebie po silnym stresie. A gdy ośmieliłem się zapytać, o co właściwie chodzi i kto to był, odpowiedział: „To anioł śmierci” i znowu zajął się swoją lampką. Uwierzyłem mu. Prawie. Ponieważ nie uwierzyć było trudno, a uwierzyć — absolutnie niemożliwe…

Przytoczyłem ten epizod, żeby uświadomić wam jedno: nie będziecie mieli ze mnie większego pożytku. O jego kontaktach nie dowiecie się niczego interesującego, tak jak ja nie dowiedziałem się o tych kontaktach nic przez dziesięć lat przykładnej służby.

Co się zaś tyczy jego klientów, to dziesiątki dziesiątków przewinęło się przed moimi oczami. Wszyscy zostali oficjalnie wprowadzeni do odpowiednich plików, a pliki te mogą być udostępnione w dowolnym momencie — na żądanie, powiedzmy, służb podatkowych. Dziesiątki dziesiątków, przede wszystkim mam i babć ze swoimi pociechami… Wśród nich trafiali się również ojcowie i dziadkowie, ale to wariant bardzo rzadki, niemal egzotyczny. Chciwe rodzicielskie oczy w chciwym oczekiwaniu na cud teraz, od razu, najlepiej w trakcie seansu… Dziecięce oczy, pełne lęku, który szybko i wzruszająco zostaje zastąpiony zalęknioną ciekawością, by wreszcie ustąpić miejsca rzeczowości, i oto stoi przed tobą sapiący w skupieniu chłopiec, pochłonięty czymś bardzo zajmującym, porywającym, cudownym… na przykład podarowanym właśnie zestawem „zrób to sam”… I zawsze udręczony okrzyk: „Ale dlaczego nie można dziewczynki?!”

On sam nie wie, dlaczego nie umie pracować z dziewczynkami. Z dziewczynkami, z dziewczętami, z matronami… Powiedział kiedyś (nie mnie, ale w mojej obecności), że widzi ludzi jakby na wylot: żyły, skomplikowaną strukturę komórkową, nici nerwów, kolorowe, o bogatych odcieniach, pogmatwane tkanki, ale kompletnie nie widzi kobiet: są dla niego niczym terakotowe, grafitowe, szmaragdowe, malachitowe naczynia — nieprzezroczyste, a przy tym niezrozumiale, niemal bosko piękne… Można się nimi zachwycać, nie sposób z nimi pracować. A jednocześnie rodzice dziewczynek są niewiarygodnie, wybitnie, zdumiewająco, nieprawdopodobnie wręcz natrętni!

Trzeba mu przyznać, że jest skromny. Nie ma o sobie zbyt wysokiego mniemania. Za swój największy, niewybaczalny grzech uważa lenistwo i kompletną nieumiejętność zajmowania się tym, co go nie interesuje. Gdy upominam go, że należałoby wreszcie popracować, odpowiada mi cytatem z Eklezjasty. „W dni szczęścia korzystaj z niego, w dni nieszczęścia — rozmyślaj… „, ale w rzeczywistości wcale tak nie myśli. Po prostu nawiedzające go ataki twórczego otępienia męczą go jak egzema — na to się nie umiera, ale nie sposób wyleczyć do końca.

Wiem, że nie lubi rozmyślać o swojej egzemie. Nudzi go myślenie o niej. Od dawna (przynajmniej tak mi się wydaje) nudzi go samo życie. Od czasu, gdy przeżył dwudziesty drugi atak zawodowej impotencji i nagle zrozumiał, że te ataki po prostu będą się powtarzać. To chyba jedyna rzecz, która niepokoi go naprawdę.

Zapewne sam już nie pamięta, kiedy stało się to po raz pierwszy i ostateczny. Musiało to przypominać odkrycie w sobie nasion śmierci — nagle zaczynasz rozumieć, uświadamiasz sobie po raz pierwszy, że jesteś śmiertelny i że nie będziesz już zbyt długo czekał na śmierć, powiedzmy, jakieś piętnaście, dwadzieścia lat… A przecież dopiero wczoraj miałeś się za nieśmiertelnego, a więc prawie nim byłeś! Czym jest dwadzieścia lat życia w porównaniu z nieśmiertelnością? Czym są skąpe dawki… pojedyncze eksplozje… szczęśliwe paroksyzmy natchnienia, które stały się tak obrzydliwie rzadkie, w porównaniu z tą triumfalną świadomością potęgi, która rozsadzała cię jeszcze tak niedawno, jakieś dziesięć lat temu… poczucie nieograniczonej wszechmocy… poczucie Boga w piersi, właśnie tutaj, pod samym dołkiem, pod obojczykami, gdzie od niedawna nie ma już żadnych odczuć, prócz, rzecz jasna, tępego bólu, jeśli przyjdzie ci do głowy, jak za dawnych lat, gonić odjeżdżający autobus…

Widzę, jak gorzko zazdrości ludziom, którzy mogą realizować swój profesjonalizm w dowolnym momencie, kiedy tylko zapragną. Zazdrości malarzom. Muzykom. Akrobatom. Jeśli akrobata zechce zrobić salto w tył — napina mięśnie, przykuca, podrzuca ciało, przekręca się w powietrzu i znowu jest na nogach, stoi mocno i pewnie, jak wkopany. Albo muzyk uderza w klawisze i rodzi się melodia, której przed chwilą jeszcze nie było, a która nagle zaczęła istnieć… A najważniejsze, ze uczynił to w momencie, w którym tego zapragnął. Przyszło mu do głowy… Zachciało mu się… Niejednokrotnie (z różnych powodów) powtarzał przy mnie: „Już wiem, dlaczego tak wielu ludzi tak chętnie zajmuje się rąbaniem drewna — przynajmniej od razu widzą efekt swojej pracy…” To nie jego słowa, to cytat, tylko nie pamiętam skąd.

Współczuje twórcom różnej maści, ponieważ tworzenie to wynajdywanie, powoływanie do istnienia czegoś, co przed tobą, bez ciebie i mimo ciebie nie istniało. Wynajdywanie wciąż od nowa — na przykład wynalezienie wiedzy o siedzącym przed tobą człowieku, który nic nie rozumie, tylko wytrzeszcza oczy i nawet mu do głowy nie przyjdzie, że wszystko już się zdarzyło, że widzisz przed sobą nie jego wytrzeszczone oczy, nie marne ciało, lecz jego istotę, jego duszę. Jego teraźniejszość i przyszłość, na wiele lat naprzód, amen…

Jak widzicie, powoli zbliżam się do rzeczy najważniejszej: do jego pracy. Podchodzę jakby po rozkołysanej, niepewnej spirali, zbliżam się i nie mogę się zbliżyć, ponieważ nie wiem, jak najdokładniej o niej opowiedzieć.

Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Sam chętnie i bez jakiegokolwiek przymusu opowiada o swojej pracy wszystkim, którzy go o nią spytają. Czasem wydaje mi się, że sam próbuje zrozumieć to, czym się zajmuje; właśnie próbuje, stara się, usiłuje — przeważnie niezręcznie, czasem nie bez finezji, a zawsze bez powodzenia.

Uważam za godne uwagi i dość dziwne, że choć chętnie zgadza się na wywiady z dziennikarzami, odmawia różnym opiniotwórczym pismom. „Wiadomości Moskiewskie” — zdecydowanie nie. „Prawda” — nie. „Kommiersant” — nie, nie i jeszcze raz nie. „Moskiewski Komsomolec” — raczej nie… „Argumenty i Fakty” — chyba tak, chociaż… nie, przepraszam, jednak nie… Za to coś takiego jak „Logos i Kosmos „— z przyjemnością! „Głos Niewiadomego” — tak, tak, jutro o dwunastej. „Czarna Aura” — proszę bardzo!

(Rozumiem, że jego praca żywi go i karmi, że reklama jest mu potrzebna jak chleb powszedni, choćby po to, żeby utrzymywać określony poziom życia. Nie mówię już o wzniosłych zadaniach i nienazwanych celach… Zresztą, gdyby się zastanowić, to po cholerę mu reklama, jeśli mamy po pięć, sześć zamówień w tygodniu i jesteśmy kapryśni niczym rozdrażniony Nero Wolfe? Ale on uwielbia dostawać honoraria za swoje wywiady. „Ha! — wykrzykuje pełen radosnego zadowolenia. — Sto dolców! A to nam się udało! Tacy pracownicy to są pracownicy!”)

Oto na przykład fragment jego wywiadu, udzielonego korespondentowi gazetki „Purpurowy Poranek Magii”:

— …A więc to jednak cudowny dar?

— Dar… no tak, dar. W tym sensie, ze pochodzi od Boga, bo wynika z nieprawdopodobnego splotu chromosomów. Ale dlaczego mówi pan „cudowny”? Instynkt, który sprawia, ze sikorka w pewnym momencie zaczyna interesować się gałązką, podnosi ją, zanosi na drzewo, jeszcze nie wiedząc dokąd, a potem nagle, w jakiś sposób — ale jaki? — zaczyna rozumieć, że właśnie tutaj, na tej gałęzi, tylko tu i nigdzie indziej… Czy to jest cud?

— Ale to… jakby to powiedzieć… to działalność czysto instynktowna.

— A uczony, który nocą w półśnie zrozumiał nagle, ze trzeba tensor energii impulsu przyrównać, niech go diabli wezmą, do tensora masy, bo wtedy wszystko znajdzie się na swoim miejscu i wszechświat nabierze nowego sensu? Czy to nie instynkt? Tylko proszę mi nie mówić, że to intelekt! Specjalnie wypytywałem matematyków i fizyków. Rozum jest niezbędny, by wytłumaczyć odkrycie, sprawić, że stanie się ono zrozumiałe dla otoczenia, a przede wszystkim dla samego odkrywcy. Ale samo odkrycie nie ma z rozumem nic wspólnego. Pojawia się znikąd, z pustki, z białego sufitu, z palca wskazującego… A na przykład lekarz, który z wyrazu twarzy, smutków w oczach, koloru skóry na dłoniach stawia dokładną diagnozę…

— To po prostu doświadczenie… informacje, wiedza, gromadzona z upływem lat…

— Komputery mają więcej wiedzy i informacji, ale jaki z nich pożytek, jeśli nie mają programu? A jaki program pracuje w głowie tego lekarza, kto go tam umieścił? I skąd wiadomo, że ten program jest w głowie? A może tkwi we wszystkich komórkach ciała? A może w duszy?

— To prawda, ale bez informacji każdy program będzie bezsilny…

— A kto powiedział, że ja obywam się bez informacji7 Przede mną siedzi chłopiec, widzę jego ręce, rumieniec na policzkach, uszy.

Czuję jego zapach. Słyszę głos. Słowa, które wypowiada, jego odpowiedzi na moje pytania i ton tych odpowiedzi… To więcej informacji niż zdobywa dowolny komputer A przecież ja nawet nie wiem, które z tych informacji będą mi potrzebne, a które nie. Program decyduje za mnie. To może być ten sam program co w małym, gorącym ciałku sikorki, ale znacznie bardziej złożony… Zresztą, kto wie? Może właśnie na odwrót — dużo bardziej prymitywny.

— Czyli pan po prostu zadaje pytania?

— Po prostu zadaję pytania i słucham odpowiedzi. Obserwuję odpowiedzi W odpowiedziach jest wszystko, czego potrzebuję. Tylko pytań mam, niestety, coraz mniej.

— A więc każdy chłopiec…

— Każdy chłopiec. Mówiąc ściśle, każdy człowiek w ogóle. Każdy człowiek to żywy grób talentu.

— I pan rozkopuje ten grób?

— Prostacko rzecz ujmując, tak. Tyle że nie rozkopuję, lecz… otwieram.

— I jest pan pewien, ze w ten sposób uszczęśliwia pan człowieka?

— Wcale nie jestem pewien. Ja nie mam sprawiać, że ludzie stają się szczęśliwi, ani czynić ich lepszymi. Ja tylko szukam w nich talentu i wybieram ten najpotężniejszy, dominujący.

— A jeśli nie ma talentu?

— Do tej pory nic takiego mi się nie zdarzyło. Nie miałem jeszcze takiego przypadku. Może nie zawsze udaje mi się wydobyć największy talent, ale zawsze jakiś znajduję… Kompletne beztalencie to widocznie niezwykle rzadki przypadek…

Rzeczywiście, tak to właśnie wygląda. Chłopiec siedzi przed nim, mniej lub bardziej swobodnie, w specjalnym wygodnym fotelu po jednej stronie biurka, a on, skurczony na drewnianym krześle z prostym, rzeźbionym oparciem po drugiej stronie biurka szczęka drutami

i zadaje pytania. Czasami śpiewa i prosi, żeby się przyłączyć. Albo deklamuje wiersze. Albo je wymyśla na poczekaniu. Albo zaczyna rozwiązywać zadania logiczne. Wariantów jest mnóstwo i nigdy nie wiadomo, jaki wybierze tym razem. Moim zdaniem sam tego do końca nie wie.

Jego ulubione zajęcie w czasie pracy to robienie na drutach długich wełnianych warkoczy, niemających absolutnie żadnego przeznaczenia. Służą do tego trzy kłębki wełny — czarna, szara i biała. Prowadzi swój wykład? dialog? badanie? i szczęka drutami, nie patrząc na rosnący warkocz, który wypełza spod jego palców. Potem go leniwie pruje (mamrocząc na przydechu jakieś posępne, szamańskie zaklęcia) albo uroczyście, niczym chorągiew, niesie przez całe mieszkanie i wiesza w komórce, wśród dziesiątków innych…

Doczytał wydruk do tego miejsca i, nie patrząc, odłożył kartkę na bok, na nagromadzoną w ciągu miesiąca warstwę książek, rękopisów, gazet, pomiętych listów, opakowań po środkach nasennych i podobnych zadrukowanych kartek na drogim, błękitnym papierze. Usiadł na łóżku, spuszczając bose stopy na podłogę. Trzeba wstawać. W mieszkaniu panowała jak zwykle głucha cisza, ale po kilku sekundach wyróżnił delikatny, suchy trzask, wydawany przez żarówkę, która właśnie zamierzała się przepalić w stojącej lampie. Potem, na tle ciszy i trzasku, pojawił się nowy dźwięk — nie od razu się domyślił, że to z niedokręconego w łazience kranu woda kapie do umywalki. A potem za oknem przejechała ciężarówka, hurgocząc na wybojach, i cisza znikła, jakby urażona, z irytacją skryła się na korytarzu, w głębi domu, w komórce. Wsunął nogi w kapcie i szurając, poszedł do toalety.

Potem długo mył ręce, oglądając swoją twarz w lustrze nad umywalką. Coś z tą twarzą było nie porządku, coś z nią było nie tak… nagle uświadomił sobie, że nie ma już brwi. Pospiesznie zsunął okulary na nos — brwi nie było. Wprawdzie nigdy nie wyglądały tak jak brwi Breżniewa czy choćby Nixona, ale teraz na miejscu prawej sterczały trzy samotne, dziko rosnące włoski, a z lewej został jedynie żałosny, szary puch.

— Tak — powiedział głośno i odchrząknął. — Nie jak u Nixona.

Rytm mu się spodobał i wycierając dłonie ręcznikiem zaśpiewał na motyw La cucarachy: „Nie jak u nik-sona, nie jak u nik-sona…” Ręcznik był nieświeży. Pod kapciem pękł kafelek, który wypadł ze swojego miejsca. Pochylił się, żeby położyć go na miejsce, i odkrył pod umywalką Starucha. Żółw odpoczywał w spokoju, podsuwając pod siebie łapy i gruby, krótki, czarny ogon. Obok leżały bobki, przypominające duże przecinki, które wypadły z jakiegoś tekstu.

— W jakim stanie jest to mieszkanie, do diabła! — powiedział głośno. Cisza nagle przestała mu się podobać. Nocna cisza, miękka jak wata. Jak wata, ale za to prywatna. Osobista. Personalny, bezcielesny zmierzch dźwięków. Cienie dźwięków. Złudzenia i widma… To właśnie samotność — oto, czym była ta cisza.

Poczuł dreszcz i pospiesznie włożył szlafrok, owinął się nim i mocno ścisnął jedwabnym paskiem. Szlafrok też nieprzyjemnie pachniał… Szlafrok cuchnie, ręczniki nieświeże, kafelki wypadają, wanna zardzewiała, muszla szara. Nie jak u nik-sona… Wrócił do sypialni, usiadł na łóżku i nie kładąc się, wziął do ręki wydruk.

Zostało mu do przeczytania dziesięć stron, przejrzał dwie ostatnie.

„…Jego rękopis — malutkie literki — perełki, równe jak pod linijkę, skrupulatne arabeski — wcale nie przypomina tekstu i chyba nikt nie wpadłby na to, żeby czytać coś takiego. Można to, owszem, tamując oddech, oglądać przez lupę, jak ogląda się starożytny ornament, jak filatelista ogląda ukochany znaczek. Ale nie czytać. Kiedyś odważyłem się zapytać go: „Co pan pisze, sensei? Memuary?”. Wywiązała się dziwna rozmowa czy raczej monolog. Najpierw powtórzył kilka razy: „Memuary… Hmm, memuary… memuary?…” Jakby smakował to słowo. A potem powiedział z dziwną, nieoczekiwaną wzgardą: „Ale przecież memuary to… sam pan rozumie, Robercie… to coś z przeszłości. Coś, co już się stało. A ja nie jestem żadnym historykiem. Co mnie obchodzi przeszłość? Ja piszę przyszłość…” Tak właśnie powiedział: piszę przyszłość. Po prostu. Z całą szczerością, wcale się nie popisując. Tak, jak malarz powiedziałby: „Maluję strumień”. A księgowy: „Piszę raport kwartalny”. Nie wiem, co miał na myśli. Rzecz jasna, nie czytałem jego rękopisów. Tylko kiedyś, przypadkiem, zajrzałem mu przez ramię i dostrzegłem dwie linijki na nowej stronie: „Jeśli chcesz, żeby coś zmieniło się na tym świecie za sto lat, zacznij już teraz. Młyny boże mielą bardzo wolno”.

Trzydzieści godzin straciłem i trzydzieści stron wystukałem na klawiaturze tylko po to, żeby powtórzyć to, co ze trzydzieści razy różni ludzie mówili wam wcześniej. Nic o nim nie wiem. Nikt nic o nim nie wie. To tak, jakby nie miał przeszłości. Jest znikąd. I jest nikim.

Cynik Tengiz uważa go za ostatniego czarodzieja na ziemi. To właśnie ten ostatni czarodziej uznał, że potrafi odnowić plemię czarowników, którzy odeszli — ludzi świadomych swojego głównego talentu, czyli pozbawionych kompleksów, spokojnych, pewnych siebie, samowystarczalnych, dobrych. Płodzi ich dziesiątkami, codziennie i nie może zrozumieć (czy też nie chce uwierzyć?), że życie kroczy z tyłu jak świnia za wozem i miażdży, miele, łamie, zgniata, kupuje, zabija…

Wadim uważa go za twórcę przyszłości. Dla niego to Mojra płci męskiej. U starożytnych Cloto przędzie nić losu, Lachesis przeprowadza człowieka przez przeszkody życia, Atropos przecina nić. A sensei jest w trójcy jedyny. On nie zna przyszłości, on ją tworzy. Szczęka srebrnymi drutami i robi czarno — białe szale losu.

Nie pamiętam kto, chyba Mariszka, pięknie mówiła o gorzkim aniele, wykonawcy woli bożej na ziemi, rozdawcy ciosów i nagród. Ale ponieważ świństw jest w życiu dużo, a dobra tak niewiele, wszystkie pioruny zostały już dawno rozdzielone, a nagród nadal jest pełna szafa — nie

ma ich komu rozdawać, nie ma za co… A przecież nie można ich teraz nagle wręczyć wszystkim jak leci, przecież każdy grzesznik jest jednocześnie sprawiedliwym. W całym wszechświecie nie ma nikogo prócz miotającego się, udręczonego, cierpiącego i zwyciężającego człowieka…

A Matwiej, ten piewca racjonalnych fantasmagorii, uważa go za kosmitę, progresora supercywilizacji. To się nawet ładnie składa. Progresorzy próbują coś zmienić w biegu naszej historii. Od dawna wiadomo, ze nic zmienić nie można, ale pojedynczy szaleńcy nadal próbują, nie szczędząc siebie ani innych. Tatiana Olegowna, jego żona, też jest stamtąd. Gdy zachorowała — odmówiła powrotu. Był właśnie rok 1991, nikt nie miał do tego głowy, więc choroba ją wyniszczyła a potem Tatiana zwariowała. Zapomniała, gdzie jest, mówi tylko w swoim języku, przestała poznawać męża… Progresorzy nieźle się napracowali w XIX wieku: energiczna próba pchnięcia technologu do przodu, postęp techniczny złagodzony wspaniałym rozwojem kultury (Puszkin, Dostojewski, Tołstoj, Dickens, Darwin, Freud i inni), ale i tak nic z tego nie wyszło — zwyciężył zwierzęcy instynkt tłumu. Nie sposób zmienić biegu historii, można jedynie próbować zmienić człowieka. Ale jak? Co w nim zmienić i na co? Sprawić, by wszyscy byli dobrzy? Ale dobro czyni człowieka biernym Uczynić ich mądrymi. Ale to nie uda się z każdym, tak jak nie każdy może na skutek treningów zostać biegaczem. Uczynić cierpliwymi? Ale przecież nie ma wyraźnej granicy między cierpliwością a obojętnością — jedna równa się drugiej w dziewięciu przypadkach na dziesięć…

Nie wiem. Greccy bogowie często mieszali się do życia śmiertelników, ale nigdy nie próbowali wpłynąć na bieg historii ludzkości, a te raz, gdy ludzi zrobiło się zbyt wielu, bogowie nie nadążają z upilnowaniem wszystkich Ja w ogóle nie wierzę w Boga i bogów Nie wierzę że istnieje rozumna sita zdolna wpłynąć na moje życie. Ale wierzę, ze bywają na świecie bardzo dziwni ludzie. Po prostu w to wierzę.